W tym roku jakoś mniej mi po drodze z
rowerem, być może dlatego, iż stałem się szczęśliwym posiadaczem drugiego
dziecka (właściwie to trzeciego z tym, że Gabrysi z uwagi na jej wiek nie liczę
jako dziecka). W związku z tym plan dnia stał się mocno napięty a wyjazdy
rowerowe ściśle limitowane. O dłuższych można zapomnieć. W tych warunkach
porywanie się na 500 km zakrawało na szaleństwo.
Wszystko
przez Waxmunda. Podczas jednej z wspólnych libacji (nie zdawałem sobie sprawy
ze skali zagrożenia i spił mnie strasznie) zaproponował wyjazd na MP – „zapisz się a jak się rozmyślisz to najwyżej
nie pojedziesz” No to się zapisałem. Przygotowań zero. No prawie zero, bo
zrobiłem ze trzy pojedyncze setki, kilkanaście drobniejszych tras i dwa razy w
nocy byłem w lesie.
Przed
startem atmosfera zupełnie inna niż w wyścigach w których wcześniej startowałem.
Zero napinki – całe towarzystwo kompletnie wyluzowane a atmosfera bardziej
przypomina piknik niż przedstartową sraczkę. Nawet nie bardzo zorientowałem się,
że wystartowaliśmy – „był start?, chyba
był, jedziemy…” Na początek zjazd, niby wolno ale na dole i tak okazało się,
że z piętnastu osób zostały trzy. Razem z Ricardo (?) i Kurierem pomknęliśmy
ładnie na zmiany aż do Świętej Katarzyny. Tam na podjeździe zostałem sam i
zacząłem powolutku dochodzić pojedyncze osoby z wcześniejszych grup. Na
szczycie kolejne i jeszcze kilka na zjeździe. Fajowo się jechało. W Daleszycach
dogonił mnie Kurier. Mimo lekkiego przeciwnego wiatru szedł niezły gaz. Przed
Rakowem dogoniliśmy Transatlantyka (bez kasku; gitary też nie miał) a w samym
Rakowie kilkanaście kolejnych osób. Miałem zamiar zwolnić i poudzielać się
trochę towarzysko ale nie wyszło. Wyszedłem na zmianę i nagle okazało się, że
jesteśmy tylko we czterech – no trudno. Współpraca układała się pięknie i
średnia zaczęła oscylować gdzieś w granicach 35 km/h – w takim tempie to
zrobimy w limicie dwa kółka :D. Kolejna grupa dogoniona w Staszowie (nikt nie
chciał się podłączyć) i jeszcze jedna w Szczucinie (załapał się CFCFan). „Woda mi się skończyła; Kurier – trzeba było
pić mniej” :D Dopiero kilkadziesiąt kilometrów dalej pierwszy wodopój. Na bufet zajechałem z fasonem. Dookoła kłębi się dziki tłum rowerzystów. Ekipa zupełnie inna niż ta z którą miałem do czynienia cały dzień. Z całą pewnością nie wyścigowa lecz raczej chilloutowa. Nikomu się nie spieszy, piwko, grill, papierosek, luźne gadki, ktoś śpi przy ognisku. Wow! Taaaka imprezka – zostaję do wtorku :D Jeszcze alkohol jakiś by się przydał. A poważnie - niewiele brakowało a utknąłbym tam na dłużej podobnie jak dopiero co poznany Bartek, który również doznał awarii mechaniki tyle, że nie rowerowej. Opcje odwrotu w zasadzie nie istnieją. Z domu pomocy na pewno nie będzie – Ania uwiązana z dziećmi. Z kumpli nie bardzo wiem kto mógłby pomóc a zresztą w sobotę wieczorem i tak wszyscy są pijani. Chłopaki z bufetu mogą nas podrzucić do Krosna skąd podobno jeżdżą busy do Rzeszowa. No ale do czego mi Rzeszów !? Równie dobrze mógłbym pojechać do Zakopanego. Zaczynam dłubać w Internecie. No i wydłubałem. Początkowo nie wierzę własnym oczom. Są nocne autobusy do Warszawy przez Radom. Super. Dzwonię. Są wolne miejsca ale na tym koniec dobrych informacji. Rowerów nie zabiorą bo bus jest mały. Proszę jeszcze raz tłumacząc barwnie naszą zagmatwaną sytuację. Proszę czekać. Czekam. Ok – specjalnie dla nas podstawią większego busa. Wow ! No to wyluzowałem się całkowicie żałując jeszcze bardziej, że nie ma pod ręką jakiejś wódki. W międzyczasie sprawdzamy czy chłopak leżący przy ognisku jeszcze żyje. Żyje. Obudził się po 23, zjadł, napił się herbaty i ku mojemu olbrzymiemu zdziwieniu stwierdził, że jedzie dalej. Niezły charakter. Bufet zwijamy po 24 i chłopaki podrzucają nas busem do Krosna. Kolejne dwie godziny spędziliśmy z Bartkiem w barze dworcowym wypijając morze herbaty i kawy. Sympatyczny towarzysz niedoli mi się trafił – opowieści o Odessie, Kubie, rowerach, życiu i takie tam. O 3.30 bus zawozi nas Gdzieś Tam. Przesiadamy się do autobusu i po 8 jesteśmy w Radomiu. Jeszcze tylko krótka podróż dostawczakiem wuja Ani i jestem u Teściów, czyli prawie w domu. Po samochód pozostawiony w bazie maratonu jadę dopiero następnego dnia szosówką Ani. Baza kompletnie pusta. Jest tylko Stróż w budce. „Samochód chciałbym odebrać” „Wraca pan z wyścigu?” „No tak” Wyraz twarzy Stróża bezcenny. „No ale nie jechałem cały czas rowerem” :D
Impreza, mimo jej nieukończenia w sposób
regulaminowy kapitalna. Co więcej, zawsze było tak, że nieukończenie wyścigu
doprowadzało mnie do furii a tym razem jestem zadowolony i to bardzo. Może wreszcie
po wielu latach zaczynam nabierać dystansu do tego piekielnego roweru.
Pojechałby jeszcze raz podobną trasę. Może… Kórnik ? ;)



Dobry pomysł z tym Kórnikiem, zapraszam ;)
OdpowiedzUsuńDzięki za wspólną jazdę :)
OdpowiedzUsuńMam nadzieję że zobaczymy się w Kórniku i zrobimy razem kilka kaemków :)
OdpowiedzUsuń