UKRAINA 2010












Nauczony doświadczeniami związanymi z ubiegłoroczną samotną wyprawą do Rumunii postanowiłem, że i w tym roku pojadę gdzieś sam. W życiu najczęściej bywa jednak tak, że plan niekoniecznie idzie w parze z jego realizacją. Wybór padł na Ukrainę przede wszystkim ze względu na to, że niewielka odległość minimalizowała trudności logistyczne. Jak się później okazało wyprawa ta mogła spokojnie nosić nazwę „Powrót do Przeszłości”. Sporo jeździłem w trakcie zimy i kilkakrotnie spotkałem tego samego bajkera. Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie to, że bajker ten był kobietą oraz że w nogach miał(a) dynamit J. Pogadaliśmy kilkakrotnie na temat rowerów i któregoś razu nieśmiało (bo jestem wbrew pozorom osobą nieśmiałą ;)) zaproponowałem jej wspólny wyjazd. Zgodziła się. Tym samym wyprawa nabrała wymiaru estetycznego :D. Początkowo do Przemyśla gdzie wyznaczyliśmy start mieliśmy dostać się pociągiem ale doszedłem do wniosku, że samochodem będzie łatwiej.

I Dzień  30 kwietnia 2010 r. (Pt)
Starachowice – Przemyśl (samochodem)
Przemyśl – Mościska – Lwów (rowerem – 92 km – 4.10 h śr 22.1 km/h)

Wyjazd tuż po 6 rano Bez żadnego poślizgu. Mocowanie rowerów na dachu zajmuje dosłownie chwilę. Cieplutko, fajnie. Ruch niewielki – przemieszczamy się bardzo sprawnie. Przed samym Przemyślem wbijamy się w korek ale jaki korek ! Przejechanie ostatnich 15 km zajmuje nam ponad 2 godziny. Myślałem, że eksploduję ! Parking znajdujemy bez większego problemu. Zjadamy jeszcze obiad po sąsiedzku i wreszcie start rowerami. Droga do Medyki równa jak stół, wiatr w plecy. Po drodze wyprzedzamy sakwiarza którego stan jednoznacznie wskazuje, że ma dość. Koleś wiezie dwie opony na tylnich sakwach – ciekawe po co mu one? Liczę na to, że dogoni nas na przejściu granicznym i uda się z nim zamienić parę słów. Ale więcej go nie widziałem. Przed granicą zakup hrywien. Niezły cyrk. W pierwszym kantorze mają tylko 700 ale za to jakimi nominałami ! Dostaję tyle banknotów, że z trudem mieszczą się w dłoniach a łapy mam spore ;). Spinamy je gumką i tak powstaje KANAPKA :D, która będzie nam towarzyszyć przez kilka najbliższych dni. W sąsiednim kantorze wymieniam resztę kasy – tym razem gabaryty są normalne. Samo przejście graniczne jest o tyle ciekawe, że nie ma możliwości przejechania z rowerem samochodowym; trzeba pchać się na piesze. Pakujemy się więc do niewielkiej hali. Jest kolejka ale widząc nas celnik woła do sąsiedniego pustego okienka. Tu zrobił mały błąd – „panowie z rowerami proszę tutaj” :D Ciekawe czy Karola da mu w mordę ? :D. Niewiele brakowało. Koleś był wyraźnie zmieszany i kilka razy mierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Kobieta jak się patrzy J. Po stronie ukraińskiej kolejka większa. Jest pewien problem z obrotową bramką – Karoli rower jakoś się przecisnął. Z moim było gorzej bo bagaży miałem więcej ale jakoś dało radę. Wypełnianie idiotycznych karteczek wg wzoru. Jak zauważyłem i tak ich nikt nie czyta więc zasadniczo można wpisać cokolwiek. Pół karteczki zabierają celnicy drugie połowy są nasze ale nie wszyscy o tym pamiętają ;). Zmiana jakości drogi po stronie ukraińskiej jest olbrzymia. To nie jest asfalt tylko zbiór dziur. Nawet albańskie drogi są lepsze. Ciekawe jak wytrzyma nasz sprzęt 1000 km jazdy po takim czymś. Dodatkowo co jakiś czas ustawione są progi zwalniające. Zauważamy pewną prawidłowość – im bliżej progów tym większe dziury. Powstaje śmiała koncepcja, że progi utworzone są z asfaltu wybranego z tych właśnie dziur. Dość dużo patroli Policji ale nie są nami szczególnie zainteresowani. Mimo fatalnej drogi dzięki sprzyjającemu wiatrowi ekspresem docieramy do Lwowa. Wita nas wszechobecny bruk z potężnymi koleinami i osadzonymi w nim torami tramwajowymi. Różnica poziomu w nawierzchni jest tak duża że samochody z niższym zawieszeniem nie mają czego tu szukać. Jedziemy ostrożnie by nie zaliczyć jakieś przypadkowej zwałki. Szybko znajdujemy polecany przez przewodnik hotel Kijów. Sądząc z jego wyglądu od dość długiego czasu jest w remoncie i raczej remont ten nie zmierza ku końcowi. Następny na liście jest hotel Lwów. Karola negocjuje warunki. Nie ma dwójki. Są 2 jedynki po 90 hrywien z łazienkami. Taniocha. Po wprowadzeniu rowerów do środka warunki się zmieniają. Jedynka za 90 jest jedna ale bez łazienki a druga po remoncie z łazienką za 220. Sporo. Ale niech będzie. Przy płaceniu warunki zmieniają się kolejny raz. Druga jedynka jest za 140 ale przed remontem. Ok. Jakiś cieć buntuje się że nie ma gdzie postawić rowerów, ale przekonujemy go że zmieszczą się w pokoju. Wwiezienie ich na 8 pięto nie było łatwe. W pokojach brud i stęchlizna. Otworzenie okien niewiele zmienia. Łazienka wygląda jeszcze gorzej – takie syfu chyba nigdy nie widziałem i to wszystko w centrum dużego miasta. Trudno. Przebieramy się i idziemy na kolację. Miasto wieczorem robi nienajgorsze wrażenie Żarcie pycha a piwo marki Lwów wręcz doskonałe. Pościel w hotelu śmierdzi ale jestem zbyt leniwy by wyciągać śpiwór

II Dzień 1 maja 2010 r. (Sb)
Lwów – Złoczów – Pomorzany – Brzeżany ( 122km – 6.10 h śr 19.8 km/h)

Pobudka miała być o 6.30 ale niektórzy cierpią na bezsenność ;). Śniadanie niezwykle estetyczne jak na warunki wyprawowe – znać kobiecą dłoń J. Woda miała być zimna, ale dla mnie włączyli ciepłą :D. Przy śniadaniu przyglądam się swojemu rowerowi – coś jest nie tak. Pedał jest jakiś dziwny. Kur…!!! – padł – rozsypało się jedno łożysko. No to jest problem L. Dobra zobaczymy jak będzie działał w praktyce na jednym łożysku. Zalałem go olejem. I tak jest niedziela, więc nic więcej nie wymyślę. Jedziemy w kierunku centrum. Okazuje się, że to co wczoraj wzięliśmy za starówkę było zaledwie jej obrzeżem. Miasto wzbudza we mnie mieszane uczucia – są fragmenty odnowione ale niestety przeważają odrapane kamienice. Żal. Próbujemy lokalnej kawy – wyśmienita. Wyjazd z miasta oczywiście po bruku niezbyt dobrej jakości a w dodatku pod solidną górę. Niezły początek dnia. Trasa stosunkowo nuda – widoki nijakie. Jedynym urozmaiceniem są dziury w asfalcie. Dopiero bliżej Złoczowa teren zaczyna falować. Słońce zaczyna solidnie przygrzewać. W mieście szukamy kremu z solidnym filtrem UV, jak się okazało bezskutecznie. Na obiad szaszłyki przepite piwem Lwów. Sam szaszłyk olbrzymi - z pól kg miał :D. Przy wyjeździe oglądamy jeszcze zamek ale bez wchodzenia do środka – niespecjalnie było gdzie zostawić rowery. Za miastem zjazd z głównej i pierwszy solidny podjazd – ok. kilometr długości, na oko gdzieś 10%. Jedziemy na południe. Wokół jak okiem sięgnąć olbrzymie równiny. Po drodze kilka hopek ale do wskoczenia. Słońce piecze coraz mocniej. Spory zjazd do Pomorzan gdzie mamy pierwszy bezpośredni kontakt z tubylcami. Najpierw w naszym kierunku zaczyna biec stado dzieciaków – od razu przypomniała mi się Albania – brakowało tylko lecących kamieni. Skręcamy do sklepu czym zbijamy dzieciaki zupełnie z tropu. Jedno z nich zaczęło nawet uciekać. Szybkie zakupy i rozmowa ze stadem drobnych żulików. Skąd jedziemy dokąd i takie tam. Jeden z nich stosunkowo dobrze operuje polskim. Okazuje się że jeździł do Polski po samochody. Proponuje nawet nocleg, ale odmawiamy, jest po prostu za wcześnie. Pyta gdzie będziemy spać. No jak to gdzie – w hotelu. Zaczyna się śmiać twierdząc, że hotele są drogie. Tłumaczę mu że nas stać. No i wtedy koleś poszedł na całość „jakbyście mieli pieniądze to nie przyjeżdżalibyście na Ukrainę” :D. Niech mu będzie J. Jesteśmy też świadkami zabawnej sytuacji – jeden z żulików jest tak nawalony, że półleży na ziemi. Na jego nieszczęście tyłem do nas. Chłop ma świadomości, iż za jego plecami dzieje się coś ciekawego ale mimo olbrzymich wysiłków przez kilkanaście minut nie jest w stanie nie tylko się podnieść ale nawet odwrócić :D. Szef tubylców niemal zmusza mnie bym leżącemu zrobił fotkę – dodaje że tak wygląda prawdziwa Ukraina. Spoko. Po przejechaniu kilkuset metrów dojeżdżamy do czegoś co kiedyś było centrum miejscowości. Całość robi przygnębiające wrażenie. Na środku strasznie zniszczony duży ratusz, coś co kiedyś było parkiem zostało zawłaszczone przez stado kur. W niewielkiej odległości imponujące ruiny zamku Sobieskich. Sądząc po jego stanie niedługo już go nie będzie. Jedziemy dalej. Teren cały czas pofalowany, chwilami brakuje asfaltu ale jedzie się przyjemnie. Pedał jakoś kręci. Plan jest taki by w Brzeżanach znaleźć hotel. Według przewodnika mają być dwa. Po dłuższych poszukiwaniach dochodzimy do wniosku, że przewodnik jest lipny. Jednego hotelu już nie ma a co do drugiego to w ogóle nie ma takiego adresu. Karola ustala na postoju taxi, że są dwa pensjonaty. Jedziemy do jednego – nie ma miejsc a szkoda bo wyglądał nieźle. Aby dojechać do drugiego musimy przejechać przez całe miasto. Po dłuższych poszukiwaniach znajdujemy go ale niestety znów zonk – brak miejsc. Koleś proponuje, że możemy przekimać w prywatnym domu po sąsiedzku. Czemu nie. Właścicielką domu jest babcia która pamięta chyba Piłsudskiego. Cały czas gada – buzia jej się nie zamyka. Łapię co 4 słowo. Jedna jej córka popełniła samobójstwo, druga zarabia 500 hrywien, ojca (męża?) zabili ruscy, z matką była na Sybirze i tak dalej. Pierwsze jej pytanie to czy jesteśmy małżeństwem ? :D. Dobra dla potrzeb rozmowy możemy być :D. Dostajemy jedno łóżko – szerokość ujdzie ale za długie to ono nie jest. W domu jest łazienka ale niestety tylko z zimną wodę. Babcia gotuje nam wodę w jakiś kotłach. Proponuje by Karola umyła mi plecy. Podoba mi się ta koncepcja :P. Dopytuje się czy mamy dzieci – jest oburzona gdy zaprzeczamy :D. Jest problem z WC – kibel jest podwórkowy. Sama woń zabija. Dobrze że jest ciemno i nie widać co jest w środku :D. Ale nawet o takich luksusach w nocy możemy zapomnieć. Babcia zamyka dom i pokazuje nam, że jak coś to pod łóżkiem jest nocnik. Niezłe jaja :D Ze strachem wypijam browara – mam nadzieję, że nie będę musiał korzystać z nocnika :D. Babcia na koniec ze łzami w oczach dopytuje się czy na pewno jej zapłacimy. Odpalamy jej 100 hr – opada jej kopara. Dostajemy jajka i robimy jajecznicę – niezła J


III Dzień 2 maja 2010 r. (Nd)
Brzeżany – Podhajce – Buczacz – Złoty Potok – Jazłowiec (120 km – 6.40 h śr 18.0 km/h)

 Pobudka. Robimy kolejna jajecznicę na kabanosach. Babcia usiłuje nam oddać 20 hr twierdząc, że za dużo jej daliśmy. Kibel za dnia robi wstrząsające wrażenie. Jedziemy do centrum które oglądamy dość pobieżnie a następnie do zamku. Przy zamku jest spory plac zabaw. Dla dzieci i…. rowerzystów z Polski :D Zamek nieźle zakonserwowany ale widać że renowacje przerwano jakiś czas temu. Wchodzimy na dziedziniec – nie mam pewności czy nie powinniśmy kupić biletów ale co tam J. Kawa na stacji benzynowej i dopiero tutaj w łazience uskuteczniam jaką taką higienę. Wyjeżdżamy za miasto. Słońce grzeje już potężnie – całe ramiona mamy popalone. Zaczynają się solidne górki. Karola ma jakieś problemy z żołądkiem, twierdzi że od jajecznicy. Skręcamy do centrum m. Podhajce aby podleczyć ten żołądek. Okazuje się że najlepszym lekarstwem wcale nie są krople żołądkowe ale bimber :D. W sumie to fajnie, że tu skręciliśmy. Miasteczko robi przyjemne wrażenie mimo swojej zaściankowości a do tego przy wyjeździe natykamy się na imponujące ruiny kościoła. Teren specjalnie się nie zmienia. W kolejnej wiosce Karola robi zakupy a ja w tym czasie przeprowadzam dyskusję polityczną z jakimś tubylcem. Okazuje się że większość ludzi w tej okolicy ma albo rodziny w Polsce albo polskie korzenie. Koleś narzeka że nie chcą mu dać wizy. W międzyczasie zaczyna solidnie wiać jak się okazało nie bez powodu. Za chwilę dopada nas solidny deszcz. Przez chwilę jedziemy ale rozsądek przeważa i kryjemy się pod sporym drzewem. Poboczem nie bacząc na deszcz maszeruje dziarsko babcia. Zaczyna z nami rozmowę. Jak się okazało urodziła się gdzieś w okolicach Leżajska. Znakomicie mówi po Polsku. Babcia jest mocno polityczna. Narzeka na prezydenta Ukrainy „diabła wybrali…. Janukowycz to kurwa…” i dalej w tym stylu :D Opowiada gdzie i za co siedział ich prezydent. Pasjonuje się rzucaniem jajek w parlamencie oraz ostatnią katastrofa samolotu prezydenckiego. Wiatr ustaje a my niespiesznie docieramy do Monasterzysk, gdzie wcinamy solidne drugie śniadanie. Kasjerka w sklepie też ma córkę w Polsce :D Po krótkim odpoczynku jedziemy w kierunku Buczacza. Asfalt robi się przyzwoity za to podjazdy są coraz większe. Potężne dziury zaczynają się dopiero przy wjeździe do miasta. Samo miasto interesująco chociaż solidnie zaniedbane. Ratusz zaczęto remontować ale to było dość dawno. Obok ratusza ciekawy kościół. Z trudem znajdujemy drogę do ruin zamku i z jeszcze większym trudem taszczymy tam rowery. Z góry roztacza się fajna panorama na okolicę. Po zjeździe znajdujemy knajpę - tam pizza i browar. Maleńka ta pizza – więc powtarzamy zestaw :D. Przy wyjeździe z miasta stoi 400-letnia lipa która jakoby miała pamiętać podpisanie Układu Buczackiego. Ale pobieżna matematyka wskazuje, że wtedy to była lipka nie lipa :D Jedziemy w kierunku Złotego Potoku. Po drodze zaczyna solidnie wiać. Droga robi się coraz gorsza, chwilami sprawia wrażenie jakby za chwile miała się skończyć. W Złotym Potoku poszukiwanie zamku zajmuje nam dosłownie chwilę. Niestety cały kompleks zamknięty jest na nowiutką kłódkę. Przy bramie spotykamy parę młodych turystów ukraińskich z dziećmi. Robią kapitalne wrażenie. Spontaniczni, zero dystansu. Tłumaczą z mapą gdzie jechać co warto zobaczyć a co nie. Namawiają nas by jutro pojechać do Chocimia gdzie kończy się 3-dniowy mega turniej rycerski z udziałem m.in. polskiej drużyny. Oglądamy zdjęcia. Imponujące. Po raz kolejny okazuje się, że Ukraińcy niespecjalnie przepadają za Rosjanami który wręcz standardowo określa się jako Ruskich lub Moskali. „…no i ten ruski miał taki wielki topór ale nie walczył twarzą w twarz tylko atakował z tyłu - no cóż jak w życiu tak na turnieju…” :D. Wracamy kilka kilometrów i skręcamy w kierunku Jazłowca. Z mapy nie do końca wynika czy będzie most na rzece ale co tam J. Zaczyna się zjazd. Solidny. Serpentyna za serpentyną. Za Karolą trudno nadążyć - zupełnie nie przeszkadza jej to że asfalt się skończył. Co chwilę słyszę jej okrzyki radości – fuck !!! Ale jazda :D. Dojeżdżamy do rzeki. Jest most J. No niestety teraz trzeba wyjechać z doliny na okoliczny wzgórza. Nie jest lekko. Asfaltu nadal nie ma. Po drodze jakieś pojedyncze wsie. Koniec świata normalnie. Tuż przed Jałowcem droga się poprawia. Kierowca przejeżdżającego samochodu mówi nam jak jechać – jest kompletnie nawalony – ledwie siedzi za kierownicą. Sesja foto przy zamku. Zjeżdżamy jeszcze do miasteczka gdzie kupujemy żarcie i browary. Jedziemy w kierunku Tłuste powoli rozglądając się za miejscem na biwak. Wprawdzie mamy pewnie straty w stosunku do planu ale co tam. Znajdujemy jakieś krzaki. Nie jest idealnie ale nie będziemy wybrzydzać. Dwa szybkie browary i kima. W nocy trochę kropi ale jest cieplutko.

IV Dzień 3 maja 2010 r. (Pn)
Jazłowiec – Tłuste – Czerwonogród – Tłuste – Barszczów – Kamieniec Podolski ( 135 km – 7.26 h śr 18.2 km/h)

Pobudka. Składanie sprzętu i śniadanie. Dość trudno jest się rozkręcić i jazda jest jakaś taka niemrawa. Dojeżdżamy do Tłuste. Chyba jakiś dzień targowy jest bo babcie handlują mlekiem. Zjadamy solidne drugie śniadanie i dopiero teraz zaczyna jechać się lepiej. Kierunek Nyrkiw. Asfalt kończy się dość szybko i zaczyna PRAWDZIWA UKRAINA. Dookoła niekończące się łąki, stada krów – pomiędzy polami wije się wąska szutrowa droga wspinając się ze wzgórza na wzgórze. Wrażenie niedopisania, zdjęcia też nie oddają klimatu – trzeba to zobaczyć. W Nyrkiw pytamy o drogę do Czerwonogrodu. „Ruiny są ? Są. Wodospad jest? Jest” :D. Wyjeżdżamy na wzgórze i….. opada mi szczęka. Zresztą nie tylko mi :D. Widok jest niesamowity !!! Przed nami rozciąga się olbrzymia gęsto zarośnięta dolina. Już tylko ona sama jest piękna. Do tego w jej centrum tkwią ruiny solidnego zamku. Pierwszy plan pozbawiony jest drzew – gdzie niegdzie prześwituje intensywnie czerwona ziemia. Bajka J. Seria fotek i zaczynamy powoli zjeżdżać w dół kamienistą drogą. Jadę pierwszy. W pewnym momencie słyszę za sobą potężny rumor i okrzyk bólu.  Odwracam się – Karola się wywaliła. Moim pierwszym odruchem jest roześmiać się – wygląda komicznie. Leży na brzuchu, głowa podparta dłońmi – jakby oglądała TV :D. Mina w momencie mi rzednie - cały czas krzyczy, klnie i wcale nie ma zamiaru wstawać. Kur... ma nadzieję że się nie połamała. Ściągam ją na pobocze. Wstępnie nie jest źle – solidnie potłuczone i otarte kolano oraz łokieć, trochę porysowany rower. No cóż – robienie zdjęć w trakcie jazdy nie jest chyba dobrym pomysłem ;P. Zjeżdżamy niżej gdzie zaczynam ją opatrywać. Zalewam rany wodą utlenioną i ogrania mnie solidny strach. Twarz Karoli wskazuje ze zaraz dostanę w mordę ! Co jest grane !? Nerwowo oglądam butelkę. Kur… to nie jest woda utleniona tylko spirytus ! Uff – zęby o dziwo mam na swoim miejscu :D. Powoli schodzimy poniżej zamku „na słuch” szukając wodospadu. Jest całkiem spory i głośny ;), Podobno ma wysokość 12 metrów. U jego podnóża pokaźne stada tubylców urządzają sobie piknik. Idziemy jeszcze oglądać ruiny zamku i kościoła. Z bliska robią niewiele gorsze wrażenia niż ze szczytu wzgórza. Uzupełnianie kalorii i dość męczący podjazd. Jedziemy z powrotem do Tłuste tym razem asfaltówką. Zamiar jest taki by w mieście zjeść obiad. Niestety okazuje się że może być to problem – nie ma niczego co wyglądałoby jak knajpa. Znajdujemy w końcu budę z hot dogami. Niestety po złożeniu zamówienia okazuje się, że właśnie prąd wyłączyli. Ograniczamy się więc do piwa i chipsów. Do Borszczowa musi wystarczyć. W międzyczasie przyplątał się jakiś lokalny żulik potem drugi. Pierwszy prosi by postawić mu piwo. Czemu nie.  Dyskusja z nim jest niezwykle ciekawa. Najpierw otrzymujemy kondolencje z powodu śmierci Prezydenta a potem dowiaduje się że Ruscy strącili samolot i podobijali rannych – cyrk ! Okazuje się że żona kolesia pracuje w Polsce, jak zrozumiałem gdzieś jako pomoc domowa. Żulik – „myślisz że ona tam się pierdoli ?” :D Odpowiadam dyplomatycznie – „w Polsce wszystko jest możliwe” :D. Nie wygląda na specjalnie przejętego. Jedziemy w stronę Borszczowa. Jak się okazuje niezjedzenie obiadu było poważnym błędem. Słabi jesteśmy jak dzieci a w dodatku poniewiera nami silny czołowy i boczny wiatr. Chwilami kropi deszcz. Amatorszczyzna. Z trudem docieramy do miasta. Dopiero tam zjadamy przyzwoity obiad i w znacznie lepszych humorach jedziemy do Skały Podolskiej. W samym Borszczowie poza restauracją nie ma nic ciekawego. Prawdę mówią miasto jest paskudne. Zupełnie inaczej odbieram Skałę Podolską. Wprawdzie to głęboka prowincja ale jego notowania znacznie poprawiają sympatyczne ruiny zamku rozłożone na Zbruczem. Ludzi niewiele. Samochody z przed kilkudziesięciu lat – skansen po prostu. Jedziemy dalej na wschód. Przekraczając most na Zbruczu opuszczamy jednocześnie tereny II Rzeczpospolitej. Wiatr nadal wieje, czasami kropi niewielki deszcz. Karola najwyraźniej złapała drugi oddech i podyktowała solidne tempo. Sporo wysiłku kosztowało mnie by za nią nadążyć. Ale ma zapas mocy J. Zaczyna się powoli ściemniać. Solidnie klniemy na oznaczanie odległości. Tak naprawdę do końca wyprawy nie udało nam się ustalić czy poprawne są odległości na mapie czy na znakach drogowych a jeżeli tak to na których. Wielokrotnie zawierały one sprzeczne informacje. Zaczyna się robić coraz ciemniej a do tego wzmaga się wiatr. Nie jest dobrze. Do tego spory ruch samochodów co czyni jazdę niezbyt bezpieczną. Ku naszemu zdziwieniu miasto pojawia się znacznie wcześniej niż sugerują to znaki. Sam wjazd do Kamieńca rewelacyjny. Droga wiedzie u podnóża zamku i przez całą starówkę. Szczęki opadają nam z wrażenia. Miasto robi rewelacyjne wrażenie. Starówka niczym nie ustępuje np. staremu miastu w Krakowie. Jest zadbana i nieźle oświetlona. Olbrzymi kontrast z zadupiami jakimi jechaliśmy przez cały dzień. Szukamy hoteli reklamowanych przez KAPITALNY przewodnik. No i zgodnie z oczekiwaniami nie znajdujemy. Chyba wyrzucę tą książkę – po co wozić taki ciężar skoro i tak pożytek z niej jest żaden. Zupełnie przypadkiem trafiamy na hotel „7 dni”. Z zewnątrz robimy wręcz ekskluzywne wrażenie takie „niewyprawowe” Już mamy zamiar odjeżdżać – przecież nie stać na stać na takie hotele. Zaraz zaraz ! Przecież na Ukrainie jesteśmy a tu nasze możliwości finansowe nie są najgorsze J Pakujemy się do środka. Zupełnie tu nie pasujemy – patrzymy na siebie i wybuchamy śmiechem. Niemiłosiernie brudni, śmierdzący i spaleni słońcem J Ale okazało się, że hotel ma klasę. Recepcjonistkom i ochraniarzom nawet powieka nie drgnęła na nasz widok .Karola rozmawia z jakimś Duńczykiem, który twierdzi że jeszcze wczoraj na pewno nie było by wolnych pokoi z uwagi na turniej rycerski w Chocimiu ale dziś teoretycznie jest taka możliwość. Ustaliliśmy że negocjacje prowadzi Karola po angielsku by wzmocnić naszą pozycję przetargową. Koleżanka solidnie mi zaimponowała – jej angielski jest znakomity. Z recepcjonistką dogadała się perfekcyjnie. Jest pokój J Ile ? 310 hr He !? tylko !? No – za śniadaniem :D Bierzemy J. Rowery trafiają na  monitorowany parking my zaś z sakwami wjeżdżamy do góry starając się nie pobrudzić windy. Pokoje wyglądają znakomicie. Czysto, schludnie, klima. Robimy generalne porządki ze sobą i sprzętem a potem kolacja w restauracji hotelowej, która robi równie dobre wrażenie. Robimy jeszcze rundkę przez starówkę. Nogi nie specjalnie przyzwyczajone są do chodzenia. Samo miasto jak i zamek zadbane i do tego profesjonalnie oświetlone. Szczerze mówiąc po doświadczeniach ubiegłych dni wygląda to mało ukraińsko. W nocy przechodzi burza

V Dzień 4 maja 2010 r. (Wt)
Kamieniec Podolski – Chocim – Czerniowce (90 km – 4.33 h śr 19.8 km/h)

          Śpimy dłużej. Nie ma żadnego pośpiechu gdyż zdecydowaliśmy, że kilkadziesiąt kilometrów skrócimy trasę – nie ma potrzeby się napinać w końcu to nie wyścig. A poza tym szanse z uwagi na kontuzję kolana Karoli związaną z jej wywrotką nie są równe. Schodząc na śniadanie nauczony doświadczeniami z poprzednich wypraw zastanawiam się ile jedzenia trzeba będzie dokupić by się najeść. Wchodzimy do restauracji i opadają nam szczęki. Olbrzymie pomieszczenie zastawione jest górami jedzenia ! Trudno to wszystko ogarnąć wzrokiem. A do tego panuje niesamowity porządek – poszczególne potrawy oznaczone czytelnymi kartkami nad wszystkim czuwa bezszelestna obsługa. Na końcu pomieszczenia dają nawet gorące naleśniki. Zaczynamy metodyczną konsumpcję. Dokładka. I jeszcze jedna J. Po odejściu od stolika zostaje po nas taka góra naczyń jakby siedziała tam głodna drużyna piłkarska a nie dwie szczupłe osoby :D. Nienerwowe pakowanie i kolejna rundka przez starówkę. Wrażenia niezmiennie pozytywne, w szczególności zamek wygląda imponująco. Udaje się w międzyczasie kupić krem z filtrem UV. W trasę wyruszamy dopiero przed 12. Powolutku toczymy się do Chocimia. Przed miastem po raz pierwszy spotykamy lokalnego bajkera na szosówce. Z fasonem wyprzedza nas na zjeździe ale już później nie specjalnie idzie mu utrzymywanie nad nami przewagi, zaś w momencie gdy zaczął się solidny podjazd chłop musiał sobie odpocząć J. Z drugiej strony jazda na szosówce po takich wertepach nie jest chyba łatwa :). W mieście drugie śniadanie i udajemy się na poszukiwanie zamku. Jego znalezienie nie jest łatwe ale ostatecznie się udaje. Twierdza robi imponujące wrażenie – nieproporcjonalnie wysokie w stosunku do długości mury; całość położona na stromym brzegu Dniestru. Do tego znacznych rozmiarów podzamcze. Trwa sprzątanie po zakończonym turnieju rycerskim. Próbuję zrobić zdjęcie „grupowe” ze statywu ale ten nie specjalnie mnie słucha wywracając się kilkakrotnie. Doprowadza mnie to do rozpaczy a u Karoli wywołuje salwy śmiechu J. Niezmiennie grzeje słońce – chwilami nieznośnie. Jedziemy w kierunku Czerniowców. Droga monotonna a jedynym urozmaiceniem są podmuchy bocznego wiatru. Obiecuję Karoli że za chwilę będziemy mieli wiatr w plecy. Dosyć długo nabija się ze mnie, że nie dotrzymuję obietnicy. W końcu wiatr się ulitował J. Po wjeździe do Czerniowców darujemy sobie informacje z naszego UKOCHANEGO przewodnika i szukamy noclegu na własną rękę co okazuje się dość łatwe. Pensjonat jest niewielki ale czysty i do tego tani. Wprawdzie łazienka jest na korytarzu ale za to w niezłym standardzie i niespecjalnie oblężona przez innych gości. Nawet pralka była. Idziemu pobłąkać się po mieście. Szczerze mówiąc myślałem że będzie lepiej oświetlone, tym bardziej że jest co pokazać. Znajdujemy restaurację – jak się okazuje chyba najdroższą w tej części Ukrainy. Rachunek przewyższa i to znacznie kwotę którą zapłaciliśmy za nocleg J Ale warto było – tak podanego szaszłyka nie jadłem nigdy J.

VI Dzień 5 maja 2010 r. (Śr)
Czerniowce – Kołomyja – Stanisławów (148 km – 6.23 h śr 23.2 km/h)

Rano jedziemy jeszcze raz do centrum. Chciałem zrobić kilka fajnych fotek – niestety skończyło się na chęciach. Wszędzie „druty” tramwajowe i elektryczne oraz całe mnóstwo samochodów. A szkoda bo kamieniczki fajne. Próbujemy wyjechać z miasta według planu znajdującego się w przewodniku. Okazuje się to niemożliwe. Autorzy nawet ratusz umieścili w fikcyjnym miejscu. O drogę pytamy tubylców. Jazda po bruku nie jest zbyt komfortowa na szczęcie ten szybko się kończy. Jedzie się rewelacyjnie – wiatr solidnie dmucha w plecy. Bardzo szybko docieramy do Kołomyji. Solidny obiad i dwa browary a potem jedziemy oglądać muzeum pisanek (tylko z zewnątrz). Samo miasteczko a w szczególności jego centrum bardzo sympatyczne. Jedziemy w kierunku Stanisławowa. Zgodnie z pierwotnym planem mieliśmy znaleźć nocleg jeszcze przed wjazdem do miasta ale przy takim tempie bez problemu dotrzemy do Stanisławowa. Jest tylko trochę problem z wjazdem do miasta. Co kilka km ustawione są drogowskazy które odległości podają całkowicie sprzecznie ze sobą. Wygląda to tak jakby pijani drogowcy znaki ustawili nie po kolei. Nie sposób ustalić ile km zostało do przejechania. W końcu docieramy do miasta. Jest całkiem pokaźnej wielkości a centrum całkiem ładnie odnowione. Robię napad na bankomat – bez zbędnego oporu wypłaca mi 600 hr. Znajdujemy na deptaku jakąś lokalną knajpę gdzie po raz pierwszy próbujemy regionalnego jedzenia. Nazywa się to plemieni czy jakoś tak. Przypomina pierogi. Pani przekonuje nas że porcja na osobę w zupełności wystarczy. Myliła się J. Robimy poprawkę. Tym razem deruny – placki ziemniaczane zapiekane z szynką. Dobre. Poprawiam browarem to już chyba trzeci dziś ;). Krótka rundka przez  miasto – Karola zalicza huśtawkę na żelaznym drzewie. Szukamy ratusza który jakoby miał być turystyczną atrakcją – jest paskudny. Wyjazd za miasto w poszukiwaniu noclegu. Pierwsze wejście w krzaki okazuje się strzałem w dziesiątkę. W miarę równo i sucho a najbliższe zabudowania znajdują się daleko na horyzoncie. Wcinamy zakupione wcześniej ciastka i przepijamy szampanem, którego część udało mi się zresztą wylać na śpiwory. Niezły klimat J. W nocy drze się jakieś ptaszysko a inny jego kumpel narobił nam na namiot. Zero gościnności. Łobuzy ! Jest dość chłodno.      

VII Dzień 6 maja 2010 r. (Czw)
Stanisławów – Dolina – Soimy (119 km – 5.54 h śr 20.2 km/h)

           Szybko się ociepla. Pakujemy się bez pośpiechu. Kanapki i kawa – mniam J Niespecjalnie możemy się rozkręcić po wczorajszym solidnym etapie. Na szczęście pomaga wiatr. Pojawiło się też sporo górek. Na jednym ze zjazdów zaliczamy rekord wyprawy – 70.5 km/h. Wprawdzie do 74.5 km/h z Austrii trochę brakło ale tam był równiutki asfalt a tu solidnie nas wytrzęsło. W Kalush w jakimś sklepie jemy drugie śniadanie. Wyjazd z miasta fatalny – same dziury. Nawet jak na standardy ukraińskie droga jest bani. Jedzie się coraz ciężej – chyba się wspinamy a do tego wiatr nie tylko przestał pomagać ale wręcz zaczął przeszkadzać. Nadto ruch samochodów znacznie się zwiększył. Po lewej stronie gdzie daleko rysują się góry. Dojeżdżamy do Doliny gdzie fundujemy sobie solidny obiad. Barszcz Ukraiński + drugie danie (już nie pamiętam co to było) i kawa. Mniam J. Wprawdzie obsługa jest dramatycznie powolna ale nigdzie nam się nie spieszy. W międzyczasie zaczyna padać deszcz. Chwilami leje solidnie i jakoś nie wygląda by w najbliższym czasie miało przestać. Trudno. Przebieramy się w ubrania przeciwdeszczowe i jazda na południe. Już dziś powinniśmy być w Bieszczadach. Deszcz nie ustaje ale jedzie się fajnie. Ciepło. Dość klimatyczne otoczenie. Wszędzie szczyty górskie – część z nich otulona mgłą. Sporo solidnych podjazdów. Jeden z nich o kilkuset metrowej długości oznaczony był znakiem 12%. Ale tak naprawdę było przynajmniej 14%. Nieźle dał nam w kość. Robi się coraz bardziej dziko. Kulminacją miała być przełęcz o wysokości 931 m. Docieramy do jej szczytu solidnie zmordowani i głodni. A do tego cali mokrzy od deszczu i spoceni. No ale udało się – zwycięstwo J. Pamiątkowa fota, przebieranie i zjazd. Ku naszemu zdziwieniu zjazd jest krótki i zaczyn się kolejny podjazd. Na pewno nie jest to hopka – jego końca w ogóle nie widać. Co jest !? Okazuje się, że to druga przełęcz tym razem o wysokości 941 m. Masakrycznie ciężko się jechało. W dodatku z obiadu nie zostało nic w nas nie zostało. Na szczęście deszcz przestał padać. Zjeżdżamy do doliny. Okolice takie że przypominają głębokie zadupie gdzieś na Bałkanach. Kompletna dzicz ale przyrodniczo niezwykle klimatyczna. Wąska, głęboka dolina, dnem której płynie spora górska rzeka. Wzdłuż jej brzegów rozłożone wsie. Ale jakie wsie ! Czas zatrzymał się tutaj nie kilkanaście ale kilkadziesiąt lat temu. Tak wyobrażam sobie głęboką prowincje w Polsce w latach 60 – 70 ubiegłego wieku. Dla nas okolica jest atrakcyjna zaś atrakcje dla tubylców stanowimy my J. Zatrzymujemy się przed sklepem. Karola próbuje robić zakupy. Pasztetu nie ma – jest tuńczyk o nieustalonej dacie przydatności. Zaryzykujemy. Chleba nie ma. Jakaś kobieta przynosi jej swój z domu J Cyrk ! W kolejnym sklepie kupuję jeszcze jakieś ciastka… i ukraiński koniak. Bimbru który Karola zabrała z domu niewiele zostało. Zaczynamy szukać miejscówki. Pierwotnie wyobrażałem sobie, że skoro Soimy leżą na skrzyżowaniu dróg w centrum gór to powinien być tu jakiś hotel. Jeżeli chodzi o miejsce na namiot jestem pesymistą. Zbocza górek są strome a nad rzeką mnóstwo budynków mieszkalnych. Po kilku km znajdujemy lukę między wsiami. Dość wilgotno i trochę blisko budynków ale wstępnie nie jest źle. Znajdujemy miejsce tuż za nasypem drogi i wspólnie ustalamy, że nie będzie nas widać z drogi Zaczynamy się rozkładać i w tym momencie słyszę z nasypu – „konia nie było ?”. Zamurowało mnie. Stoję z szeroko otworzonymi ustami. Na nasypie stoi tubylec z uzdą w dłoni. Karola ma lepszy refleks – „nie było panie, nie było” :D. Koleś poszedł. Patrzymy chwilę na siebie i zaczynamy wręcz zanosić się od śmiechu. Hasło „konia nie było?” stało się jednym z motywów przewodnich wycieczki. A miejscówkę wybraliśmy naprawdę głęboko ukrytą ;). Higiena w rzece. Na kolację nieszczęsne tuńczyki plus koniak. Niezły J. W nocy zaczyna padać chwilami dość solidnie. Niestety w jednym miejscu tropik dotykał komory i zrobiło nam się nad ranem w mieszkanku dość wilgotno.

VIII Dzień 7 maja 2010 r. (Pt)
Sojmy – Wołowiec – Skole (111 km – 5.32 h śr 20.1 km/h)

            Nad ranem robi się sajgon. Deszcz pada z taką siłą że nie ma mowy o spaniu. Dość długo czekamy z wyjściem na zewnątrz no ale w końcu trzeba – przecież nie będziemy siedzieć tu cały dzień. Pakujemy wszystko co się da do sakw i wystawiamy je na zewnątrz a następnie zwijamy samą komorę namiotu zaś pod tropikiem jemy śniadanie. Jazda. Cały czas leje. Dojeżdżamy do krzyżówki. No i co tam stoi ? Hotel oczywiście. Bez komentarza L. Jedziemy w stronę Wołowca – droga całkiem przyzwoita. Po drodze tylko jeden solidny podjazd – 732 m.n.p.m. W mieście wczesny obiad – szaszłyki z grilla i gorąca herbata – rewelacja J. Po wyjściu okazuje się że zupełnie ostygliśmy a ubrania mokre. Zimno. Chwila zastanowienia i wrzucamy w siebie sporą dawkę koniaku. Mniam J. przy wyjeździe z Wołowca pomyłka co do drogi. Po kilku kilometrach słyszę pytanie „jesteś pewien że to właściwa droga ? – nie jestem :D” Kończy się asfalt a potem w ogóle droga. Solidnie się upaćkaliśmy. Wypijamy resztę koniaku – robi się błogo. No dobra tędy nigdzie nie dojedziemy. Odwrót do miasta i już tym razem prawidłową drogą wdrapaliśmy się na wzgórza. Widok pewnie był by super gdyby nie mgła i deszcz. Dojeżdżamy do głównej drogi na Lwów. Przestaje padać ale nie bardzo wiadomo jak się ubrać – droga solidnie faluje – na zjazdach paskudnie zimno, na podjazdach gorąco. I tak w kółko. Drugi już dziś obiad w przydrożnym barze – barszcz i deruny – pycha J. Jest natomiast problem z odnalezieniem właściwej drogi. Drogowskaz stoi jak wół ale drogi nie widać. Nic nie kumam. Olewamy ją i jedziemy na Stryj. W odległości wielkiej różnicy nie będzie. Droga solidnie faluje – kilka podjazdów jest naprawdę potężnych. Pogoda zdecydowanie się poprawiła i widoki są rewelacyjne. Karoli jedzie się coraz ciężej – potłuczone kolano daje o sobie znać. Obiecuję jej że znajdziemy nie tylko hotel ale dodatkowo obok będzie restauracja i sklep. Patrzy na mnie z politowaniem :D No co ? – udaru nie dostałem. Zaczyna się kilku kilometrowy zjazd i pewnym czasie co znajdujemy ? Hotel (właściwie motel) z restauracją J Nie ma wprawdzie sklepu ale to Nieistotne z Perspektywy Absolutu ;). Standard lokalu wysoki. Robimy wielkie mycie i suszenie a potem do restauracji gdzie za jakieś śmieszne pieniądze najadamy się do oporu. Browarki też oczywiście były.

Dzień IX 8 maja 2010 r. (Sb)
Skole – Stryj – Drohobycz – Sambor – Sadkovychi ( 128 km – 6.05 h śr 21.0 km/h)
            Śniadanko w tej samej knajpie równie dobre jak kolacja. Pogoda znacznie lepsza niż wczoraj – cieplutko, nie przeszkadzający wiatr a do tego cały czas lekko z górki. Drugie śniadanie na jakieś stacji benzynowej. Przy okazji sprzedawca doprowadził mnie do szewskiej pasji – w życiu nie widziałem tak powolnego i niezorganizowanego typa. Do Stryja docieramy w ekspresowym tempie. Zaczyna brakować lokalnej waluty wymieniam więc euro w kantorze. Ale jaki był to kantor – podwójne kraty, okienko obite blachą a jego wielkość jest taka, że można wcisnąć banknot – dłoń nie wejdzie na pewno. Do dziś nie wiem czy obsługiwała mnie kobieta czy mężczyzna. Robimy sobie trzecie śniadanko przy fontannie obok ruin synagogi – miejsce niezwykle klimatyczne. Obserwujemy kolesia który niby opiekuje się dzieckiem ale tak naprawdę z pół godziny przez komórkę gadał. Wytrwały typ. Jedziemy w kierunku Drohobycza ale jakoś tak niemrawo. Sporo górek po drodze a do tego zaczął przeszkadzać wiatr. Sam wjazd do miasta nawet jak na warunki ukraińskie makabryczny. Ulica wygląda jak by przeszła ciężkie bombardowanie. Wyrwy w jezdni są tak olbrzymie, że w zasadzie trudno ustalić ich głębokość. Rowerem od biedy da się między nimi lawirować – samochody mają znacznie gorzej. Jak się później okazało wyjazd był identyczny. Na starówce wcinamy pizzę. Pani tłumaczyła nam że na pewno się nią najemy – myliła się ;). Poprawka jeszcze czymś lokalnym plus browar ale jakiś nieszczególny. W międzyczasie przechodzi solidna burza – dobrze, że akurat jesteśmy w knajpie. Szybka rundka po starówce (fajna), oględziny domu Brunona Schultza i jazda w kierunku Sambora. Mnie jedzie się ciężko ale za to Karola humor ma znakomity. Prowadzi zabawne monologi których większości nie potrafię już dziś powtórzyć („na TEM wzgórzu albo na TAMTEM….”), Dochodzi do wniosku ze pomnik Szewczenki jest świetnym miejscem na WC :D itd. Nieźle się ubawiłem. W Samborze wcinamy czekoladę – jedzie się po niej znacznie lepiej. Kilkanaście kilometrów dalej zaczynamy szukać noclegu. Druga próba jest udana. Wprawdzie łąka nie jest zbyt równa i sucha ale rekompensatą są fajne widoki. Wieczorem mgła. Zaczyna się robić chłodno. Decydujemy, że sakwy śpią dziś na zewnątrz – są zbyt brudne by włożyć je do środka zaś odludzie jest takie że na zewnątrz nic im nie grozi. W nocy deszcz, zimno (tzn. mnie jest zimno ;)). Nad ranem burza

Dzień X 9 maja 2010 r. (Nd)
Sadkovychi – Mościska – Przemyśl ( 43 km – 2.00 h – śr 21.5 km/h)

            Śniadanie zjadamy dopiero na przystanku – przynajmniej na głowę się nie leje. Przyplątały się jakieś psy które dostają resztki ale przy odjeździe zamiast zachować się z klasą to jeszcze nas obszczekały – zero kultury ;). Niespiesznie docieramy do Mościsk gdzie witają nas pieśni patriotyczne nadawane z ulicznych głośników. No tak w końcu dziś Dzień Zwycięstwa. Deszcz przestaje padać dopiero spory kawałek za Mościskami. Szukam wzrokiem tych dziur które nas tak szokowały 10 dni temu. Okazuje się że są to dziurki zaś droga w porównaniu do innych ukraiński jest przyzwoita. No cóż – wszystko jest względne. Przed granicą za resztę hrywien kupujemy spore ilości czekolad. Granica bez problemu – kolejek nie było w ogóle. Pogranicznik dowcipkuje, że bez numerów rejestracyjnych nie przepuści – Karola każe mu je sobie odgrzebać spod błota :D. Bez problemu po równej drodze docieramy do parkingu. Samochód jest na miejscu. Przebieranie i odwrót. Źle obliczyłem paliwo i do domu dojechaliśmy na oparach. Po drodze odpiął nam się jeden rower ale skończyło się na strachu 

Podsumowanie

Łącznie przejechaliśmy rowerami w 10 dni 1108 km w łącznym czasie 54.53 h co daje średnią 20.2 km/h. O zyskach nie ma co gadać - ogólne wrażenie rewelacyjne. Straty – licznik Karoli (później okazało się że tylko padła bateria), uszkodzone rogi kierownicy, rozbite kolano (zagoi się J); mój pedał ale i tak zrobiłem na nim jeszcze 1000 km. Do strat (moralnych;)) zaliczam brak możliwości, mimo wielokrotnych prób wypróbowania nowego gazu na psy – zawsze cwane czworonogi były szybsze ;). Koszt 10 – dniowej wyprawy łącznie z dojazdem i powrotem samochodem oraz parkingiem zamknął się kwotą ok. 1300 pln (łącznie na dwie osoby). Zdecydowanie odradzam przewodnik Bezdroży Ukraina Zachodnia – w szczególności jeśli chodzi o noclegi – kompletne dno. Na Ukrainie chwilami razi znaczące zapóźnienie cywilizacyjne w stosunku do Europy a szkoda bo potencjał mają niezły. Widoki nieziemskie, ciekawe zabytki, znakomite żarcie, tanio, mili i spontaniczni ludzie. Na minus drogi – albańskie przy nich są równe jak stół. Osobiście zawiedziony jestem także poziomem urody tzw. ładniejszej części społeczeństwa ukraińskiego – nic szczególnego. No chyba że po prostu na tle niewątpliwej urody mojej Towarzyszki Ukrainki wypadały po prostu blado J 

/Marcin/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz