Dla
mnie BBTour to nie tylko sama jazda rowerem ale także konieczność dotarcia do
odległego Świnoujścia. Nie cierpię długich podróży (poza rowerowymi oczywiście).
By uprościć sobie ową podróż rower do Świnoujścia wysłałem kurierem, co okazało
się strzałem w dziesiątkę. Sam tułałem się PKP prawie przez cały dzień. Polskie
koleje nic nie zmieniły się przez ostatnie 20 lat, a na pewno nie zmieniły się
na plus. W Świnoujściu miałem wynajęty pensjonat – warunki skromne ale czegóż
mógłbym potrzebować poza śniadaniem, ciepłą wodą i miejscem na rower ? Dzień
przed startem odprawa na której nie dowiedziałem się nic ciekawego. Była to natomiast
okazja do spotkań ze znajomymi, których na przestrzeni lat trochę się już
uzbierało. Potem pobłąkaliśmy się po plaży ignorując start honorowy oraz
wrzuciliśmy w siebie jakieś żarełko i bro. Fajnie. Pierwsze grupy startowe
poleciały już wieczorem. Większość, w
tym ja rano. Start z promu. W 1 i 2 grupie pojechali chłopaki z Szybkiego
Kopyta. Przez pierwszą część wyścigu byli dla mnie punktem odniesienia ale
mieli zbyt wiele wat(ów) pod nogą bym był w stanie ich dogonić, tym bardziej że
moja grupa wyraźnie nastawiła się na równe rozłożenie sił nie zaś na gonitwę od
początku. W sumie to racja. Szybko zostaliśmy we dwóch z Rafałem Janikiem a
potem zaczęliśmy doganiać startujących przed nami i przed PK3 zrobił się już
solidny peletonik. Na skutek zamieszania w punkcie kontrolnym ponownie zostałem
w parze ale tym razem z Tomkiem Kaczmarkiem i jak się okazało wspólnie
kręciliśmy przez kilkanaście kolejnych godzin.
Bardzo szybko zauważyłem, że mój
gps jest zwyczajnie za słaby na tak długą trasę i nawigacja na nim w
szczególności w miastach jest mocno ułomna. Gdyby nie sprzęt kolegi zmarnował
bym mnóstwo czasu na rozwiązywanie łamigłówek nawigacyjnych (i tak zresztą na
skutek gapiostwa dołożyliśmy sobie parę km). Ku swojemu zdziwieniu pierwszą
osobę z wieczornego startu dogoniliśmy jeszcze przed PK w Solcu Kujawskim (340
km) a potem osób takich było już mnóstwo. Wszyscy zgodnie twierdzili, że start
wieczorny był głupim pomysłem. Przed Radomiem Tomek zaczął mocno słabnąć a gdy
zdecydował, że pojedzie wbrew oficjalnej trasie przez centrum, na co ponoć
zgodził się organizator, nasze drogi się rozeszły. W Osinach zajechałem jeszcze
na sekundę do teściów – teściowa widząc jak wyglądam rozpłakała się – zupełnie
nie wiem o co chodziło w końcu nadal czułem się jak cyborg. W Starachowicach
duży PK. Równe 24 h od startu i nowa życiówka – 708 km. Najadłem się, naciągnąłem
na siebie grubsze ciuchy i ogień. Tzn. miał być ogień ale nie było. Wyraźnie
zaczęło brakować mi snu. Mocno spadła temperatura, zaczęło padać i wiać. Wtedy
po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać dlaczego nie zabrałem
przeciwdeszczówki skoro od początku było wiadomo, że będzie padać. Do Opatowa
docieram przemarznięty. Próby rozgrzania wychodzą słabo. Kolejny odcinek jest
jeszcze gorszy. Nadal pada a do tego zaczyna mocno wiać. Cóż z tego, że z
dobrego kierunku skoro moje cienkie ciuchy przebija na wylot. Do PK w Majdanie
Królewskim (814 km) ledwie docieram kompletnie przemarznięty. No i tam jak się
później okazało zrobiłem największy błąd całej tej imprezy. Z dawien dawna
widziałem, że przy dużym i długotrwałym wysiłku muszę mocno uważać co zjadam bo
konsekwencje mogą być straszne. Wchodzę na punkt i dostaję pyszny gorący
barszcz z kiełbachą i (chyba) boczkiem. Zjadam cały i od razu robi mi się
cieplej. Ściągam z siebie mokre ciuchy a z worka na śmieci i folii streczowej
improwizuję warstwę wodoodporną. Gorąca herbata a potem kawa i aż chce się żyć.
Lecę dalej i już po kilku kilometrach zorientowałem się co zrobiłem nie tak.
Barszcz się nie przyjął. Nie zwiedzam wprawdzie jeszcze krzaków ale to tylko
kwestia czasu. Słabnę coraz bardziej i do PK w Sędziszowie Małopolskim (860 km)
docieram w trybie serwisowym. Już nie mogę nic jeść i ograniczam się do dwóch
gorących herbat, które nie zmieniają radykalnie sytuacji. Z odcinka między
Sędziszowem a Lutczą niewiele pamiętam. Na pewno były górki na które ledwie się
wtaczałem, na pewno zjazdy na których straszliwie marzłem. Za Domaradzem skatowany rozumek dostał
kompletnej głupawki. Wydaje mi się, że ominąłem punkt kontrolny. Wracam kilka
kilometrów. Nie jednak nie. Do przodu kilka kilometrów. Chyba ominąłem. Z
powrotem. I jeszcze raz, i jeszcze… To
pomysłowe manewrowanie urozmaicam wielokrotnym zwiedzaniem lokalnych krzaków. Z
każdym razem muszę ściągnąć z siebie worek na śmieci oraz strecz. Masakra. Na
tym odcinku dołożyłem sobie ekstra ok. 30 kilometrów. Aż w końcu dojechałem na
tyle daleko, że zauważyłem nieszczęsny punkt kontrolny. Tutaj jest filmik z wyścigu W 12.46 widać moje
zwłoki wjeżdżające na PK w Brzozowie (906 km). Na przejechanie oficjalnych 37 kilometrów
między Sędziszowem a Brzozowem potrzebowałem 4 godziny i 40 minut. Opcje są
dwie: wycofać się od razu albo po kilku godzinach snu. Coś tam zjadłem, wypiłem
ze trzy herbaty i uwaliłem się na materacu. Było mi wszystko jedno. Ocknąłem
się po kilku godzinach jeszcze przed świtem z poczuciem misji. Do limitu czasu
jest jeszcze bardzo daleko może więc spróbuję gdzieś się dotoczyć. Wbrew obawom
udało mi się zjeść śniadanie i wypić kawę. Organizm przestał się buntować.
Ruszam i… jest ogień ! Jedzie mi się tak jakbym dopiero co wystartował z promu
(no dobra – nie aż tak szybko). Do Ustrzyk Dolnych wyprzedzam kilkanaście osób
a do Górnych jeszcze przynajmniej kilka. Udaje mi się zmieścić w 50 godzinach
(49.48).
Jeden obiad, drugi; browar, drugi, trzeci, jakieś ciacha, lody.
Musiałem jeszcze dotrzeć do Ustrzyk Dolnych gdzie mam nocleg. Tam kolejny obiad
i jeszcze dwa browary. Kolacja i nocleg w łóżku. To jeszcze nie koniec – następnego dnia rowerem dotarłem
do Rzeszowa (115 km) skąd litościwie zabrała mnie Ania. Łącznie od soboty do
wtorku przejechałem 1217 km.
Wnioski z imprezy są takie. Nogę mam wystarczającą
na jednorazowe zrobienie takiego dystansu ( z tym, że w trybie sportowym jakieś
700-800 km). Do jego sprawnego pokonania niezbędny jest mi dobry gps – polar
V650 do precyzyjnej nawigacji na takim dystansie absolutnie się nie nadaje. W
sposób oczywisty brakło mi doświadczenia przede wszystkim w odpowiednim doborze
ekwipunku. No cóż pewnych rzeczy nie da nauczyć się czytając informacje w Internecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz