BAŁTYK BIESZCZADY TOUR 2020

 




Wydawało mi się, że nieszczelność przedniej opony w rowerze, którą zauważyłem podczas jazdy pociągiem do Warszawy wyczerpuje limit pecha. Czasu było mnóstwo więc udało się znaleźć serwis gdzie założyli mi piękną nową bezdętkę. Super wyglądała.


        Jazdę zaczęliśmy jeszcze bez deszczu ale po godzinie to się zmieniło i przed kolejnych kilkanaście lało jak z cebra. Było bardzo szybko – po pierwszej godzinie średnia wyszła prawie 40 km/h. Niestety Karol złapał gumę a przy zmianie jeszcze jedną i nastrój bojowy mocno podupadł. W Płotach przy wjeździe na rondo, przy niewielkiej prędkości odjechało mi przednie koło. Mocna gleba. Rozbity łokieć, biodro; rozwalone spodenki. Ewidentnie coś zrobiłem źle, więc zwałka mi się należała. Cały czas w deszczu ale w sumie mimo obrażeń jedzie się całkiem przyzwoicie. Kogoś dochodzimy, ktoś odpada – normalka. Rower lekko niestabilny na łukach ale pewnie to tylko takie wrażenie po upadku. Po ok. 200 km rondo i kolejna gleba. Niemal identyczna tyle, że prędkość wyższa więc i obrażenia większe. Poprawiłem poprzednie szlify. Mocno boli i farba trochę się leje. Chwila refleksji – oduczyłem się jeździć  !? Opona ! Chodzi o oponę !  Spuszczam z niej mnóstwo powietrza. Na oko zostaje max 4 atm. Niewiele to poprawia sytuację. Robię po drodze kilka drobnych testów. Ewidentnie się ślizga. Zaczynam coraz częściej zaciskać klamki i zwieracze. Gdzieś po drodze Karol łapie kolejną gumę. Piła – leje jak z cebra. Przy wyjeździe z miasta prosty odcinek ze stadem samochodów na plecach. Idzie niezły gaz. Przez ułamek sekundy widzę jak tylnie koło roweru jadącego przede mną Krzyśka łapie jakiś taki dziwny uślizg i w zasadzie tyle pamiętam. No może jeszcze to, że głową walnąłem tuż obok krawężnika i że nie wypięła mi się prawa noga a rower przeciągnął mnie po asfalcie. Leżę pod rowerem i nie jestem w stanie wstać o własnych siłach. Chłopaki podnoszą mnie z asfaltu. Jest słabo, bardzo słabo. Ktoś proponuje wezwanie karetki… Rozbite prawe kolano, biodro, bark, miednica i kostka. Rozorane plecy przez agrafki od numeru startowego. W dodatku główne uderzenie poszło na biodro i przeszywający ból aż do pachwiny w zasadzie nie pozwala podnieść nogi do góry. Wszystko uwalone krwią i błotem. Rower cały – żarcik taki…

Mateusz Dybich jadący za mną opisał to tak:

        „Przy wyjeździe z PK spotykamy trzech „czarnych kolarzy”, którzy wjeżdżają na posiłek. Ruszamy przez Piłę. Chwilę później doganiają nas i pracujemy znowu w piątkę. Pada, ciągle pada. Daje zmianę, kilometr, schodzę ze zmiany, cztery kilometry na kole u kolegów i znowu zmiana i tak w kółko, schodzę ze zmiany i łapię oddech, koło za kołem oddalone od siebie o kilkanaście, kilkadziesiąt centymetrów, aż w pewnym momencie… Na krajowej dziesiątce w Śmiłowie przy dużym ruchu, ulewnym deszczu i prędkości 37km/h koledze przede mną w koleinie uślizguje się przednie koło i bach… Szlifuje. Widzieliście kiedyś wypadki kolarzy? Wiecie co zazwyczaj dzieje się z pozostałymi jeżeli w kolumnie jeden z nich się wywróci? Lecą wszyscy jak klocki domino… Wracam na krajową dziesiątkę. Widzę jak kolega przede mną szlifuje po asfalcie zaczynam hamować i zastanawiam się gdzie uciec. Z prawej wysoki chodnik i aluminiowa barierka, a z lewej samochody jadące z naprzeciwka. Nie wiedziałem w która stronę poleci rower i kolarz, podjąłem szybką decyzję, że lecę na lewy pas i udało mi się zmieścić między ślizgającym rowerem z zapiętym do niego kolarzem, a samochodem z naprzeciwka. Krzyknąłem na kolegów przede mną żeby się zatrzymali. Obróciłem się i zobaczyłem jak kolega leży z zasłoniętą ręką głową i się nie rusza. Jezus, Maria. Wypiąłem jego prawy but z pedała i zaczął się odzywać, zapytałem jak się czuje i czy coś poważnego. Byłem najzwyczajniej w świecie przerażony, bo to nie wyglądało dobrze. Poprosił żebym pomógł mu wstać, oblałem rany wodą z bidonu. Powoli wracał do siebie. Jej. Teraz jak to piszę i przypominam sobie całą sytuację to jest mi słabo, a w życiu miałem kilka podobnych sytuacji ze swoim udziałem, typu wypadki samochodowe, rowerowe, kontuzje sportowe i takie, takie. Niewiele brakło. Sześciominutowa przerwa i decyzja o kontynuacji maratonu w komplecie. Kolarze to w większości twardziele. Wiem, że nieładnie jest porównywać, ale… zestawić ich z piłkarzami, długo grałem w piłkę, dobrych kilka lat, oglądam mecze, jakie symulacje się tam wyrabiają… Jezus, Maria, przewróci się i jakby mu nogę urwało, a nawet nie było kontaktu cielesnego. A tutaj gość zalicza kolejnego szlifa po przejechanych w deszczu ponad 200 kilometrach i decyduje się jechać dalej. Łał. Jedziemy w piątkę, ale upadek mocno odbił się na zdrowiu kolarza, mocno odstaje. W porozumieniu z kompanami postanawia odłączyć się od nas, od 245 kilometra jedziemy w czwórkę.

Próbuję jeszcze kilka km jechać z chłopakami ale nie ma to sensu. Decyduję, że do najbliższego PK dojadę w trybie serwisowym, wycof i do domu.  Ania wstępnie obiecuje, że po mnie przyjedzie ale po pierwsze trzeba zorganizować opiekę do dzieci a po drugie to ponad 400 km samochodem w jedną stronę. Jakoś dotoczyłem się do PK w Nakle. Nie bardzo dostrzegłem sens by u siedzieć (jakiś taki marny ten punkt; nawet zjeść nie bardzo jest co). „Lecę” (cudzysłów jest istotny) do następnego PK. Trochę sam, trochę z Gruppetto, trochę z przypadkowymi osobami. Boję się szybkiej jazdy w grupie bo przednie koło nadal tańczy a ja nie mam żadnego zaufania do swoich umiejętności. Na jednej nodze docieram do dużego PK w Solcu Kujawskim, który to punkt dużo zmienia. Mam tu nowy strój w przepaku. Jest prysznic. Zabieram większość dostępnych na punkcie opatrunków. Przeglądam się w lustrze – k**wa jak ja wyglądam ! Udaje mi się doprowadzić do stanu używalności. Restart – jadę dalej - możliwie blisko domu. W większości sam by nie zrobić nikomu krzywdy a poza tym moje tempo odpowiada niewielu osobom. Kręcę w zasadzie tylko lewą nogą i bardzo szybko zaczynam za to płacić – pierwsze poddają się ścięgna pod lewym kolanem. Masakra. Zaczynają wyprzedzać mnie soliści – jak furmankę z gnojem. Będę płakał. Na szczęście w nocy nie pada. Na kolejnym dużym PK w Łowiczu (518 km) godzina drzemki. Wstaję jak Młody Bóg. Większość osób na punkcie to trupy a ja psychicznie czuję się tak, że mógłbym mordować tyle, że nie mam narzędzi. Ostatni skok do PK w Opocznie (616km) gdzie wycofuję się i skąd litościwie odbiera mnie Ania. Przepak w domu i samochodem w Bieszczady gdzie wprawdzie nie udaje mi się celebrować wjazdu Krzyśka na metę (2 miejsce open – szacun za obronę dobrego imienia Szybkiego Kopyta) ale na aferparty już zdążyłem.  Poprawka zaś z Karolem w Polańczyku była wręcz genialna. Niestety obrażenia nie pozwoliły mi wystartować w odbywającym się miesiąc później MPP. Ba - przez dłuższy czas nie mogłem sensownie wchodzić po schodach. Obecnie (piszę to 2 miesiące po wyścigu) fizycznie jest nieźle ale głowa nadal słaba – boję się zakrętów i większych zjazdów.

Wnioski z imprezy – nigdy nie ignoruj szczegółów i nie pozwól by zniszczyła cię rutyna.

Możesz też kupić sobie klaser ze znaczkami albo rybki, wówczas się nie przewrócisz.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz