BAŁKANY 2009











     UWAGA !!!
      Ta relacja jest baaardzo długa. Sugeruję znalezienie w sieci czegoś krótszego i łatwiej przyswajalnego.

       Pierwszy raz o wyprawie rowerowej do Albanii wspomniał zdaje się Janek jeszcze w 2006 roku. Pomysł z jakiś bliżej nieustalonych powodów nie doczekał się realizacji. Ponownie koncepcja Bałkanów pojawiła się rok później. Janek założył chyba nawet jakąś stronę internetową na ten temat. Jak pamiętam był to pomysł jazdy wokół Kosowa. Z racji zawirowań zawodowych kolegi skończyło się tylko na wstępnej koncepcji. Wreszcie trzeci raz Bałkany na tapecie pojawiły się po zeszłorocznej wyprawie na Litwę. Trasa była wielokrotnie modyfikowana od hardcorowej ponad 2.000 km do ok. 1600 z opcją wjazdu do Kosowa, gdzie jak się okazało mam znajomego, który obiecał przetransportować nas samochodem do granicy z Macedonią pokazując po drodze lokalne ciekawostki. Przez kilka ostatnich dni przed wyjazdem byłem na skraju zawału gdyż Maciek po prostu zapadł się pod ziemię. Nie sposób było ustalić czy wyjazd jest aktualny czy też nie. Ostatecznie kolega się odnalazł J Mamy zamiar we dwóch dotrzeć do Zadaru skąd z lotniska odbierzemy Janka a następnie pojedziemy do Splitu i stamtąd wystartujemy rowerami.

I. Dzień – 1 maja 2009 r. (Pt)
            Lublin – Starachowice – Chyżne – Budapeszt – Sv Juraj (ok. 1300 km – samochodem)

          Start z niewielkim opóźnieniem. Decydujemy się jechać przez Kraków co jak się okazało nie było najlepszym rozwiązaniem. Przy wyjeździe z miasta gigantyczny korek – straciliśmy co najmniej godzinę. Potem by skrócić jazdę Zakopianką odbijamy na Chyżne co również okazuje się błędem. Rozgarnięci polscy drogowcy remontują wszystkie przepusty wodne – dosłownie wszystkie !!! Wszędzie ruch wahadłowy i znów strata czasu. Mamy nadzieję, że na Słowacji nadrobimy stracony czas. Niestety nadzieje są płonne. Zaraz za granicą nadzialiśmy się na patrol lokalnej drogówki. Podwójna ciągła i mandat. Miało być 96 euro ale Maciek utargował na 80. Po prawdzie to koleś wziął tą kasę do kieszeni – słowacki Skarb Państwa nie zarobił i z czego oni teraz będą utrzymywać liczne rzesze Cyganów ? ;). Od razu wymyśliliśmy, że Janek powinien zapłacić 1/3 mandatu – w końcu to do niego się spieszyliśmy. Chyba mu się ten pomysł nie spodoba J. W trakcie drogi przez Słowację (niezbyt długiej) naliczyliśmy 7 patroli drogówki plus Straż Graniczną – łobuzy chcieli puścić nas z torbami ;). Przez Węgry droga super aż do Budapesztu gdzie gps zgłupiał. Na szybko próbowaliśmy ustalić trasę po mapie. Drogowskaz na Kijarat – gorączkowe szukanie na mapie – nie ma. Kilka km dalej znów drogowskaz na Kijarat – znów szukam – nic. Jeszcze raz i jeszcze raz – znów pudło. Nic nie rozumiem – czyżbyśmy jeździli wokół tej samej miejscowości. Ponownie ten sam drogowskaz. W pewnym momencie przychodzi olśnienie – to nie jest miejscowość ! Kijarat to po prostu „ZJAZD” po węgiersku J. Docieramy na przedmieścia Budapesztu a tam gps odżywa. Prowadzi nas jak po sznurku przez centrum z jednym drobnym wyjątkiem – w pewnym momencie znaleźliśmy się na ścieżce rowerowej co kierującemu Maćkowi zupełnie nie przeszkadzało. Ja uważam wręcz, że wszystko było w najlepszym porządku - w końcu na dachu były rowery. Wprawdzie między nimi a asfaltem znajdował się jeszcze samochód ale kto powiedział, że rowery po ścieżce rowerowej muszą jeździć bezpośrednio ;). Granica z Chorwacją to czysta formalność. Wbijamy się na płatną autostradę. Według koncepcji Maćka mieliśmy przenocować na campingu w okolicy Karlowaca. Nie udało się – moja wina, przegapiłem zjazd z autostrady. Jedziemy więc dalej. Na wybrzeże docieramy na resztkach paliwa w granicach godziny 4.00, po drodze zjeżdżając mnóstwem serpentyn z 700 metrów aż do poziomu morza. Dłuższe szukanie campingu uwieńczone sukcesem. Camping otwarty, właściciela brak na miejscu. Nie sposób umocować namiotu do gruntu – lita skała. Do tego masakrycznie wieje i namiot trzyma się tylko dzięki temu, że robimy za balast – ja niestety od nawietrznej. Na kolację brandy z kabanosami J

            II Dzień – 2 maja 2009 r. (Sb)
            Sv Juraj – Senj – Zadar – Split – Omiś (ok. 350 km – samochodem)

          Cztery godziny snu. Po wyjściu z namiotu ten po prostu się przewraca. Rozglądamy się z jakimś komu można by zapłacić za nocleg. Nie ma nikogo. Skarbonki też nie. Ależ ci Chorwaci uprzejmi J. Wyjeżdżamy nie płacąc. Śniadanie w małym rybackim porcie. Jest uroczy. Potem zwiedzanie Senj – całkiem fajne miasteczko. Dość tego obijania się jedziemy na lotnisko do Zadaru po Janka. Po drodze Maciek przypomina sobie, że ma popsuty suport w rowerze i powinien go wymienić. Szukamy w Zadarze serwisu i nawet znajdujemy ale jest od pół godziny zamknięty. Trudno. Zobaczymy ile da się przejechać na zepsutym suporcie. Odbieramy z lotniska Janka. Podczas składania jego roweru zgrabnie urywam wentyl w jego dętce. Teraz już nie ma zapasu. Jedziemy do Splitu na obiad. Zamawiamy dwie duże pizze. Kelnerka upewnia kilkakrotnie co do treści zamówienia. Pizze są olbrzymie. Pojedyncza ledwie mieści się na stoliku. W połowie drugiej kapitulujemy. Mina kelnerki jest jednak pełna podziwu. Proponuje zapakowanie reszty. Grzecznie odmawiamy. Zaczynamy szukać parkingu na dwa tygodnie dla samochodu. Szukamy, szukamy i szukamy. Nic. Te które znajdujemy są tak horrendalnie drogie, że przekracza to wszelkie granice przyzwoitości. Na bezowocnych wysiłkach połączonych z łamaniem wszelkich zasad ruchu drogowego upływa 1.5 godziny. Jest oczywiste, że dziś nie zdążymy wystartować rowerami W końcu proponuję, aby wyjechać z miasta i jechać wzdłuż wybrzeża szukając campingu. Strzał w dziesiątkę. W Omiś znajdujemy camping, wprawdzie częściowo w remoncie ale to bez znaczenia. Właściciel zgadza się na przypilnowanie pojazdu przez dwa tygodnie i tu lekkie zdziwienie – proponujemy mu 50 lub 60 euro za parking – zadowala się 50, co więcej gdy tłumaczymy gdzie jedziemy oddaje nam jeszcze równowartość 10 euro w kunach. Fajny koleś J

            III Dzień – 3 maja 2009 r. (Nd)
            Omiś (CHR) – Imotski – Mostar (BiH) – 133 km – 6.59 h śr – 19.0 km/h

           Pobudka o 6.00. Zimno. Start i po kilku kilometrach zaczyna się pierwszy dość solidny podjazd – ok. 300 metrów w pionie. Zaczyna padać. Maćka suport mocno trzeszczy zaś Jankowi solidnie „gra” w płucach. Niezły koncert ;). Pada coraz bardziej. Wkładamy na siebie kurtki przeciwdeszczowe. Wiatr się wzmaga a wraz z nim deszcz. Paskudnie zimno. Zaczynam żałować, że nie wziąłem rękawiczek z całymi palcami. Strasznie ciężko się jedzie – praktycznie nic nie widać a boczne podmuchy miotają rowerami po całej szerokości drogi. Chronimy się w ruinach starej szkoły. Nawałnica powoli przechodzi. Mój softshell nie przepuścił deszczu – będzie z tej kurtki pożytek. Jedziemy dalej. Robi się coraz cieplej – po południu wręcz gorąco. Trasa solidnie pofałdowana. Sporo winnic, w tle góry. Fajny klimacik. Janka chyba rozkłada grypa – nie idzie mu zbyt dobrze. Granica z Bośnią (dokładniej to z Hercegowiną) czysta formalność. Celnicy myśleli że jedziemy na rowerach z Polski – nie wyprowadzaliśmy ich z błędu bo po co J. W Mostarze jesteśmy ok. 17.00. Ciekawe miasto. Odnowiona klimatyczna starówka poprzetykana budynkami które noszą jeszcze ślady solidnego ostrzału sprzed 15 lat. Słynny most jest na swoim miejscu – niestety nie jest to już oryginał choć do jego odbudowy użyto oryginalnych elementów. Ciężko się chodzi po nim w spd – strasznie ślisko. Wrzucamy w siebie big obiad – jakieś lokalne danie – pycha J Krótko rozmawiamy z parą Polaków. Myśleliśmy, że rozpoznali nas po fladze na moim, bajku ale okazało się, że nie. Dziewczyna twierdzi, że domyśliła się naszej narodowości po tym, iż Maciek jeździ na Meridzie. Mimo uwag, że Meridy jeżdżą na całym świecie i nie jest to polska firma ta upiera się, iż taki rower widziała w Polsce i po tym nas poznała J Hmm… Ok niech będzie J. Chłopaki decydują żeby zostać na noc w mieście. Stan zdrowia Janka tego wymaga. Nie protestuję choć strata w stosunku do planu przekroczyła już 50 km. Zaczyna lekko boleć mnie kolano. Znajdujemy ładny pensjonat za 10 euro niezbyt daleko od centrum. Wieczorem muezin zawodzi z meczetu usytuowanego po sąsiedzku. W mordę !!! Ale klimat !!! Dostaję smsa od znajomego z Kosowa z informacją, że z uwagi na zamieszki nie będzie w stanie zapewnić nam transportu zmechanizowanego. Wstępnie decydujemy, iż w związku z tym odpuszczamy Kosowo. Późnym wieczorem robimy jeszcze z Maćkiem rajd po mieście połączony z sesją foto i degustacją lokalnego browarka – paskudny był L

            IV Dzień – 4 maja 2009 r. (Pn)
            Mostar – Velagić – Niewiesinie – Ulog - Kalinovik 109 km – 7.35 h  śr – 14.4 km/h

         Pobudka o 5.00 Szybki wyjazd. Po raz pierwszy zapoznajemy się z oryginalnymi zasadami ruchu drogowego na Bałkanach. Jedziemy kilka kilometrów wąską jednokierunkową drogą, pod prąd oczywiście, nie wzbudzając żadnego większego zainteresowania czy też oburzenia kierowców jadących z przeciwnego kierunku. Za miastem zaczyna się mega podjazd z 40 m.n.p.m na prawie 800. Budzimy coraz większe zainteresowanie zarówno lokalnej ludności jak i kierowców. Praktycznie żaden pojazd nie przejeżdża obojętnie. Kierowcy trąbią, machają łapkami, unoszą kciuk do góry – miło J. Po prawej stronie na sąsiedniej górze widać, ruiny sporego zamku. W międzyczasie, przy niewielkiej prędkości przypadkiem upuszczam bidon. Chcąc uniknąć najechania go tylnym kołem wykonuję jakąś akrobatyczną figurę i zaliczam glebę. Kończy się na niewielkich potłuczeniach. Mam za to spory problem żeby odpiąć buty i wyjść spod obładowanego roweru. Uff udało się. Zaczynają się pojawiać pierwsze tabliczki ostrzegające przed polami minowymi. Prawe kolano coraz bardziej odmawia współpracy. Nie jest dobrze L. Na szczycie seria fotek i mega zjazd serpentynami do Niewiesinie. Ładne i zadbane miasteczko tętni życiem. Drugie śniadanie i wyjazd na wschód a następnie skręt na północ w kierunku Ulog. Lekka konsternacja – zaczyna się szutrówka. Taka klasyczna litewska a jedyna różnica polega na tym, że tamte były raczej płaskie te zaś niekoniecznie. Droga solidnie pnie się pod górę. Dookoła krajobraz wręcz księżycowy – śladowa ilość roślinności i wszędzie góry, góry i góry. Zjazd do Ulog oznaczony jest znakiem 12%. Oj działo się ! Przy tym stopniu nachylenia i jakości drogi poprowadzonej serpentynami jeden błąd i może być solidna gleba. Porządnie wytrzęsło nam tyłki ale zjechaliśmy w jednym kawałku. Od Ulog znowu podjazd szutrówką, zboczem imponującej doliny. Na końcu tunel i zaraz potem zaczął się asfalt. Droga uparcie pięła się coraz wyżej i wyżej. Kolano solidnie spuchło. W końcu zjazd z niewielkimi hopkami i późnym popołudniem docieramy do Kalinowika. Straszna bieda. Posocjalistyczne zabudowania, ruiny hotelu w centrum, po drodze włóczą się stada lokalnego bydła zostawiając wszędzie śladu swojej bytności – nie dość że pola są zaminowane to jeszcze krowy minują drogi ;). Oceny tej nie zmienia ładny zamek na wzgórzu. Uciekamy stamtąd jak najszybciej. Znacznie się ochłodziło a gdzieś blisko słychać odgłosy burzy. Szukamy noclegu. Jest to dość problematyczne – nie mamy ochoty wchodzić w krzaki z uwagi na miny. W końcu rozbijamy się na łące – praktycznie na poboczu drogi. Obecność krowich min naturalnych gwarantuje, że nie ma tu prawdziwych. Zimno. Bardzo zimno. Wlewamy w siebie resztę brandy i do śpiworów. Po godzinie słyszę jakieś odgłosy na zewnątrz. Wyglądam. Ooo !!! Zostaliśmy chyba zaproszeni na widowisko pod tytułem „światło i dźwięk” J Stoi sobie radiowóz policyjny, mrugając do nas wesoło światłami a dwóch mundurowych dziarsko maszeruje przez pastwisko omijając krowie placki. Pytają co tu robimy. Głupie pytanie. Spisują nasze dane z paszportów. Z trudem powstrzymuję się aby nie roześmiać się gdy usiłują przeliterować imię mojego ojca K-R-Z-Y-S-Z-T-O-F to wyraźnie ponad ich siły. J Pytają czym się zajmuję – odpowiadam że jestem „PUNISHER” – nie kumają J. Kolejne pytanie czy mamy broń lub kobiety. No oczywiście że mamy broń – nigdy się z nią nie rozstajemy a kobiety leżą warstwami w namiotach ;). Z własnej inicjatywy dodaję, że DRUGS też nie mamy. Pytam czy możemy zostać na pastwisku do rano – wzruszają ramionami – no pewnie, że możemy. Grzeczne Dobranoc. Ależ dzielni ci lokalni Policjanci – zapobiegli rozruchom które mogli wzniecić Polacy z bronią i kobietami J. Żeby było tylko choć troszkę cieplej. Zakładam na siebie praktycznie wszystko co mam – efekt jest znikomy.

            V Dzień – 5 maja 2009 r. (Wt)
            Kalinowik – Brod – Hum – Dolna Brezna (MN) 123 km – 6.51 h – śr – 18.0 km/h

           Budzą się wręcz zesztywniały z zimna. W dodatku pada. Gorąca herbata poprawia trochę nastrój. Trasa ma zacząć się od podjazdu na przełęcz Vratlo. Startuję pierwszy usiłując rozgrzać się w trakcie jazdy. Dość szybko wjeżdżam na przełęcz a następnie równie szybko zjeżdżam – asfalt jest mokry i jest to dość ryzykowne ale co tam. Chłopaki nie mają pełnych błotników i chcąc uniknąć totalnego zmoczenia zjeżdżają wolniej urządzając przy okazji konkurs na najdziwniejszą pozycję zjazdową – ubaw po pachy J. Dojeżdżamy do głównej drogi stąd do miejscowości Milewinija ma być 2-3 km. Jadę pierwszy wzdłuż prześlicznego kanionu Bystricy. Pojawiają się pierwsze tunele. Cały czasy zjazd. Hmm – coś tu nie pasuje 3 km dawno minęły, potem 10 a miejscowości nie ma. W końcu jest – przejechałem kilkanaście kilometrów – nic nie rozumiem. Czekam na początku miejscowości, przy zamkniętej knajpie przez kilkanaście minut. Chłopaków nadal nie ma. Znudzony jadę do „centrum” gdzie rozkładam się w jakimś barze i czekam. Czekam. Po godzinie zaczynam się niepokoić. Może coś się stało ? W końcu są. Jadą bardzo zadowoleni. Okazało się, że knajpa przy której wcześniej czekałem specjalnie dla nich została otwarta i solidnie się najedli. Cwaniaki. Przy okazji ustalamy dlaczego zjazd miał aż kilkanaście kilometrów. Okazuje się że przypadkiem zrobiliśmy trasę o ponad 20 km dłuższą a zamiast przełęczy Vratlo była inna w dodatku wyższa. W międzyczasie w pobliżu zaczyna się kręcić jakaś lokalna laseczka – wcale niebrzydka. Z jakiś bliżej nieustalonych powodu interesuje się wyłącznie Maćkiem. Hmm chyba robię się zazdrosny ;). Wg Janka pierwszorzędna rolę odgrywa „chłopięca uroda” Maćka J. Jedziemy w kierunku Brod i Hum. Przed samą granicą droga z asfaltowej zmienia się chwilami w zwykłą gruntową i nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie to, że oficjalnie jest to droga międzynarodowa. Za granicą w barze zamawiamy sobie obiad. Spotykamy grupę Bułgarów którzy przyjechali na rafting – całkiem miłe towarzystwo. Przy jedzeniu prowadzimy abstrakcyjną dyskusję na temat przewagi sedesów europejskich nad tureckimi. Dochodzimy do zgodnego wniosku, że korzystanie z tureckich generalnie jest trudne zaś dla bajkerów ze zmęczonymi nogami wręcz niemożliwe J Pojawia się pomysł innowacji polegającej na wprowadzeniu specjalnych uchwytów dla zmęczonych rowerzystów ;). Po obiedzie krótki podjazd i zaczyna się to na co czekaliśmy od dawna. Kanion Pivy. Jest niesamowity!!! Strome ściany o wysokości kilkuset metrów. Na dole rzeka mieniąca się różnymi odcieniami błękitu i zieleni. Droga poprowadzona jest wąską wykutą w zboczu półką. Cały czas pnie się pod górę. Zaczynają się tunele. Łącznie jest ich kilkadziesiąt, przy czym najdłuższy ma ponad 600 metrów długości. Oczywiście są nieoświetlone co powoduje pewne emocje podczas przejazdu nimi. Na jednym z podjazdów suport Maćka odmawia całkowicie współpracy. Lekka konsternacja. Zaczyna prowadzić rower – a mówią że prawdziwy bajker nie chodzi ;). Dosyć szybko łapie jednak stopa i zabiera się do Nikśić. Tam ma naprawić rower, znaleźć hotel i czekać na nas. To zdarzenie przesądza o zrezygnowaniu z przejazdu przez Durmitor. Jak się później okazało droga była solidnie oblodzona więc chyba jest to dobra decyzja. Dalej jedziemy we dwóch. W jednym z dłuższych tuneli słyszę jakiś dźwięk - wydaje mi się że coś najechałem. Przy świetle dziennym okazuje się jednak że nic nie najechałem tylko zgubiłem szkło od okularów. Eee… poszukam. To były emocje. Z malutką latarką wlazłem z powrotem do tunelu i usiłowałem w kompletnych ciemnościach znaleźć szkło. Pobocza w tunelu nie było wcale, więc każdy przejeżdżający samochód powodował że przylegałem rozpaczliwie do ściany. Po jakiś 200 metrach dałem sobie spokój – jedyne co mogę tu znaleźć to solidnego guza. W drodze powrotnej ni z tego ni z owego znajduję szkło. Nawet się nie porysowało J Trasa serpentynami wbija się solidnie do góry. Widoki nieziemskie ! Jezioro Pivskie i wszędzie dookoła góry ze zboczami pociętymi serpentynami dróg. Po pewnym czasie dzwoni Maciek. Rower naprawiony, hotele w Nikśiciu bardzo drogie więc wraca do nas taksówką. Faktycznie za jakaś godzinę zajeżdża taxi z fasonem. Ten to dopiero potrafi się ustawić J. Jedziemy jeszcze kilka kilometrów szukając campingu. W końcu rozbijamy się na jakieś łące. Być może jest to pole namiotowe a być może nie. Nauczony doświadczeniem ubieram się solidnie do spania. W nocy nie jest zbyt ciepło ale da się wytrzymać.


            VI Dzień – 6 maja 2009 (Śr)
           Dolna Brezna – Nikśic – Podgorica – Szkodra (AL) – Puke 213 km – 10.11 h – śr – 20.9 km/h

            Wstaję zadowolony że było cieplej niż poprzedniej nocy. Otwieram namiot i szok ! Szron na trawie, zaś namiot pokrywa cienka warstwa lodu. Nieźle. Bardzo szybko się ociepla a poza tym na początek dnia mamy solidny podjazd. Później wielokilometrowy zjazd aż do Nikśić na drugie śniadanie. Wyjeżdżając z miasta zamiast pojechać główną drogą omyłkowo pojechaliśmy starą drogą. I bardzo dobrze. Trasa niesamowicie widokowa. Przepiękny zjazd prowadzi serpentynami wąską drogą aż do dna doliny. Przy okazji można sprawdzić jak szybko rower może wyprzedzać ciężarówki. Bardzo szybko J. Wskakujemy na główną drogę do Podgoricy i tutaj dopiero zaczyna się sprint. Jest minimalnie z górki a w dodatku wiatr wieje w plecy. Prędkość rzadko spada poniżej 40 km/h a chwilami dochodzi do 50 km/h. Bardzo szybko dojeżdżamy do Podgoricy. Miasto nieszczególnej urody. Niczego nie można natomiast zarzucić lokalnym laseczkom. Chyba jednak się starzeję – bardziej skoncentrowałem się na jedzeniu niż na otoczeniu ;). Podczas wyjazdu zrywam linkę od przedniego hamulca. Nie martwi mnie to specjalnie – jest płasko więc jeden hamulec wystarczy, ten zaś naprawię w wolnej chwili. Droga nieco gorsza ale wiatr cały czas w plecy więc jedzie się super. Granica. Odprawa bez problemu. Niepokoi mnie tylko nieco zachowanie celniczki czarnogórskiej. Najpierw z wyraźnym współczuciem pyta mnie czy na pewno mamy zamiar jeździć po Albanii na rowerach A potem z troską rzuca GOOD LUCK. Ups… chyba się przestraszyłem… Droga po stronie albańskiej totalny syf. Trudno nazwać to asfaltem, przypomina to raczej zbiór łat i dziur. Pierwsze co rzuca się w oczy to duża ilość niedokończonych względnie zburzonych budynków i zgodnie z oczekiwaniami znaczna ilość mercedesów. Przeważają starsze i mocno zdezelowane egzemplarze ale w szczególności w miastach jest znaczny wybór modeli z górnej półki, łącznie z nowymi MLami Nawet mój kolega Jurek, znany koneser mercedesów spokojnie wybrałby coś dla siebie. Kolejna ciekawostka to Lavazh czyli myjnia dla samochodów. Myjnie są dosłownie w co trzecim domu. Stopień skomplikowania technicznego jest różny. Od faceta z wiaderkiem, po różne rodzaje węży i myjek ciśnieniowych aż do w pełni zmechanizowanych myjni sterowanych komputerowo. Wzbudzamy spore zainteresowanie albańskich kierowców, którzy radośnie trąbią i machają na nasz widok. Kolejna rzecz która wręcz szokuje to śmieci. Ale nie jakieś tam śmieci, tylko całe tony leżące wprost w rowach albo na poboczach. W mieście jest identycznie. Próby znalezienia publicznego kosza z góry skazane są na niepowodzenie. Zupełnie tego nie rozumiem – to że kraj jest biedy nie oznacza przecież że musi być w nim syf. Nie ma też praktycznie żadnych znaków drogowych i tablic informacyjnych a te które są wyglądają jakby zostały ustawione 50 lat temu. Można natomiast bardzo szybko zorientować się, że zbliżamy się do jakiejś miejscowości – sygnalizuje to zwiększona ilość śmieci na poboczu. Rozpisujemy konkurs pt. „kto pierwszy zobaczy słynne albańskie bunkry” Wygrywam J Jest pierwsze stado „grzybków”. Później okaże się, że jest ich tak dużo, że w zasadzie przestaniemy zwracać na nie uwagę. Postawione są wszędzie – na poboczach dróg,  na podwórkach, polach i w zupełnie niedostępnych górach. Chwilami trudno było zrobić zdjęcie by przypadkiem nie znalazł się na nim bunkier. Eee… trudno mi wyobrazić sobie  kto i po co miał by zaatakować Albanię ;). Po drodze spotykamy samochód na białostockich blachach. Zatrzymują się widząc polską flagę. Bryczką jadą młodzi ludzie – Polka i jak się okazuje Albańczyk mieszkający w Polsce. Mówi tak wyśmienicie po polsku, że początkowo myślałem, że żartuje mówiąc, iż jest Albańczykiem. Jest wyraźnie zszokowany, że trasę Puke – Kukes mamy zamiar zrobić rowerami, podobnie jak faktem, iż nasze dystanse dzienne znacznie przekraczają 100 km. Bardzo miła rozmowa. Odjeżdżają. Za chwilę dogania nas ponownie i dostajemy w prezencie 4 browarki na drogę. Super gość ! J Pierwsze duże miasto to Szkoder. Nie robi dobrego wrażenia. Socjalistyczne blokowisko z nieproporcjonalnie szerokimi ulicami. Główne rondo w przebudowie. Część budynków nie zostało nigdy skończonych i raczej nie widać na nich jakiś prac budowlanych. Kierowcy zasady ruchu drogowego traktują dość swobodnie, co akurat mnie zupełnie nie przeszkadza. Uroda lokalnych dziewczyn raczej przeciętna – szukamy czegoś w typie Salmy Hayek ale na razie bez rezultatu J Przed piekarnią spotykamy kobietą która wyśmienicie mówi po angielsku. Jak się okazuje jej ojciec studiował w Krakowie. Pomaga nam zrobić zakupy a następnie sugeruje żeby zostać w mieście na noc. Ma być festyn – „noc kwiatów” czy jakoś tak. Maciek jest wyraźnie zainteresowany J Zwycięża rozsądek. Wyjeżdżamy na wschód przez jakieś dziury. W pewnej chwili dostrzegamy kilku sakwiarzy siedzących w barze. Krótka lustracja i jazda dalej – ułamek sekundy później do mózgu dociera informacja – mają sakwy Crosso ! Kur… POLACY !!! Zwrot. Okazuje się że to Klub Karpacki. Chłopaki jadą z Macedonii. Byli w Kosowie. Dzielimy się wrażeniami. Wspólna fota. Stanowczo twierdzą, że nie damy dziś rady dojechać do Puke. Trudno się z nimi nie zgodzić. W nogach mamy dziś już 170 km do przejechania jeszcze 40 km i to przez góry a słońce powoli chyli się ku zachodowi. Jedziemy jeszcze kilka kilometrów rozglądając się za jakimś noclegiem. Zaczyna się szarówka. I wtedy powstaje koncepcja – spróbujemy „na siłę” dotrzeć do Puke. Plan mało realny. Do zrobienia 35 km ale za to prawie 900 metrów w pionie podjazdu. Zakładam kamizelkę odblaskową, oraz oświetlenie. Chłopaki jadą gdzieś z przodu, nie widzę ich. Prawdę mówiąc to nic nie widzę. Moje oświetlenie tak naprawdę jest za słabe by oświetlać drogę i powoduje jedynie, że jestem widoczny dla nielicznych kierowców. W dodatku na pierwszym zjeździe przypominam sobie, że nie mam przecież jednego hamulca. Ups… Zjazdy są strasznie ryzykowne. Klasyczne albańskie serpentyny mają bardzo wąskie pobocze, żadnych zabezpieczeń a potem w dół długo, długo nic. Brrr… Jadę. Nie mam pojęcia która jest godzina i z jaką prędkością się poruszam. W dodatku nie mam  mapy i nie wiem jak daleko do celu. Stanowczo wolę podjazdy – dużo mniejsze ryzyko i cieplej. Jadę i jadę. Droga dłuży się niemożliwie. Kończy mi się woda i jedzenie. Jadę. Kur… ile jeszcze !!? W dodatku jakiś gnojek po drodze wprowadził mnie w błąd mówiąc, że do Puke jest 1 km (było ok. 10) O bólu kolana nie będę wspominał. W końcu w granicach 23.00 wjeżdżam do miasta. Chłopaki wynajęli już pokój (17 euro od osoby) Chyba muszę wyglądać na strasznie zmęczonego bo portier bez słowa zanosi moje bagaże do pokoju. Kolacja, prysznic i browar – jest zdecydowanie lepiej J Zrobiliśmy dziś 213 km !!! Jesteśmy całkiem popaprani……

            VII Dzień – 7 maja 2009 r. (Czw)
            Puke – Kukes 97 km – 6.16 h – śr – 15.5 km/h

          Śpimy trochę dłużej tzn. ja próbuję ale nie bardzo się da – strasznie suche powietrze. O 6.00 koleś zawodzi z minaretu – niesamowity klimat ! Trochę długo schodzi nam z wyjazdem. Naprawiam wreszcie nieszczęsny hamulec. Jemy coś niby hamburgery ale w jakimś lokalnym cieście – pycha J. Trasa Puke – Kukes na profilu wygląda jak zęby piły i tak właśnie było – cały dzień to ciąg ostrych podjazdów i szaleńczych zjazdów. W międzyczasie Janek na postoju wpada w przydrożny kanał zgrabnie rozwalając sobie nogę. Wstępna diagnoza – będzie żył ;) Po południu przerwa w barze. Jakiś klient usiłuje dogadać się z nami po włosku. Idzie to bardzo opornie. Udaje się jednak wyjaśnić skąd jesteśmy. Koleś stawia nam po red bullu. Rzadki przejaw gościnności J. Kilka kilometrów dalej jemy obiad. Kraj stał się jakby bardziej dziki i nie chodzi tylko o krajobraz. Ludzie są wyraźnie gorzej ubrani, coś w ich zachowaniu jest takiego jakby nadal tkwili gdzieś w średniowieczu. Z ulic zupełnie zniknęły kobiety. Faceci siedzą w barach pijąc kawę i Rakiję. Nie widać by ktokolwiek gdziekolwiek pracował. Iran czy co ? ;) Kawałek dalej w okolicach chyba Shemni zauważamy jak grupa wyrostków zjeżdża ulicą z górki na czymś co przypomina ręcznie skonstruowany wózek. Następnie zaczynają wciągać go pod górę. Jadę na końcu i wyraźnie gestami pokazuję mu żeby nie podjeżdżał do roweru. Zaczyna się ze mną ścigać a następnie próbuje zajechać mi drogę, wpychając wózek po przednie koło. Mimo podjazdu staję na pedałach i przyspieszam. Znów kieruje wózek pod przednie koło – robię gwałtowny unik a on wrzuca wózek pod tylne. Omal nie zaliczyłem gleby. Zsiadłem z roweru. Gnój myślał chyba, że będę go gonił. No jasne – mając spd na nogach, na asfalcie co najwyżej mogę uprawiać jazdę figurową na lodzie. Zamiast tego wziąłem wózek i wrzuciłem go w kilkudziesięciometrową przepaść. Raczej nie przeżył crash testu J. Gnojkowi opadła szczęka – dawno nie widziałem tak zdziwionej twarzy J. Chłopaki omal nie popłakali się ze śmiechu. Janek żałował tylko, że byłem zbyt szybki i nie zdążył zrobić zdjęcia. Szczeniak pożegnał nas kilkoma „przyjaznymi” angielskimi gestami -  dobrze, że słabo rozumiem angielski ;). Trzeba by tutaj przysłać jakiegoś dobrego Kuratora dla Nieletnich J. Znam takiego jednego co na pewno dałby sobie radę J Droga nadal faluje. Kolano nie przestaje boleć. Kręcić w zasadzie się da ale chodzenie nie wchodzi w rachubę. W zasadzie to dość normalne, nogi nie służą przecież do chodzenia J. Przed Kukes olbrzymia budowa autostrady i do miasta wjeżdża się właśnie jak przez plac budowy – cała nawierzchnia zniszczona przez ciężki sprzęt. Samo miasto robi przerażające wrażenie. Kompletna dzicz. Zgraje włóczących się podchmielonych młodzieńców oraz niezbyt czystych dzieciaków. Na każdym skrzyżowaniu policjant z gwizdkiem który zupełnie nie panuje na ruchem pojazdów. Kobiet nie ma w ogóle. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy sklepie i zostaliśmy dosłownie otoczeni przez zgraję gówniarzy. Ich zainteresowanie nie miało jednak nic wspólnego z przyjemną ciekawością znaną z zachodniej Albanii. Zachowywali się jak szarańcza albo zgraja psów, drąc się przy tym w wniebogłosy. Gdyby tylko mogli pewnie weszliby na rowery. Zupełnie nie rozumiem tej zmiany obyczajów, przecież od cywilizowanego Puke w linii prostej jest zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. Z ulgą wyjeżdżamy z miasta. Znajdujemy super miejscówkę z widokiem na jezioro i nieszczęsne Kukes. Za plecami ośnieżone szczyty na granicy z Kosowem.


            VIII Dzień – 8 maja 2009 r. (Pt)
            Kukes – Preshkopi – Debar (MC)  119 km – 9.33 h – śr – 12.5 km/h

            Pobudka Na śniadanie oczywiście nic nie mamy ale nie ma problemu, trzeba tylko znaleźć spożywczy i będzie ok. Początkowo asfalt bardzo przyzwoity ale tylko przez kilka kilometrów, potem całkiem się kończy i zaczyna szutrówka a później zwykła droga gruntowa. Sklepu długo nie możemy znaleźć aż żołądek zaczyna powoli się buntować. Gdy w końcu znajdujemy spożywczak okazuje się, że nie ma żadnego pieczywa – w zasadzie nie ma nic do jedzenia. Mineralnej też nie ma. Zjadamy czekoladę popijając wodą uzupełnioną w jakimś barze i jazda w góry.  O odcinku który mieliśmy dziś przejechać nie wiedzieliśmy zupełnie nic. W sieci nie było żadnej relacji. I tak zupełnie nieświadomie zaczęliśmy najcięższy etap naszej wyprawy. Droga na przemian zdecydowanie pięła się w górę to gwałtownie opadała – niekończące się serpentyny – góra - dół. W dodatku zrobiło się strasznie gorąco. Nawierzchnia też ewoluuje. Od całkiem przyzwoitej szutrówki poprzez zwykłą drogę gruntową urozmaicaną solidnymi bajorami z wodą, drogę składającą się z dużych  kamieni po których w zasadzie nie da się jechać aż do ścieżek po których swobodnie mogą przemieszczać się co najwyżej kozice górskie. Najgorzej jeżeli ostry podjazd wyłożony jest drobnymi, luźnymi kamieniami, wówczas tylnie koło traci oparcie ślizgając się nie miłosiernie a duża część energii zużytej na obrót pedałami idzie „ w gwizdek” Chwilami doprowadza mnie to do rozpaczy tym bardziej, że kolano coraz bardziej odmawia współpracy i każde szarpniecie wywołuje ostry ból. Ale co tam mam jeszcze drugie J. Ze zjazdami nie jest lepiej. Trzeba bardzo uważać by nie zaliczyć zwałki na jakiejś dziurze. Przewagę ma Janek którego bajk jako jedyny uzbrojony jest w przedni amortyzator. Każdy zjazd kosztuje niesamowity ból nadgarstków od naciskania na klamki. Oj, dziś z jednym hamulcem na pewno nie dał bym rady. W pewnym momencie razem z Jankiem obieramy złą drogę. Kosztuje nas to przynajmniej kilka kilometrów w poziomie i 150 metrów podjazdu w pionie. Zorientowawszy się, że coś jest nie tak wracamy, przy okazji szukając Maćka. Okazało się, że właściwa droga biegnie przez zwykłe wiejskie podwórko. Tuż za nim znajdujemy zgubę. Sklepu nadal nie ma. Maciek częstuje żelaznym zapasem batoników. Trudy drogi rekompensują niesamowite widoki – gdzie nie spojrzeć niekończące się pasma górskie, przy czym wyższe pokryte w dalszym ciągu śniegiem (jeden z nich to najwyższy szczyt Albanii Korab 2751 m.n.p.m). Doliną płynie spora rzeka o niesamowicie intensywnym kolorze (Czarny Drin) Kompletna dzicz. Jedynie sporadycznie spotykamy jakieś pojedyncze domy – część zrujnowanych. Zjeżdżamy  do doliny a tam dopada nas zgraja dzieciaków. Na początku drą się niemiłosiernie biegnąc za rowerami krzycząc coś w stylu „biciklieta dolar”. Hmm i co tu zrobić mam tylko euro ;). Później zaczynają czepiać się sakw i rowerów, martwię się aby gnojki nie zerwały mojej flagi. W dodatku zaczął się solidny podjazd serpentynami i nie bardzo da się zgubić tą zgraję. My jedziemy serpentynami o oni na skróty po zboczu. Z jakiegoś bliżej nieustalonego powodu narasta agresja w tej zgrai. W pewnym momencie zaczynają lecieć w naszym kierunku kamienie a w rękach gówniarzy pojawiają się kije. Schodzimy z rowerów. Janek daję próbę mocy swojego głosu – wystarczy jego krzyk aby cała czereda rozpierzchła się po okolicy ;). Odjeżdżamy. Droga lekko się wypłaszcza i teraz choćby nie wiem jak się upierali na pewno nas nie dogonią. Tracę bardzo dużą część sympatii do Albańczyków. Chłopaki wyrażają się na ich temat znacznie bardziej dosadnie. Przełęcz i mega zjazd do mostu. Wody w zasadzie już nie mamy. Napotykamy namiastkę spożywczaka ale nie ma mineralnej jest tylko niby cola. Musi wystarczyć. Słońce piecze niemiłosiernie. Most i kolejny mega podjazd. Mniej więcej w jego połowie znajdujemy źródło. Mycie i po chwili namysłu nabieramy wody w bidony. Wybór jest niewielki albo zatrucie albo odwodnienie. Janek wrzuca do swojej wody pastylki do uzdatniania wody. My zaś rezygnujemy z „chemii” Woda jest pyszna ! Na przełęczy znajdujemy kolesia który po prostu śpi sobie na jakieś skale. Dookoła brak śladów ludzkich siedzib a on po prostu sobie śpi ! Budzi się i jest wyraźnie zszokowany naszym widokiem. Może myśli, że to sen ;). Kolejny ostry zjazd – strasznie mnie wytrzęsło. W dodatku zaczyna „odcinać mi zasilanie” w końcu od rana zjadłem tylko czekoladę i batonika. Nie jest dobrze. Ok. godziny 17.00 po raz pierwszy od rana dojeżdżamy do asfaltu. W mordę! Ale to był hardcore ! Chyba najtrudniejszy kawałek jaki zrobiłem nie tylko na tej wyprawie ale w ogóle w życiu, porównywalny chyba tylko z wjazdem na Transalpinę w deszczu w 2006 roku. Przy czym tutaj w deszczu na pewno nie dało by się jechać. Jestem strasznie zmęczony, głody i brudny. W zasadzie boli mnie wszystko – najgorzej nadgarstki. Pada kilka ciężkich słów pod adresem autorów map. To, że taka droga została zaznaczona na mapie turystycznej rozumiem ale, że jest w międzynarodowym atlasie samochodowym (skala 1 do 1.000.000) w dodatku jako droga drugorzędna to już przegięcie. Jeszcze godzina kręcenia i dojeżdżamy do Preshkopi. Korzystamy z myjni dla samochodów. Uff jest lepiej. Szukamy jakiejś restauracji, w końcu od rana nic nie jedliśmy. Przejeżdżając obok jednej z nich słyszę po polsku „cześć co słychać” He !!? To wszystko co chłopak umiał po polsku. Pracował w Anglii i miał dziewczynę z Polski (jeśli dobrze go zrozumiałem) Po angielsku mówił wyśmienicie i pomógł nam zamówić jedzenie. Pyszne było. Jedziemy w kierunku granicy z Macedonią. Przed samą granicą już po ciemku gubimy drogę – to efekt braku drogowskazów w Albanii. Na granicy wypełniamy jakieś kartki (coś podobnego jak na granicy z Ukrainą) ale wbrew naszym obawom obowiązek meldunkowy który tam istnieje dla turystów nie jest traktowany poważnie. Nie wymagają również od nas ubezpieczenia zdrowotnego. Wjeżdżamy do Debaru. Mimo późnej pory miasto żyje. Ładnie oświetlony deptak, grupy młodych ludzi obojga płci, pełne knajpki. Fajnie. Straszny kontrast w stosunku do sąsiedniej Albanii. Nocleg w podłym, posocjalistycznym hotelu ale nie będziemy wybrzydzać. Jeszcze tylko degustacja lokalnych browarów – niezłe J

            IX Dzień – 9 maja 2009 r. (Sb)
            Debar – Ohrid – Podgradec (AL) – Lin 129 km – 6.32 h – śr – 19.7 km/h

           Na śniadanie wreszcie próbujemy Burka. Jest niezły. Natomiast kawa (podobnie zresztą jak w Albanii) nieziemsko pyszna. Jedziemy w kierunku Strugi i Ochrydu. Droga poprowadzona jest dnem doliny bez większych podjazdów, po drodze kilka zgrabnych mostów. Od razu widać że jesteśmy w Macedonii. Gdybyśmy byli w Albanii pewnie biegła by szczytami wszystkich okolicznych gór a tych jest sporo. Dochodzimy do wniosku że Albańczycy po prostu nie potrafią budować dróg. Nie ma tam tuneli czy też mostów – droga żeby „przeskoczyć” na drugą stroną nawet wąskiej doliny poprowadzona jest wariackimi serpentynami do samego dna doliny a potem w górkę a wystarczyłby niezbyt długi most. Podobnie z tunelami. Dróg poprowadzonych dnami dolin praktycznie tam nie ma. Zaczynają się pojawiać pierwsze zjadliwe uwagi pod adresem albańskich drogowców:
            - jak albańscy drogowcy oznaczają podjazdy ? Puszczają przodem osiołka i jeżeli nie chce iść umieszczają znak „podjazd 10%”; jeśli wchodzi wolno wtedy znak „podjazd 7%”; jeśli idzie bez oporu wtedy znaku nie ma w ogóle.
        - dlaczego w Albanii drogi poprowadzone są grzbietami gór ? Możliwe są dwie odpowiedzi: bo osiołek chciał zobaczyć co jest z drugiej stronie góry, oraz bo osiołek myślał że na szczycie jest bardziej zielona trawka
            - dlaczego w Albanii nie ma tuneli ? Bo osiołek boi się ciemności
i dalej w tym stylu J
            Przed Ochrydą chłopaki skręcają na boczną (starą) drogę, ja zaś z rozpędu jadę główną. Atrakcją jest całkiem wyraźny znak „zakaz jazdy rowerów” Ignoruję go. W mieście jesteśmy około południa. Na początek kawa (w zasadzie dwie) – mniam J a potem 1,5 godziny free time’u. Każdy zwiedza na własną rękę. Miasto całkiem przyjemne ale nie rzuca na kolana. Nie do końca rozumiem dlaczego wpisali je na listę UNESCO. Być może dlatego że nic innego do wpisania się nie nadawało. Starówka jest ciekawie położona na dość stromym zboczu co powoduje że nie wszędzie da się dojechać rowerem (schody). Za to cerkiew Jovana Kaneo niesamowita! Obiad a potem wzdłuż jeziora na południe. Początkowo jest w miarę płasko dopiero później droga skręca w głąb lądu i zaczyna się bardzo ostry podjazd a potem solidny zjazd aż do granicy. Między jedną a drugą granicą zgraja facetów przeładowywuje jakieś skrzynki z jednego samochodu na drugi – przemytnicy? Za granicą zaczynają się dziury w jezdni oraz bunkry – na pewno jesteśmy w Albanii. Pierwsze miasto – Podgradec całkiem inne niż dotychczas widziane albańskie. Bardzo ładne centrum, deptak, molo, fontanny. Mnóstwo ludzi – ewidentnie turyści. Niestety po wyjeździe z miasta wszystko wraca do normy – dziury w jezdni i zgraje wrzeszczących dzieciaków. Jedziemy cały czas wzdłuż jeziora tym razem na północ. Po drodze tubylcy sprzedają ryby złowione w jeziorze – jakaś nieznana mi „marka” Wyglądają jak węgorze tylko są zdecydowanie jaśniejsze. Już po ciemku robimy jeszcze solidny kawałek podjazdu (ok. 200 metrów w pionie) i szukamy miejscówki do spania. Wybór jest niewielki. Rozbijamy się koło wysypiska na śmieci. Rano okaże się że kilkadziesiąt metrów dalej było znacznie lepsze miejsce w dodatku ze źródłem wody. Za kolację robią browarki. Noc ciepła

            X Dzień – 10 maja 2009 r. (Nd)
            Lin – Elbasan – Tirana – Kruja 152 km – 7.45 h – śr – 19.6 km/h

     Nasza miejscówka jest kwintesencją wszystkiego co Albańskie. Mamy przepiękne góry, pastwisko dla krów, wysypisko śmieci oraz sporą ilość bunkrów. Brakuje tylko myjni i kilku mercedesów. Jeszcze 100 metrów podjazdu i śniadanie na stacji benzynowej. A potem zaczyna się kilkudziesięciokilometrowy zjazd który praktycznie kończy się w Elbasan. Okolica jakby bardziej cywilizowana. Przy drodze mnóstwo przytulnych knajpek, sporo hoteli i pensjonatów, ludzie zdecydowanie lepiej ubrani. Miarą cywilizacji jest to że nasz przejazd wzbudza w przeciwieństwie do północno-wschodniej części kraju zdecydowanie mniejsze zainteresowanie. W mieście jesteśmy w południe. Robi się strasznie gorąco. Krótka sjesta w ładnym parku połączona z degustacją lokalnych napojów. Niezłe jest GENOMLE (coś niby kefir) ale znacznie lepszy napój robiony z kukurydzy o trudnej do wypowiedzenia (i zapamiętania) nazwie. Wyjeżdżamy z miasta i kierujemy się w kierunku Tirany. Przed nami ma być mega podjazd. Praktycznie we wszystkich relacjach znalezionych przeze mnie w sieci opisywany jest on jako coś niezwykle potwornego – straszne stromizny, piekielne gorąco i w ogóle to nie da się podjechać, tylko trzeba pchać rower na piechotę. Janek ściągnął nawet skądś profil podjazdu – nie wygląda jakoś odpychająco. Przed nami góra pocięta siatką serpentyn. Fakt – spora. Temperaturę mamy jak w relacjach – piekielnie gorąco. Maciek pyta czy na pewno podjazd jest trudny po czym naciska na pedały i jedyne co zobaczyliśmy to „CCC” na jego tyłku. Potraktował podjazd sportowo J Kręcę powolutku do góry. Ciepło, bardzo ciepło. Sama droga nieźle wyprofilowana. Na wszelki wypadek zostawiam sobie najlżejszej przełożenie w zapasie. Coraz wyżej i wyżej. Na razie nie widzę w tym podjeździe nic trudnego. Kończą się serpentyny i droga nieco się wypłaszcza choć nadal zdecydowanie pnie się do góry. W pewnym momencie widzę chłopaków siedzących obok jakiegoś baru. „Koniec?” pytam „Taaa…” Zrobiłem ok. 700 metrów przewyższenia w 1.20 h (chłopaki szybciej). Panikarskie opisy tego niby mega podjazdu są mocno przesadzone. Na tej wyprawie pod względem trudności trzeba by go umieścić gdzieś w drugiej dziesiątce. Zaczyna się super zjazd w kierunku Tirany. Dobry asfalt zachęca do rozwijania sporych prędkości. Zjeżdżamy z prędkością zbliżoną do samochodów (chwilami szybciej). Jeszcze kawałek płaskiego i wjeżdżamy do Tirany. Na początek pozytywne zaskoczenie – zamiast slumsowatych przedmieść jakich się spodziewaliśmy bardzo ładne osiedla kolorowych domków – w tle góry. Super! Bliżej centrum robi się całkiem spory ruch. Kierowcy nie zwracają większej uwagi na zasady ruchu drogowego ale bez chamstwa. Wypłacam pieniądze z bankomatu Raiffaisena, miejscowy bankomat odmówił współpracy. Obiad w restauracji hotelowej. Duża pizza za 3 euro, na deser lody które w albańskim noszą wdzięczną nazwę „kupa” J Smaczne. Sesja foto. W mieście zwracają uwagę nieproporcjonalnie szerokie ulice w stosunku do wielkości budynku. Kręci się sporo całkiem przyzwoitych dziewczyn. Jedno natomiast jest niezmienne. Śmieci. Koszy na śmieci oczywiście nie ma. W centrum Janek rozgląda się za koszem chcąc wyrzucić pustą butelkę. W końcu pyta jakiegoś tubylca o śmietnik. Ten bierze butelkę i po prostu rzuca ją na trawnik. Janek protestuje, na co Albańczyk wzrusza ramionami i dodaje „It’s Albania” Opadają nam szczęki – jestem w szoku !!! Co za mentalność! Przy wyjeździe z miasta mylimy drogę, co dość szybko naprawiamy jadąc jednokierunkową ulicą pod prąd. Kierowców ten manewr zupełnie nie zdziwił. Sami zresztą jeżdżą dość ciekawie. Jedne z najbardziej oryginalnych manewrów to wysadzanie pasażera z busa na środku trzypasmowego ronda czy też zawracanie na torach kolejowych na dwupasmówce rozdzielonej pasem zieleni. Niezłe J. W Fushe Kruje skręcamy w kierunku Kruje. Myślami jestem już przy kolacji. Wiem, że czeka nas jeszcze podjazd ale jak tylko zobaczyłem z daleko miasteczko przyklejone wysoko do zbocza górskiego wiedziałem że będzie ciężko. Droga zdecydowanie wspina się pod górę. Chwilami jest znacznie stromej niż na górze za Elbasan. Niektóre zwroty na serpentynach są fatalnie wyprofilowane i trzeba stawać na pedałach. Prawie 500 metrów przewyższenia na resztkach paliwa. W końcu docieramy do hotelu Panorama. 10 euro za nocleg ze śniadaniem. Rowery stoją na parkingu strzeżonym, przy czym słowo strzeżony w tym wypadku należy potraktować dosłownie. Pilnuje ich stróż z przedpotopową flintą na plecach J Z balkonu przepiękny widok na zamek Skanderbega oraz spory kawałek doliny. Już wiem dlaczego hotel nazywa się Panorama J. Siedzimy sobie przy stoliku na balkonie, barman donosi browarki z restauracji hotelowej. To jest klimat ! J

            XI Dzień – 11 maja 2009 r. (Pn)
            Kruja – Szkoder – Vladimir (MN) - Ostros 123 km – 5.48 h - śr – 21.2 km/h

           W cenie miało być śniadanie. No cóż jaka cena takie śniadanie. Dostaliśmy ser, dżem masło i trochę chleba. Od biedy starczyłoby dla jednej osoby i to raczej nie głodnego bajkera. Dopiero na nasze wyraźne żądanie dostajemy więcej chleba i kawę (jak zwykle pyszną). Poprawiamy śniadanie solidną ilością ciastek z własnego prowiantu. Sama Kruja jest bardzo ładnym miasteczkiem, wyraźnie nastawionym na turystów, których póki co nie ma zbyt wielu. Za racji położenia na zboczu części uliczek układa się w całkiem strome serpentyny. Nad miasteczkiem położony jest zamek Skanderbega. Całość robi bardzo przyjemne wrażenie. Na początek dnia solidny zjazd (wczorajszy podjazd) po drodze kilka dużych żwirowni i mnóstwo ciężarówek. Kurz jest niesamowity. Chwilami niewiele widać. Wjeżdżam do Fushe Kruja. Cała miejscowość jest strasznie zatłoczona samochodami. Udaje nam się przebić przez centrum, chociaż łatwo nie było. Po dojechaniu do głównej drogi do Szkodry pojawia się problem. Biegnie ona  wiaduktem na naszą drogą i nie ma wjazdu. Ha ! ale za to jest zjazd J Jesteśmy przecież w Albanii. Jedziemy więc jakby nigdy nic pod prąd stosunkowo wąską ulicą poprowadzoną ślimakiem. Nie wzbudzamy swoim zachowaniem żadnej sensacji. Aż do Lezhe płasko i raczej nieciekawie. Później chłopaki urządzają sobie wyścig do Szkodry a ja koncentruje się na zrobieniu sporej ilości fotek całej okolicy. Po wjeździe do miasta spotykam chłopaków. Zgodnie z przewidywaniami Janek nie wygląda na zbyt wypoczętego. Pogoń za Maćkiem niewiele różni się od pogoni za samochodem ;). Szukamy jakiejś restauracji. Jest. Nie ma wprawdzie menu ale na migi udaje się dogadać z barmanem i dostajemy jakieś lokalne jedzenie. Jest niezłe ale nie rzuca na kolana. Natomiast rachunek wbija nas w fotele 45 euro !!! Ewidentnie koleś nas orżnął. Ale tak naprawdę sami jesteśmy sobie winni – nikt nie ustalał wcześniej jakie są ceny. Trudno. Wyjeżdżamy ze Szkodry słynnym mostem składającym się z desek o nierównej wielkości, pokrytych smołą z wystającymi gdzie niegdzie gwoździami. Fajny tan most J. Jeszcze kilkanaście kilometrów i granica. Chłopaki wyglądają na wyraźnie zadowolonych i nie szczędzą ciężkich słów pod adresem Albanii i Albańczyków – twierdzą, że Albania to średniowiecze. Jeżeli zabrać Albańczykom mercedesy i dać konie to mamy idealnych nomadów. No cóż zasadniczo mają rację tylko, że przecież właśnie po to przyjechaliśmy do Albanii. Po to by zobaczyć lokalny koloryt. Gdyby chciał jeździć po równych ulicach, spać w wygodnych hotelach i czuć się całkowicie bezpiecznym to wówczas pojechałbym do Niemiec nie do Albanii. Albania jest super J
      Za granicą mała przekąska i w góry. Tym razem solidny podjazd o przewyższeniu ok.500. Kolano nadal boli ale jakby ciut mniej, no chyba że się przyzwyczaiłem do bólu ;). Widoki niesamowite. Za przełęczą gwałtowny zakręt i dopiero w tym miejscu jestem w szoku. Z przełęczy położonej na wysokości ok. 500 metrów otwiera się widok na całe jezioro Szkoderskie, wraz z licznymi wyspami. Po drugiej stronie widać Albanię. Gdzieś tam przejeżdżaliśmy jakiś tydzień temu. Sesja foto – jest co pstrykać. Zjeżdżamy trochę niżej i zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Klimat jest niezły. Tuż obok drogi jest kilka polanek na których rosną „baobaby” To chyba jakaś odmiana kasztanowca. Gabaryty mają naprawdę imponujące. Napatoczył się jakiś tubylec. Pytamy czy możemy się rozbić. Interesuje go tylko czy jesteśmy Niemcami. Odpowiedź przecząca powoduje, że staje się wyraźnie zadowolony. Pokazuje na migi, że cała okolica jest do naszej dyspozycji. W międzyczasie Janek przy pomocy własnoręcznie skonstruowanego urządzenia składającego się z plastikowego pojemnika, kawałka sznura, ekspandera i obciążenia w postaci kamienia nabiera wody ze starej studni. Nie ryzykuję jednak mycia w niej. Do umycia zębów wystarczy mi woda z bidonu.

            XII Dzień – 12 maja 2009 r. (Wt)
            Ostros – Virpazar – Cetinije – Kotor 130 km – 7.37 h – śr 17.1 km/h

           Dziś Janek wstał ostatni
       Na śniadanie oczywiście nic nie ma. Wody zresztą też nie. Na szczęście szybko spotykamy wieś a w niej spożywcza, w którym uzupełniamy prowiant. Ciastka były wprawdzie zapleśniałe ale to drobiazg. Droga wije się między wzgórzami jakby nie mogąc się zdecydować czy iść w górę czy w dół. Wzdłuż drogi czasami widać domki z czerwoną dachówką otoczone kamiennymi murkami. Nadal wszędzie „baobaby”. Część z nich obrośnięta jest bluszczem co sprawia wrażenie jakiegoś tropikalnego lasu. W pewnym momencie droga ponownie dociera do jeziora Szkoderskiego i znów przepiękne widoki, co najmniej porównywalne z wczorajszymi. Droga poprowadzona jest bardzo ciekawie skalną półką wykutą wysoko w zboczu. Od tego miejsca wg radzieckich sztabówek miał być zjazd aż do Virpazar (ok. 500 metrów w pionie) Zjazd niby jest ale urozmaicony licznymi podjazdami. Nie będziemy jednak czepiać się radzieckich sztabowców, może po prostu nie umiemy czytać ich map. Jedzie mi się coraz bardziej leniwie. Jakoś tak dziwnie nie mam żadnej woli walki – nie chce mi kręcić, chociaż nie jestem specjalnie zmęczony. W Virpazar postanawiam to zmienić. Najpierw kawa a potem napad na piekarnię. Chłopaki kupują po słodkiej bułce ja zaś całą reklamówkę pieczywa. Rozkładam się w parku i zaczynam metodyczną konsumpcję. Janek patrzy z coraz większym zdumieniem jak jedna po drugiej znikają drożdżówki. Wszystko popijam litrem mleka. Wrzucam w siebie jeszcze loda i sporą ilość pepsi. Uff zdecydowanie lepiej J chociaż nie mogę powiedzieć by jakoś bardzie chciało mi się jechać. Od tego miejsca wg mapy miało być 250 metrów podjazdu i znów zjazd do  „Rijeki jakiejś tam”. Wszystko w porządku, tylko okazało się, że takie podjazdy były dwa. Ta droga aż do Cetinije podobno istniała już w czasach rzymskich. Klimat faktycznie nieco włoski. Droga prowadzi wzgórzami wzdłuż wąskich dolin. Gdzieniegdzie na szczytach wzgórz ustawione są zwarte kompleksy budynków pokrytych czerwoną dachówką coś niby folwarki. Normalnie jak w Toskanii. Na serpentynie w trakcie solidnego zjazdu omal nie zaliczam czołówki z samochodem jadącym z naprzeciwka. Brakło dosłownie milimetry. Dobrze, że koleś nie porysował mi karoserii J W miasteczku mycie pod jakimiś kranem i znów podjazd tym razem potężny, prawie 700 metrów w pionie aż do Cetinije. Oj dużą ilość potu zostawiłem na tym kawałku. Noga nadal boli więcej jedzie się raczej opornie Po kilku kilometrach skręt na starą drogę. Widać że od dawna nikt tędy nie jeździł, wszystko porośnięte trawą czasami małe osypiska skalne. Jedzie się bardzo przyjemnie. Główna droga biegnie gdzieś wyżej, słychać samochody. Późnym popołudniem wjeżdżamy do Cetinije. Miasto bardzo przyjemne choć widać, że czasy świetności ma za sobą. Sporo parków, kilka miejskich pałacyków, ładny deptak. Obiad – big pizza i browarek. Bardzo dobre chociaż ilość mnie nie satysfakcjonuje. Dlaczego ja cały czas jestem głodny ? J Kolejne 400 metrów w pionie. Jadę sobie niespiesznie z  pełnym brzuchem. Chłopaki są gdzieś z przodu. Wjeżdżam na przełęcz i kompletna konsternacja. Wydawało mi się, że z przełęczy miał być widok na zatokę Kotorską tymczasem widzę zwykłą górską dolinę. Kur…. gdzieś źle skręciłem. Tylko gdzie ? Mapy oczywiście nie mam. Wracać ? Odwracam się - za mną las serpentyn. Eee głupi pomysł. Jechać do przodu. Patrzę na dolinę – las serpentyn. Ten pomysł nie jest wcale lepszy. No dobra trzeba się ruszyć - jadę do przodu. Zjazd jest solidny. Mam świadomość, że za chwilę być może będę musiał tą drogą podjeżdżać z powrotem i już szacuję ile będzie kosztowało mnie to wysiłku. Co więcej dolina otoczona jest wysokimi górami i nie specjalnie widać aby był z niej  jakiś inny wyjazd. Gdzie ja dojechałem !? Droga nie wygląda jakby była zbyt często używana. W pewnym momencie wygląda w ten sposób jakby kończyła się przy bramie cmentarza. Uff…. to tylko złudzenie – biegnie dalej wzdłuż muru cmentarnego. Po kilku kilometrach widzę przed sobą głęboki wąwóz. W ten sposób droga wydostaje się z doliny. Chyba wszystko będzie OK J Faktycznie dopiero za wąwozem widać z góry Bokę Kotorską. Jest to podobno jedyny fiord na południu Europy. Właśnie zachodzi słońce i już wiem dlaczego Wenecjanie wymyślili nazwę Czarnogóra J. Kawałek dalej czekają chłopaki. Kotor jest dosłownie u stóp. Gdybym skoczył przez barierkę za chwilę to co by ze mnie zostało znalazło by się w Kotorze ;). Tymczasem droga poprowadzona jest w ten sposób, że by dojechać do Kotoru trzeba zjechać serpentynami 20 kilometrów !. Zjazd ładnie wyprofilowany chwilami wręcz nudny. Janek po drodze łamie szprychę. W mieście jesteśmy już po zmroku. Znajdujemy ładny pensjonat (15 euro od osoby) warunki wręcz ekskluzywne. Prysznic i na miasto. Trochę błąkamy się po starówce – bardzo klimatyczna. Potem pizza i browarek. Nadal jestem głodny – napadam kanapkę Janka a potem biorę jeszcze ćwiartkę pizzy na wynos. No, trochę lepiej J.

            XIII Dzień – 13 maja 2009 r. (Śr)
            Kotor – Herceg Novi – Dubrownik (CHR) – Slano 124 km – 6.05 – śr – 20.4 km/h

         Janek znów wstał ostatni J
  Chłopaki naprawiają koło a ja w tym czasie robię zakupy na śniadanie. Jeszcze tylko rundka po starówce za dnia i jedziemy dalej tym razem wzdłuż zatoki. Następnie przeprawa promem na północny brzeg (dla rowerzystów za darmo) i jazda w kierunku Herceg Novi. Przed samym miastem znów pęknięta szprycha tym razem u Maćka. Na szczęście nie od strony kasety więc nie ma większych problemów. Samo Herceg Novi robi na mnie duże wrażenie. Bardzo zadbana starówka położona nad samym morzem na kilku poziomach. W wielu miejscach rosną palmy robiąc wrażenie jakiegoś miasteczka kolonialnego w Ameryce Środkowej. Wrażenie to potęgują trzy twierdze broniące miasta które ze względu na architekturę spokojnie mogą udawać twierdze kolonialne. Sporo knajpek i… zero ludzi. Szkoda, że mamy zbyt mało czasu by zostać tu dłużej. Czasu wystarczy na kawę i drugie śniadanie. Na granicy z Chorwacją celnik wypytuje nas gdzie byliśmy i ile zrobiliśmy kilometrów. Jest w wyraźnym szoku. Po drodze do Dubrownika spotykamy Amerykanina który na składaku od grudnia jeździ po Europie. Ale tej cywilizowanej Europie (Szwajcaria, Niemcy, Austria Węgry) a teraz jedzie do Aten na samolot. Trochę dziwny to sakwiarz. Czyściutki, rower wypolerowany, sakwy sprawiają wrażenie jakby przed chwilą zostały kupione. No cóż przed nim Albania tam na pewno się pobrudzi J. W Dubrowniku obiad. Niezła klimatyczna starówka. Niestety jak na mój gust zdecydowanie zbyt wiele ludzi a przecież sezon nie zaczął się jeszcze na dobre. Kilka fotek i jazda w kierunku namierzonego na mapie campingu w miejscowości Slano. Camping jest położony praktycznie nad zatoką. Rozbilibyśmy się na dziko ale na wybrzeżu nie bardzo jest gdzie. Idziemy oglądać łazienkę. Nie no - to już jest przegięcie ! J Rozumiem że na niektórych campingach jest woda do mycia. Jestem w stanie to znieść. Ale wypasiona łazienka z zestawem pryszniców plus cała infrastruktura to przesada ;). Jest ciepła woda bez żadnych ograniczeń. Czuję się jak emeryt na wakacjach. Początkowo w ramach protestu mam zamiar iść wykąpać się do pobliskiej zatoki ale po dwóch browarkach i 0.5 kilograma migdałów nie bardzo mi się chce J Za maskotkę wieczoru robi mimo fizycznej nieobecności Arek a dokładniej rowerowe historię o nim J Rozbawił nas do łez. W nocy wydzierały się jakieś lokalne ptaszyska ale przynajmniej Janek nie chrapał więc nie było tak źle ;)

            XIV Dzień – 14 maja 2009 r. (Czw)
            Slano – Neum (MN) – Klek (CHR) – Makarska – Omiś 164 km – 6.53 h – śr – 23.8 h

           Rano start do sklepu na śniadanko. Nie chcą przyjmować euro ale na szczęście sąsiednia restauracja działa jak kantor. Ruszamy Magistralą Adriatycką na północ. Wbrew ostrzeżeniom Maćka ruch nie jest jakiś olbrzymi. Owszem czasami przetoczą się ciężarówki ale generalnie da się jechać. Na E7 w Suchedniowie ruch jest znacznie większy J. Po drugiej stronie zatoki widać zabudowania obronne Stonu – podobno najdłuższe mury obronne w europie. Granica z Bośnią. Pakujemy się pasem z napisem Tranzyt. Zwalniam ale celnicy machają rękami „jechać” Kilka kilometrów dalej kolejne przejście i znów tranzyt J. Mijamy rozlewisko Neretwy. Fajny klimat. Z drogi położonej sporo wyżej delta wygląda jak chińskie pola ryżowe. Wrażenie potęgują góry stanowiące tło. Jak dla mnie klasyczny chiński krajobraz. Robi się paskudnie gorąco. Około 14 robimy sjestę. Sprowadzamy rowery nad brzeg morza. Zjechać się nie da – schody są zbyt strome. Woda bardzo ciepła – porównywalna z Bałtykiem w sierpniu. Kamienista plaża kompletnie pusta – nie ma nawet jednej osoby. Słoneczko przygrzewa. Błogo J. Z dużym trudem wciągamy rowery z powrotem na drogę i w dość szybkim tempie dojeżdżamy do miejscowości Makarska. Powoli dochodzę do wniosku, że wszystkie chorwackie miasta na wybrzeżu są do siebie podobne. Obiad w restauracji. Był dobry ale oczywiście mało. Dopycham się więc bułkami kupionymi w sklepie. Kilkadziesiąt minut lenistwa w porcie. Nigdzie nam się nie spieszy. Jeszcze ok. 40  kilometrów i koniec wyprawy. Maćkowi włączył się szwendacz i znalazł jakąś stację meteo – jest 39 stopni w cieniu !!! O godzinie 18 !!! To ile było w słońcu w południe jak beztrosko mknęliśmy magistralą ? 50!? A ja chwilami sobie myślałem że jest ciut za ciepło. No cóż trzeba się zbierać. Leniwie wleczemy się magistralą. Mimo tego że jest blisko zmierzchu nadal jest gorąco. Znak Omiś 19 km. Chyba powoli czas na podsumowanie. Chłopaki odskakują kilkaset metrów. Nie będę ich gonił, nie chce mi się. Coś trze w tylnym kole. Jestem tak rozleniwiony, że nawet nie chce mi się zajść z roweru by sprawdzić co się stało. No dobra. Jadąc nic nie ustalę. Trzeba zejść. Opona jakoś tak dziwnie wybrzuszona z boku. To nówka Schwalbe Marathon Plus. Ki diabeł ? Chwila zadumy. Eee nie będę nic kombinował jakoś się dotoczę. Kilkaset metrów dalej flak. Ok. Będę musiał się jednak pobrudzić. Nienerwowo i bez pośpiechu ściągam koło. Oglądam oponę, wizualnie wszystko jest w porządku. Zmieniam dętkę i zaczynam pompować. Nie idzie. Co jest ? Hmm oduczyłem się pompować ? J Jeszcze jedna próba i nic. Oglądam wentyl. Cały. Kolejna próba. Nic. Oglądam pompkę Aha ! Tu jest problem – jakiś albański kamień dość solidnie ją uszkodził. Nic z niej będzie a ja jestem załatwiony na amen. Jak znam chłopaków to pewnie dojadą do campingu i po jakimś czasie zaczną zastanawiać się gdzie jestem a potem włączą komórki. Idziemy więc w parze z moim rowerem J Wieczór ciepły – nastraja do spaceru w parach J W mordę ! Pięć kilometrów przeszedłem piechotą zanim się dodzwoniłem do Janka. Niespecjalnie mają chęć przywieźć mi pompkę ale przyjadą po mnie samochodem. Może być. Czekam. Po kilkunastu minutach sms – akumulator padł ale będą naprawiać. Czekam. Kolejne kilkadziesiąt minut. Sms już wyjeżdżają. Czekam. W końcu są J. Ostatnie kilkanaście kilometrów jadę w komfortowych warunkach. Rower będę naprawiał rano. Jeszcze tylko po dwa browarki i do śpiwora. Noc dramatycznie gorąca. Nie da się wytrzymać w zamkniętym namiocie.

            XV/XVI Dzień – 15/16 maja 2009 r. (Pt/Sb)
            Omiś – Split – Trogir – Zadar – Budapeszt – Chyżne – Lublin (samochodem ok.1600 km)

        Rano pompuję nową dętkę. Znów wybrzuszenie i znów flak. Ale numer - wykończyłem nową Schwalbe. A miała być niezniszczalna. Samochodem jedziemy do Splitu. Krótkie zwiedzanie. Ludzi jeszcze więcej niż w Dubrowniku. Potem Trogir. To miasteczko robi sympatyczniejsze wrażenie. Wyjazd do Zadaru. Zostawiamy Janka w jakiejś prywatnej kwaterze. Jest wyraźnie zadowolony bo córka właściciela jest niczego sobie. Jutro w południe poleci do Dublina. My zaś wskazujemy na autostradę i jedziemy na camping w okolicach Karlovaca. Jest trochę problemów z jego odnalezieniem ale w końcu się udaje. Rano autostradą do granicy węgierskiej. Tam po raz pierwszy celnik każe otworzyć bagażnik. Nawet chcę mu pokazać, że w sakwach mam tylko brudne ubranie. Jest lekko przerażony i nie chce ich oglądać. Wcale mu się nie dziwię – mnie też przerażają brudne skarpetki sprzed dwóch tygodni J. Węgry bez przygód. Podobnie Słowacja – tym razem obyło się bez mandatu. W Polsce oczywiście wszystkie drogi które dało się popsuć drogowcy popsuli. Na szczęście na Zakopiance wyjątkowo nie ma korków. Do rodziców do Suchedniowa docieramy ok. 22. Przyjechał brat więc zostaję. Trzeba zrobić jakąś flaszkę J. Do domu docieram następnego dnia po południu na pożyczonej oponie.


Statystyki
Łącznie przejechaliśmy rowerami: 1616 km w czasie 88.05 godzin co daje średnią 18,4 km/h Średnio dziennie przejeżdżaliśmy 134,7 km spędzając w siodełku 7.33 godziny. Trasa samochodem wyniosła ponad 3200 km. Zyski – te są oczywiste. Mnie osobiście chodziło o emocje a tych było pod dostatkiem. Straty – dwie szprychy (Maciek Janek), rozwalona opona (Ja) oraz suport Maćka. Przy czym tu jest problem bo z tego co pamiętam to był on już popsuty na poprzedniej wyprawie, więc chyba powinien być ujęty w stratach litewskich J


A następnym razem trzeba poprzeczkę postawić odrobinę wyżej…

/Marcin/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz