MOŁDAWIA UKRAINA RUMUNIA 2011









            Ania w szkole i do tego dość daleko stąd. Pogoda całkiem znośna i całkiem sporo wolnego czasu. Trzeba coś zrobić ze sobą dla zabicia czasu ;). Mołdawia. Brzmi dość egzotycznie a pobieżne oględziny mapy wskazują, że miejsce to znajduje się w zasięgu roweru. Dodatkowo to jedna z ostatnich białych plam na mojej mapie rowerowej w tej części Europy. Tak naprawdę nie mam pojęcia czy jest tam coś ciekawego ;). Miało być samotnie ale znów się nie udało ;). W pierwszej połowie roku spotkałem kilku „szaleńców” którzy wciągnęli mnie w maratony rowerowe ja zaś niejako w odwecie, zupełnie przypadkiem jednemu z nich tj. Szczepanowi przypomniałem wycieczki z sakwami. We dwóch jest zdecydowanie raźniej. Logistyka oparta na podobnych założeniach jak ubiegłoroczna wyprawa na Ukrainę tzn. samochodem do Przemyśla, kółeczko rowerami i powrót na czterech kółkach. Początkowa koncepcja zgodnie z sugestiami Kolegi została zmodyfikowana o odwiedziny Lwowa co w niczym nie zmieniło zasadniczej części planu.

I dzień 22 sierpnia 2011 r. (Pn)
Starachowice – Przemyśl (samochodem)
Przemyśl – Mościska – Lwów (rowerem 92 km – 3.42 h śr.  24.9 km/h, suma przewyższeń 460 m )


          Wyjazd niezbyt wczesnym rankiem. Nie ma się co napinać w końcu dziś docieramy tylko do Lwowa. Jazda na pełnym wypasie. Szczepan jest właścicielem Vito w którym w środku zamocowane są stanowiska na rowery. Tak to można transportować rowery :). Droga poszła ekspresem, żadnych korków i takich tam. Bez pudła trafiamy na ten sam parking co w ubiegłym roku. Szybkie negocjacje z obsługą które pozwoliły nieco obniżyć cenę za parking. Obiad, pakowanie i w drogę. Droga do Medyki równa jak stół, wiatr w plecy. Przed przejściem wymiana waluty. Trochę się zmieniło od poprzedniej wizyty tutaj. Po polskiej stronie otwarty jest nowy terminal. Nie ma mowy by w bramki zmieściły się rowery nawet rozładowane. Na szczęście wpuszczają nas drzwiami dla niepełnosprawnych – nie czuję się tym faktem jakoś specjalnie dotknięty ;). Po ukraińskiej stronie cyrk – trafiamy na potężne stado mrówek z torbami wyładowanymi padliną. Czarna Sotnia normalnie. Najpierw więc atak na boczne wejście. Pogranicznik na migi przez drzwi tłumaczy nam że oczywiści chętnie by nas tędy wpuścił ale akurat nie ma klamki :D. Nie klucza tylko klamki !!! :D. Stajemy więc grzecznie w kolejce. Z każdą chwilą atmosfera dosłownie i w przenośni gęstnieje. Głupi ci ludzie jak paczka gwoździ. Oczywistym jest, że nie mają żadnych realnych szansy by ze swoimi wielkimi torbami przecisnąć się obok naszych obładowanych rowerów ale mimo to próbują. Drą się przy tym o jakimś ostatnim autobusie czy czymś takim – rower było sobie kupić :D. Cała ta sytuacja bawi mnie niemal do łez. Szczepan natomiast ma natomiast nerwa – być może dlatego, że jest nieco z tyłu i główny atak skierowany jest na niego ;). W końcu udaje nam się przecisnąć przez obrotową bramkę. Straty – nosek od okularów Szczepana. Strata o tyle dotkliwa, że przez najbliższe parę dni będzie musiał jechać z plastrem na nosie. Sama granica straciła natomiast mocno na kolorycie – nie trzeba już wypełniać idiotycznych karteczek meldunkowych. Droga po stronie ukraińskiej niezmiennie dziurawa ale jedzie się bardzo przyjemnie – słoneczko, wiatr w plecy. Gdzieś w połowie drogi do Lwowa – Szczepan „Ej a może byśmy jakieś piwo wypili?” :D O jak strasznie się opierałem :D. Robimy browarka pod sklepem a tubylcy częstują nas jeszcze wódką i arbuzem. Moja Kochana Ukraina :D. Przed Gródkiem Jagiellońskim opada mi szczęka. Nowa droga. Nie nie – nie nowe łaty tylko nowa droga. Piękny równy asfalt i to aż do samego Lwowa. Niesamowite. Po wjeździe to miasta kolejne zdziwienie – totalna demolka. Bruk który do niedawna stanowił spore wyzwanie dla sakwiarzy jest zerwany wraz z torami tramwajowymi do gołej ziemi a nawet jeszcze głębiej – prace budowlane na dużą skalę. No tak Euro 2012 się zbliża ;). Dość szybko, choć nie bez trudności znajdujemy Hotel George, gdzie już wcześniej mieliśmy zarezerwowany pokój. Miejscówka niesamowicie klimatyczna – oryginalna XIX wieczna kamienica. Stiuki żyrandole i takie tam – w takim miejscu jeszcze nie spałem. Z okna widok na starówkę. Dla mnie bomba. Szybka rundka po cywilnemu po mieście – zamiast lokalnego żarcia kończy się fast foodem. Browar zabieramy do hotelu. Coś tam kropi z nieba ale zupełnie to coś ignorujemy.

II dzień 23 sierpnia 2011 r. (Wt)
Lwów – Rohatyn – Stanisławów - Tlumach (164 km – 6.40 h śr. 24.6 km/h, suma przewyższeń 940 m)

      Hotel nadal zabiera plusy.  Przepyszne śniadanie bez żadnych ograniczeń ilościowych. Pakujemy sprzęt i ruszamy na oględziny miasta. Fajny klimacik. Sesja foto i kawa w jakiejś knajpce. Wprawdzie podali ją w kartonowych kubkach ale w smaku nie miała sobie równych.  Wyjeżdżamy z miasta w kierunku Rohatynia. Tutaj droga wyjazdowa rozkopana nieco mniej ale również widać prace nad jej ulepszeniem. Tuż za miastem Szczepan gubi sakwę. Na szczęście nie została przejechana przez ciężarówkę jadącą za nami. Nie do końca wiadomo co jest przyczyną awarii ale na wszelki wypadek Kolega wszystkie sakwy spina dodatkowo paskami. Powinno być dobrze. Mój rower również postanowił uatrakcyjnić podróż – identycznie jak na Korsyce pękła sprężyna w pedale. Jadę wiec znów na jednej nodze. Do samego Rohatynia droga solidnie faluje. Jedynym urozmaiceniem jest spotkany po drodze sklep spożywczy ;). Robi się gorąco – chwilami wręcz nieznośnie. W południe docieramy do Rohatynia. Krótkie poszukiwania obiadu uwieńczone sukcesem. Rowery zostają na zewnątrz – Szczepan spina je razem zapięciem z zamkiem szyfrowym. „Ej a pamiętasz szyfr?” pytam – żarcik taki :D Konsternacja. Już zastanawiałem się gdzie schowałem piłkę do metalu ale na szczęście udało się zapięcie rozebrać :D Wcinamy coś lokalnego i popijamy czymś lokalnym ;) Dobre było. Za Rohatyniem droga zdecydowanie się wypłaszcza. Jedzie się świetnie. Pierwsze większe wzniesienia zaczynają się dopiero przed Stanisławowem. Modyfikujemy pierwotny plan który zakładał ominięcie miasta i pakujemy się do centrum. Oględziny starówki, drugi obiad i popychacz :) Jest dobrze a nawet bardzo dobrze :) Nie bez trudu znajdujemy wyjazd z miasta. Na szczęście w takich chwilach niezwykle pomocni są lokalni mieszkańcy. Wielokrotnie podczas podróży spotkaliśmy  się z zupełnie spontaniczną chęcią niesienia nam pomocy. Myślę, że jadąc na Ukrainę można zaryzykować i zostawić mapę w domu ;). Jedziemy na wschód – droga faluje ale fale do zaakceptowania. Już pod wieczór skręt w kierunku miejscowości Tlumach. Nocleg miał być w krzakach ale okazuje się, że po drodze jest fajne jezioro o którym mapa milczy. Brzeg wprawdzie trochę zaśmiecony ale da się żyć. Szczepan jedzie jeszcze po zaopatrzenie na pobliską stację paliw. Kąpiel i nawadnianie odwodnionego organizmu ;). Bardzo ciepło.

III dzień 24 sierpnia 2011 r. (Śr)
Tlumach – Zaleszczyki – Skała Podolska – Kamieniec  Podolski  (175 km – 8.45 h śr. 20.0 km/h, suma przewyższeń 1380 m )

            Pobudka. Test organizmu – bolą nogi. Głowa ? Nie, głowa na szczęście nie boli, chociaż powinna :D Śniadanie, zwijanie sprzętu i kawa na pobliskiej stacji. Pycha. Mimo wczesnej godziny jest bardzo gorąco. Ciekawe jak przy takiej pogodzie będzie się jechało ? Otóż kiepsko. Na początek dostajemy całą serię irytujących hopek a w bonusie wiatr w twarz. Jedzie się dramatycznie ciężko. W pobliżu Nezvyska potężny kilku kilometrowy zjazd. Sama miejscowości bardzo fajnie położona. Dotychczas mieliśmy w zasięgu wzroku raczej nieciekawe monotonne i „gołe” tereny a tymczasem tutaj piękna zalesiona dolina. Nie ma jednak za bardzo okazji nacieszyć się otoczeniem bo zaczyna się podjazd i to jaki. Wysokością odpowiada co najmniej zjazdowi a do tego wydaje się dość sztywny. Ciężko się jechało.  Po jego pokonaniu można by się spodziewać nagrody ;) Ale organizator najwyraźniej nie ufundował nagród :D Znowu hopki, wiatr i gorąco. Do Horodenki docieramy solidnie sponiewierani. Drugie śniadanie, które nie zmienia jednak znacząco faktu, że dziś całkowicie brakuje woli walki. Stąd do Zaleszczyk lecimy skrótem tzn. na mapie jest biała droga. Miejscowi ją odradzają twierdząc, iż jest kiepska – dokładniej brzmiało to tak: „panie tam droga jest nie za bardzo” ;). Ignorujemy te przestrogi, co okazuje się być solidnym błędem. Nauczka jest taka, że jak Ukrainiec mówi że droga jest „nie za bardzo” to znaczy że nie ma jej wcale ;). Początkowo było jeszcze trochę asfaltu i sporo dziur. Później proporcje zmieniły się ze wskazaniem na te ostatnie a wreszcie asfalt zniknął całkiem i zastąpił go ubity żwir. Przy czym ubity był dramatycznie nierówno – rodzaj tarki – patataj, patataj i tak bez końca. Cała energia skupiona była na unikaniu ewentualnej zwałki, nie zaś na jeździe. Kiedy to się skończy ? Prawie w Zaleszczykach ;). Na wzgórza przed Zaleszczykami wyjeżdżamy już po asfalcie. Miasto przepięknie położone nad brzegiem Dniestru. Szybki zjazd, sesja foto i obiadek w jakiejś wypasionej knajpie. Dziś chyba jakieś święto niepodległości bo wszyscy odwaleni a w TV leci przemówienie Prezydenta. Dobrze, że chociaż nie trzeba stać na baczność bo w tej pozycji ciężko by się jadło ;). Nadal gorąco choć południe dawno już za nami. Jedziemy w kierunku Tłuste. Jest jakby ciut lepiej. Nadal sporo podjazdów ale zdecydowanie lepiej wyprofilowanych i wiatr wreszcie dał sobie spokój. W Tłuste kolejne jedzonko i skręt na wschód. Droga zdecydowanie bardziej płaska. Przeskakujemy Borszczów który dla mnie jest zwykłą dziurą bez żadnego klimatu. Następnie Skałę Podolską, która klimat akurat ma ale my nie mamy czasu. Kilka kilometrów przed Kamieńcem robi się już całkiem płasko ale niestety zapada zmierzch co czyni jazdę niezwykle atrakcyjną. Dostaję od Szczepana latarkę która jest o tyle pomocna, że widzą nas kierowcy jadący z naprzeciwka. Nie przydaje się natomiast do wychwycenia dziur w asfalcie – jedziemy po prostu zbyt szybko. Wjazd do Kamieńca w całkowitych ciemnościach. Zamek wbrew opowieściom którymi karmiłem Szczepana nie jest oświetlony – czary czy co ? :D. Hotel ten sam co w ubiegłym roku. Niestety cena nie jest ta sama tylko prawie dwa razy wyższa a do tego wzięli jeszcze jakąś kasę za rowery. Skandal. Miejscówka zdecydowanie schodzi na psy. Full higiena, kolacja i pełny relaks. Wieczorne oględziny miasta odpuszczamy.

IV dzień 25 sierpnia 2011 r. (Czw)
Kamieniec  Podolski – Chocim – Ocnita (125 km – 6.00 h śr. 20.8 km/h suma przewyższeń 1165 m )

Śniadaniem też jestem zawiedziony. Wprawdzie jedzenia jest tyle, że nie ma mowy o głodzie ale nie są to góry jedzenia jak poprzednio. Rundka po mieście połączona z sesją foto. Zarówno starówka jak i zamek robią mocne wrażenie. Bardzo szybko dostajemy się do Chocimia – po drodze w zasadzie tylko jeden dość wymagający podjazd. Na zamku sjesta. Browarek i błogie lenistwo – tak to ja mogę zwiedzać świat ;). Spotykamy bajkera, który robi kółko przez Ukrainę – start i meta w Kijowie. Sakwy zastępuje mu plecak przytroczono do bagażnika; nie ma żadnego sprzętu turystycznego. Jak tłumaczy nocuje u dobrych ludzi. Niezły koleś :). Błoga atmosfera uśpiła naszą czujność. Nie zjedliśmy obiadu co było dużym błędem. Kolejny kawałek trasy to droga przez mękę. Piekielnie gorąco, nierówny asfalt Dodatkowo droga znów zaczęła falować i uaktywnił się wiatr. Jedzie się dramatycznie źle. Dodatkowo pęka sprężyna w drugim pedale i teraz jadę na dwóch małych platformach. Dobrze, że rower nie jest wyposażony w trzeci pedał bo ten też pewnie by się popsuł. Na skraju zgonu docieramy do Kelmentsi gdzie chronimy się w cieniu jakieś knajpy. Na obiad coś co przypomina mielone. Sprzedawczyni zaproponowała nam dwie sztuki; na wszelki wypadek bierzemy sześć co nie okazuje się ilością nadmierną ;). Po obiedzie jedzie się zdecydowanie lepiej. Upał nieco zelżał. Po drodze wcinamy arbuza – pycha :). Tuż przed wieczorem docieramy do znajdujących się przy granicy Sokyrian gdzie z obawy przed brakiem mołdawskiej waluty robimy potężne zakupy spożywcze. Ledwie udało się wszystko zmieścić w sakwach. Jak się okazało nasze obawy były bezpodstawne – pieniądze udało się wymienić na granicy. Wprawdzie kurs był jakiś bandycki ale co tam. Chłopaki przed sklepem próbują podnosić nasze rowery – słabo im to idzie ;). Samo przejście niewielkich gabarytów. Przemiła atmosfera – skąd, dokąd ? Oględziny rowerów. Jeden z celników wykazał się nawet znajomością pierwszych słów naszego hymnu dodając przy tym, że Ukraina też jeszcze nie umarła :D. Nabijamy się trochę z ukraińskich stadionów – milusio :). Droga mołdawska niestety w standardzie ukraińskim ale dziś nie będziemy się tym przejmować. Pakujemy się w pierwsze napotkane w krzaki gdzie stajemy się pożywieniem dla chmary komarów. Kolacja, pozory mycia i kima. Nierówno ale bardzo ciepło.

V dzień 26 sierpnia 2011 r. (Pt)
Ocnita – Otaci – Soroki – Floresti ( 122 km – 6.11 h śr. 19.7 km/h, suma przewyższeń 1300 m)

Zupełnie z niezrozumiałych dla mnie powodów wstaliśmy bardzo wcześnie, Szczepan to chyba nawet przed szóstą ;). Na szczęście po komarach nie zostało nawet śladu. Wcinamy olbrzymie śniadanie i jazda. Od początku solidne podjazdy ale póki co temperatura jest znośna więc nie ma co użalać się nad sobą. Drugie śniadanie równie wielkie jak pierwsze jemy w Otaci. Miasto robi wrażenie strasznej prowincjonalności tym gorszej, że nie ma w nim nic kolorytu. Pospiesznie z niego uciekamy tzn. próbowaliśmy uciec ale okazało się nie być to takie proste. Podjazd. Ale jaki. Kilka kilometrów stromizny które zmusiły mnie po raz pierwszy do zrzucenia z przodu na najmniejszą zębatkę. Masakra ! Maksymalna prędkość jaką udało się wyciągnąć to 7,5 km/h. Miałem wtedy jedną poważną potrzebę – tlenu !!! :D. W końcu udało się wyjechać na wzgórza otaczające miasto, gdzie przywitały nas sady – jak okiem sięgnąć drzewa owocowe ale same owoce jakieś takie małe – nie bardzo nadają się na mały szaberek ;) Droga przypomina wczorajszą na Ukrainie - sporo hopek, gorąco i wiatr który nie pomaga. Gorsza jest za to nawierzchnia. Nie ma wprawdzie większych dziur ale za to składa się z setek małych, nierównych łat – jedzie się koszmarnie źle. W dodatku dość szybko zaczyna brakować wody, którą przyparci do muru musimy uzupełnić w przydrożnej studni. A studnie są tutaj niezwykle ciekawe. Nie wiem czy w tej części Mołdawii istnieje jakiś kult wody ale każda studnia przypomina solidnej wielkości kapliczkę przykrytą fantazyjne rzeźbionymi daszkami – niezły folklor. Dla kontrastu otoczenie nijakie – olbrzymie pofalowane przestrzenie bez żadnych ciekawych akcentów – lipa trochę. Przed palącym słońce udaje nam się ukryć dopiero przed Sorokami na jakiejś stacji benzynowej. Niestety nie mają mleka które „chodzi” za nami całą drogą. Szczepan uskutecznia nawet jakieś większe mycie. Trzeba ruszać choć nogi i tyłek mówią coś zupełnie innego. Do miasta droga wiedzie mocno w dół a w samym centrum zaczynają się solidne serpentyny. Jak się później okazuje nasze odczucia były w tym momencie identyczne „kur… trzeba będzie przecież później tędy podjechać” :D. Wbijamy się do jakiejś klimatyzowanej restauracji na obiad. Obiad jak obiad ale po wyjściu wrażenie jest straszne – jakbyśmy pakowali się do rozgrzanego pieca. Robimy sobie dłuższą sjestę w parku obok zamku. Zameczek fajny tylko drzewa przeszkadzały w zrobieniu sensownych fotek. Tuż obok leniwe płynie sobie Dniestr – na drugim brzegu Ukraina. Połączenie tylko jakimś niewielkim promem ale ta droga nas nie interesuje. Próbujemy znaleźć wyjazd z miasta inną drogą przekonując się nawzajem, że stromizna będzie mniejsza niż na wjazdowych serpentynach. Jak się okazuje istnieje inna droga wyjazdowa a pomocny w jej znalezieniu okazał się lokalny żulik. Gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski zrobił się bardzo wylewny – coś zaczął bełkotliwie tłumaczyć, że ma polskie nazwisko. Uciekłem w popłochu przed „niedźwiedziem” :D Już koleś się zabierał do całowania „rodaków” :D Przed paniczną ucieczka zdążyliśmy się dowiedzieć się, że droga wiedzie koło pomnika, który zresztą doskonale widać. Problem polega na tym, że jest on na najwyższym z okolicznych wzgórz. Ciężko będzie. Było znacznie gorzej niż można było się spodziewać. Przy pomniku podjazd wcale się nie  kończy; droga wbija się wyżej wyżej i wyżej. W końcu wypłaszcza się ale my jesteśmy ledwie żywi. Upał nic nie odpuszcza. Toczymy się leniwie na południe – patataj, patataj. I pomyśleć, że jeszcze do wczoraj myślałem najgorsze drogi są na Ukrainie. Nic podobnego, tu jest znacznie gorzej. Na jednej z górek których jest tu bez liku spotykamy niemieckich sakwiarzy jadących w przeciwnego kierunku. Krótka sympatyczna rozmowa. Estetycznie wyglądają znacznie gorzej niż my choć śpią tylko w hotelach a my ostatnio w namiocie. Od razu przypomniał mi się zasolony niemiecki sakwiarzy spotkany w ubiegłym roku w Serbii. I pomyśleć, że miałem głębokie przeświadczenie że to taki higieniczny naród ;). Jedzonko w jakieś wsi przy drodze. Tuż obok chłopaki radośnie leją się po mordach – nie ma to jak urozmaicać sobie leniwe popołudnie :D. Jeden z nich chce pożyczyć rower i w zastaw dać komórkę – chyba od gorąca mózg mu się całkiem zlasował. Droga się nie zmienia – fale, syfny asfalt i nijakie otoczenie. Podczas przerwy dochodzę do odkrywczego wniosku. „Po cholerę my się męczymy przecież nie ma tu nic ciekawego”. Mapa. W ciągu minuty powstaje nowy plan. Mołdawię zostawmy Mołdawianom a my lecimy do Rumunii. We Floresti dość szybko znajdujemy hotel. Warunki średnie ale jest łóżko i ciepła woda czyli wszystko co jest nam potrzebne. Rundka po mieście. Pierwsze co rzuca się w oczy to salony gier które są w zasadzie w co drugim budynku – zupełnie puste. No i maszyna do naprawiania (psucia) dróg – rodzaj dużego wózka na którym pali się ognisko pod czymś co przypomina kocioł ze smołą – niesamowity klimat. Knajpa zamknięta ale otwarty jest doskonale zaopatrzony spożywczy co w zupełności wystarczy. Zakupy, kolacja i spożycie. Z rozpędu wypijamy nie tylko zakontraktowaną wcześniej, wcale nie małą ilość piw ale nawet doskonały koniak który przeznaczony był na czarną godzinę :D. Najwyraźniej właśnie nadeszła czarna godzina ;). Trochę nas sponiewierało – to wszystko przez ten upał ;)

VI dzień 27 sierpnia 2011 r. (Sb)
Floresti – Balti – Jassy (137 km – 6.45 h śr.  20.3 km/h, suma przewyższeń 975 m )

Na śniadanie jajecznica, dość tłusta ale ujdzie. Okazuje się, że naprzeciwko hotelu jest dworzec autobusowy. Ale jaki tabor mają ! Autobusy które przypominają te kursujące w Polsce w latach 50–tych ubiegłego stulecia. I to wszystko jeździ, w dodatku sądząc po tabliczkach na dość długich trasach. Skansen normalnie. Wyjazd z miasta pod górkę – to nas już w ogóle przestało dziwić. Cóż można powiedzieć o kilkudziesięciu pierwszych kilometrach dzisiejszej trasy ? Najlepiej to co mam zapisane w notatkach „kontynuacja wczorajszej trasy, gorąco, droga solidnie faluje, asfalt do dupy” i tyle. W Balti jemy po sklepem drugie śniadanie. Miasto dość rozlegle ale kompletnie bez wyrazu. Bezładnie rozrzucone budynki mieszkalne, jakieś potężne zabudowania fabryczne. Smród spalin i stopionego asfaltu. Czym prędzej stad uciekamy co okazuje się nie być takie proste. Drogowcy mołdawscy zafundowali nam kolejną atrakcję – tym razem nasze ulubione łaty urozmaicane są dużymi nierówno ułożonymi płytami betonowymi. Bez komentarza. W pobliżu stacji benzynowej kupujemy winogron – pycha choć sprzedawca usiłował nas orżnąć ale okazałem się czujny :) Nadal jedzie się źle. Z trudem docieramy do Falesti, gdzie wrzucamy w siebie całkiem sporą pizzę. Na drodze wylotowej lokalni stróże prawa zabraniają nam dalszej jazdy twierdząc, że droga jest zamknięta bo jest festyn czy coś. „A chodnikiem można jechać ? No można” No i dobrze :D Nieco dalej dalej kupujemy arbuza i zamrożone na kość mleko (nie odmarzło aż do samej granicy :D). Arbuza kilka kilometrów wiozę na sakwach – dało radę :). Zjadamy go w przydrożnej knajpie. Kelnerka chciała chyba byśmy coś zamówili no ale przecież nikt z nas nie rozumie po mołdawsku ;). Granica. Najdłuższe czekanie jak do tej pory. Sprawdzają coś i sprawdzają, pytają o narkotyki, alkohol, broń i tym podobne standardowe wyposażenie sakwiarzy. Niestety nie udaje nam się pozbyć resztek waluty mołdawskiej  - będzie pamiątka. Rumunia. Droga równa jak stół. Żadnych łat, dziur i tym podobnych. Rower całkiem zgłupiał i rwie do przodu :) Nie zatrzymują go nawet dwa czy trzy solidne podjazdy. Docieramy do Jassów. Niestety jest zbyt późno na większe zwiedzanie i dokonujemy tylko pobieżnych oględzin. A szkoda bo robi bardzo dobre wrażenie. Na kolacje potężny fast food. Szczepan w jakiś magiczny sposób wrzuca w siebie dwa. Szacun :D. Zakupy. Po raz pierwszy powstaje spór co do ilości piwa które trzeba kupić. W końcu zwycięża jedyna słuszna koncepcja – „lepiej wziąć więcej niż ma potem braknąć” :D Równo ze zmrokiem wyjazd z miasta. Bardzo długo nie ma szans na miejscówkę. Droga z obydwu stron gęsto zabudowana. W pewnym momencie wyprzedza nas radiowóz policyjny a po kilkunastu minutach jedzie ponownie z naprzeciwka – chłopaki dość uważnie nam się przyglądają. W końcu zabudowania robią się rzadsze i skręcamy w pierwszą napotkana polną drogą. Będąc już daleko w łąkach odwracam się i co widzę ? Ponownie radiowóz. Może chodziło im o to ze byliśmy całkiem nieoświetleni Za późno chłopaki, za późno, już jesteśmy poza drogą publiczną :D. Kilka hektarów równej łąki do naszej dyspozycji. Komarów w zasadzie nie ma, pewnie zostały w Mołdawii ;). Browar – ilość adekwatna do potrzeb ;) Kima. Cieplutko.

VII dzień 28 sierpnia 2011 r. (Nd)
Jassy – Pascani – Falticeni – Suczawa (132 km – 5.02 h śr. 26.2 km/h, suma przewyższeń 1060 m )

        Zapowiada się piękny dzień który zaczynamy od serwisu rowerów. Szczepan rozebrał hamulce tarczowe które do tej pory wydawały radosne dźwięki. Przesmarował je o zgrozo alkoholem – aż serce się kraje ;). No ale podziałało – przez pół dnia były cicho ;).  Jedzie się bardzo fajnie – wiaterek w plecy trasa niezbyt wymagająca. Dość szybko docieramy do Targu Frumos. Drugie śniadanie na dużym targu warzywno-owocowy. Fajny klimacik. Szybki skok do Pascani gdzie robimy krótką sjestę przy kawie a w zasadzie to nawet dwóch. Przy sąsiednim stoliku siedzą Cyganie. Robią niesamowity chlew. Drą się jakby mieli problem ze słuchem, rwą kurczaka i chleb gołymi rękami. Pełna kultura. Wyjazd z miasta pod górę. Ale nie był to jakiś straszny podjazd, potem kilka hopek i zanim się obejrzeliśmy już byliśmy w Motca przy głównej trasie w kierunku Suczawy. Od tego miejsca zaczęły się dziać rzeczy dla mnie nie do końca zrozumiałe. Droga płaska (niby płaska – potem po analizie profilu okazało się, że było lekko pod górę), wiatr sprzyjający ale nie tłumaczy to jeszcze prędkości jaką rozwinęliśmy. 40 km/h. Ale nie na odcinku kilkuset metrów czy nawet kilku kilometrów. W ten sposób dotarliśmy prawie do Falticeni czyli 30 kilometrów. Z początku byłem przekonany że Szczepan narzucił zbyt ostre tempo i zaraz zostanę. Ale gdzie tam, nie tylko mnie nie urwał ale dałem nawet kilka zmian. Rewelacyjna jazda – szum opon, wiatr we włosach, w tle góry (nareszcie) – Easy Riders normalnie :D Krótka przerwa w Vadu Moldovei gdzie oglądamy monastyr. Jest super – zdecydowanie jesteśmy w Bukowinie. W Falticeni przerwa na późny obiad. Pizza – mniam. Samo miasteczko też niczego sobie. Mimo upału który utrudnia delektowanie się nim robi przyjemne wrażenie. Jedziemy dalej już tym razem leniwie. Zresztą droga zrobiła się zdecydowanie mniej sprinterska. Góry coraz bliżej. Cudnie. Jeszcze bardzo daleko do zmroku a my już jesteśmy w Suczawie. Zgodnie z wcześniejszym planem szukamy hotelu. Szukamy to za dużo powiedziane – po prostu wbijajmy się do pierwszego napotkanego. Są wolne pokoje, cena do zaakceptowania. „Co z rowerami ? Na zewnątrz przed hotelem He !? Jeszcze nie zwariowaliśmy. A może zabierzemy je do pokoju. Nie Dlaczego nie ? Bo nie”  Nie to nie, zarobi ktoś inny. Próba numer dwa – pensjonat po sąsiedzku. Cena nieco wyższa ale nie ma problemu z rowerami. Dostajemy nawet pokój z tarasem z którego rozciąga się widok na w/w hotel :D Miejscówka ma jeszcze jeden plus – w lodówce znajdują się w zasadzie nieograniczone zapasy piwa :). Delektujemy się nim na tarasie przegryzając przy tym małe co nieco. Dopiero teraz można docenić całą elektronikę jaką ma Szczepan. Jest wi-fi więc przydaje się nie tylko notebook ale również Samsung Galaxy. Co za czasy – zamiast drżeć teraz gdzieś w krzakach z zimna siedzimy na tarasie, pijemy browar i oglądamy filmiki na Youtube :D Dla mnie bomba :D

VIII dzień 29 sierpnia 2011 r. (Pn)
Suczawa – Czerniowce – Śniatyń – Zabłotów (145 km – 5.35 h śr. 26.0 km/h, suma przewyższeń 800 m)

Śniadanko cieniutkie. Ruszamy na oględziny miasta, które wypadają zdecydowanie pozytywnie. Dużo zieleni, sporo fajnej architektury. Jedno z ładniejszych miast na naszej trasie.  Kiedyś trzeba przyjechać tu na dłużej. Jedziemy w kierunku Siretu. Tempo fajne, temperatura do zaakceptowania no i tło. Nareszcie widać góry – fajny urozmaicony krajobraz a nie jakieś lipne płaskie przestrzenie, fuj. Po drodze potężny sejmik bociani – ładnych parę setek tych pięknych ptaków. Stado przypomina wielką, ciemną chmurę. Super. W Siret próbujemy wydać resztę lokalnej waluty co okazuje się być dość trudne. W rezultacie sakwy mamy wypełnione wszelakimi dobrami spożywczymi. Jeszcze tylko oględziny miasta – bardzo fajne i jazda w kierunku granicy. Mamy pełną świadomość, że za parę kilometrów skończy się dobry asfalt. Przejście graniczne. Na początek dziewczyna ze straży granicznej ma problem jak u siebie w papierach nas wpisać. Sugerujemy, że przecież w sumie mamy cztery koła więc niech nas wpisze jako samochód – ubawiła się setnie :). Był też jakiś problem bo brakowało nam pieczątki i musieliśmy się wrócić ale co tam. Droga po stronie ukraińskiej wbrew  pierwotnym obawom nie posuła się od razu, tylko by uśpić naszą czujność psuła się stopniowo ;). Do Czerniowców docieramy bez problemu. Sam zaś wjazd do miasta makabryczny. Bruk. Telepie niesamowicie i kilkakrotnie ułatwiamy sobie jazdę przemieszczając się po prostu chodnikiem. Centrum niezmiennie piękne. Sesja foto – a jest tutaj naprawdę co pstrykać. Obiad. A jak Czerniowce to oczywiście szaszłyki – wprawdzie nie w tym lokalu co w ubiegłym roku i nie w takim klimacie ale i tak całkiem niezłe. Na koniec jeszcze fotka przy czołgu który powoli urasta do symbolu tego miasta i jazda dalej. Wiatr niezmiennie w plecy więc jedzie się fajnie. Gdzieś po drodze wcinamy jeszcze arbuza. Pierwszy spory podjazd dopiero do Śniatynia gdzie robimy solidne zakupy. W tym czasie przejeżdża przez miasto trzech sakwiarzy. Sądząc po sprzęcie Polacy ale zupełnie nas olewają ledwie odpowiadając na pozdrowienia. Szerokiej drogi chłopaki. Począwszy od Śniatynia zaczynamy szukać noclegu. Tak naprawdę to mało się przykładaliśmy do tego szukania bo jechało się fajnie i dzień jeszcze nie zmierzał ku końcowi a jak zaczęliśmy szukać naprawdę to nic specjalnego nie było. W efekcie miejscówka zamiast za Śniatyniem znalazła się dopiero za Zabłotowem. Łąka niby fajna ale padliśmy na niej ofiarą podstępu. Z początku komarów było zaledwie kilka ale w momencie gdy zaczęliśmy jeść kolację nadleciały całe ich stada. Założyłem na siebie nawet polar i dodatkowo nakryłem się ręcznikiem ale niewiele to zmieniło. Pospiesznie salwowaliśmy się ucieczką do namiotu. W nocy Szczepana łapią skurcze – a mówiłem wypij jeszcze jednego browara :D

IX dzień 30 sierpnia 2011 r. (Wt)
Zabłotów – Kołomyja – Stanisławów – Dolina (139 km – 6.10 h śr. 22.5 km/h, suma przewyższeń 915 m )

Ranek wyjątkowo chłodny. Do tego zmienił się wiatr i chyba dzień dziecka już się skończył. Dość trudno się rozkręcić ale do Kołomyj ledwie kilkanaście kilometrów. Miasteczko fajne. Odpoczywamy przed muzeum pisanek gdzie jakiś starszy pan wypytuje się o szczegóły podróży. Drugi coś tłumaczy, że jest mu wstyd bo ma polskie nazwisko a nie bardzo umie po polsku. Cóż, nasze nazwiska są mało polskie (moje wręcz w ogóle) a z polskim jakoś sobie radzimy ;). Jeszcze kawa i jazda. Robi się ciut cieplej. Sporo górek i wiatr który nadal przeszkadza. Do Otynii docieramy solidnie sponiewierani. Drugie śniadanko – nie było mleka więc musieliśmy zadowolić się litrowymi kefirami. Przed Stanisławowem robi się zdecydowanie bardziej płasko. Do samego miasta jakimś dziwny trafem wjeżdżamy z zupełnie innej strony niż można by się spodziewać. Do centrum prowadzę na czuja ale jak się okazuje bez pudła. Obiad nie tylko w tej samej knajpie co kilka dni temu ale nawet przy tym samym stoliku. Jesteśmy solidnie zmęczeni. Obiad poprawia nastroje. Wcinamy jeszcze lody a zupełnie przypadkiem udaje się także sprzedać leje mołdawskie – kurs oczywiście skandaliczny. Wyjazd z miasta zgodnie z oczekiwaniami pod górę. Jest dość ciepło a przy tym lekko zagapiliśmy się i nie uzupełniliśmy w mieście wody. Udaje się to zrobić dopiero po kilkunastu kilometrach na jakieś stacji benzynowej. Mieli tylko gazowaną ale to musi wystarczyć. Kalush który uważam za prowincjonalną dziurę bez klimatu zostawiamy z boku. Mniej więcej w tym miejscu stan nawierzchni pogorszył się tak bardzo, że zaczął przypominać poziom mołdawski. Przerwa na arbuza. Tym razem zamiast kupować małego kupujemy pół dużego co okazuje być strzałem w 10. Zdecydowanie najlepszy w ciągu całej wyprawy. Góry coraz bliżej – krajobraz po prostu piękny. Uwielbiam takie klimaty. Przed Doliną seria potężnych podjazdów. Uff dotarliśmy. Dzięki uprzejmości taksówkarza znajdujemy hotel. Jest tylko apartament małżeński z pojedynczym łóżkiem :D Damy sobie radę :D. Kolacja w lokalu po drugiej stronie ulicy. Wrzucamy w siebie jakieś olbrzymie porcje jedzenia plus oczywiście popychacz. Kosztujemy też koniaku marki Ararat - pycha. A potem „impreza” przenosi się do hotelu po uprzednim zrobieniu stosownych zapasów na stacji benzynowej. Nie ma miękkiej gry :D

X dzień 31 sierpnia 2011 r. (Śr)
Dolina – Stryj – Drohobycz – Sambor – Mościska – Przemyśl (163 km – 6.45 śr. 24.2 km/h, suma przewyższeń 770 m )
Przemyśl – Starachowice (samochodem)

Śniadanie do łóżka – no prawie :D. Niestety w nocy popadało i dziś to chyba raczej pogody nie będzie. Wciągamy na siebie cięższe ciuchy. Kawa na stacji benzynowej. Jedziemy w kierunku Stryja. Widoki mimo podłej pogody piękne. Droga poprowadzona wzdłuż sporego łańcucha Bieszczad, który tonie we mgle. Uwielbiam takie klimaty. Kolorytu dodają prehistoryczne, potężne ciężarówki załadowane drewnem. Za Bolechowem potężny podjazd a potem w dół aż do Stryja. Na rogatkach miasta powitało nas słońce i zerwany most. W centrum duże śniadanie bułki i mleko – mniam. Jedziemy w kierunku Drohobycza. Ten odcinek drogi jest dramatyczny. Dziury przypominające potężne leje po bombach. Rowerem jeszcze od biedy jakoś da się je omijać ale kierowcom samochodów to w ogóle nie zazdroszczę. W Drohobyczu robimy krótką przerwę. Dość wcześnie by myśleć o obiedzie. Zaczepia nas właściciel jednego z pobliskich sklepów. Jak się okazuje sam sporo jeździ na rowerze. Proponuje byśmy wprowadzili rowery do sklepu i spokojnie obejrzeli miasto. Korzystamy z tej propozycji. Przy okazji okazuje się że moje tylne koło jest uboższe o jedną szprychę, co o dziwo nie ma wpływu na jakość jazdy. Oglądamy mapę – mieliśmy dotrzeć dziś tylko za Sambor no ale wygląda na to, że dotrzemy znacznie dalej, może nawet do Przemyśla. Wyjazd z miasta i znów dziury, niektóre naprawdę imponujących rozmiarów. Próbujemy rozstrzygnąć problem czy gorsza jest droga Stryj – Drohobycz czy też Drohobycz – Sambor no ale jaka jest różnica między dżumą a tyfusem ? ;). Sporo górek ale jedzie się całkiem fajnie. W Samborze obiad i kierunek Mościska. W takim tempie to dotrzemy nie tylko do Przemyśla ale nawet do Rzeszowa ;). W Mościskach skręt na główną i do granicy przed którą wydajemy resztę hrywien. Kontrola graniczna pobieżna – „alkohol jakiś macie?” A skąd :D. Kolejek tym razem nie było. Piękną równą drogą docieramy na parking gdzie pojazd stoi nienaruszony. Jest jakiś problem ze znalezieniem kluczyków do niego ;). Pakowanie i jazda. Po drodze jeszcze kolacja w wypasionej restauracji. Należy nam się a co :). W domu o północy.

Podsumowanie

Zamiast superlatyw które, co do zasady, cechowało podsumowanie wszystkich moich poprzednich wypraw powiem tak: Mołdawia mnie osobiście się nie podobała. Upał, fatalna nawierzchnia i nudny krajobraz. I nie chodzi o to, że nie lubię trudnych warunków bo lubię i to nawet bardzo. Problem polega na tym, że Mołdawia poza trudnymi warunkami nie oferuje nic w zamian. Tak naprawdę nie ma tam nic ciekawego do zobaczenia a już na pewno nic tak ciekawego co uzasadniałoby bezpłodne przejechanie kilkuset kilometrów. Nie żałuje jednak wyjazdu do Mołdawii gdyż zobaczyłem coś nowego. Z całą pewnością jednak nie pojadę tam drugi raz no chyba, że do Naddniestrza ale to całkiem inna historia :). Żeby było jednak jasne nie można stracić z pola widzenia faktu, że wyprawa ta to nie tylko Mołdawia ale także Ukraina którą po prostu uwielbiam i Rumunia za którą przepadam (na rowerze trzeci raz) Tak więc wyprawa jako taka przez aklamację został uznana za udaną :) A do tego wyprawa to nie tylko trasa ale także towarzystwo a to było wyśmienite. Ubawiliśmy się po pachy – w każdym bądź razie ja ;). Łącznie zrobiliśmy rowerami 1394 km w czasie 61.35 h co daje zawrotna jak na wyprawy średnią 22.6 km/h. Łączna suma przewyższeń tj. 9765 metrów też jest niczego sobie :)
Chyba nadszedł czas by ruszyć stare kości poza Europę ;)
/Marcin/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz