Ania w szkole i do tego dość daleko stąd. Pogoda całkiem
znośna i całkiem sporo wolnego czasu. Trzeba coś zrobić ze sobą dla zabicia
czasu ;). Mołdawia. Brzmi dość egzotycznie a pobieżne oględziny mapy wskazują,
że miejsce to znajduje się w zasięgu roweru. Dodatkowo to jedna z ostatnich
białych plam na mojej mapie rowerowej w tej części Europy. Tak naprawdę nie mam
pojęcia czy jest tam coś ciekawego ;). Miało być samotnie ale znów się nie
udało ;). W pierwszej połowie roku spotkałem kilku „szaleńców” którzy wciągnęli
mnie w maratony rowerowe ja zaś niejako w odwecie, zupełnie przypadkiem jednemu
z nich tj. Szczepanowi przypomniałem wycieczki z sakwami. We dwóch jest
zdecydowanie raźniej. Logistyka oparta na podobnych założeniach jak
ubiegłoroczna wyprawa na Ukrainę tzn. samochodem do Przemyśla, kółeczko
rowerami i powrót na czterech kółkach. Początkowa koncepcja zgodnie z
sugestiami Kolegi została zmodyfikowana o odwiedziny Lwowa co w niczym nie
zmieniło zasadniczej części planu.
I
dzień 22 sierpnia 2011 r. (Pn)
Starachowice
– Przemyśl (samochodem)
Przemyśl
– Mościska – Lwów (rowerem 92 km – 3.42 h śr. 24.9 km/h, suma przewyższeń 460 m )
II dzień 23 sierpnia 2011 r. (Wt)
Lwów – Rohatyn – Stanisławów -
Tlumach (164 km – 6.40 h śr. 24.6 km/h, suma przewyższeń 940 m)
Hotel nadal zabiera
plusy. Przepyszne śniadanie bez żadnych
ograniczeń ilościowych. Pakujemy sprzęt i ruszamy na oględziny miasta. Fajny
klimacik. Sesja foto i kawa w jakiejś knajpce. Wprawdzie podali ją w
kartonowych kubkach ale w smaku nie miała sobie równych. Wyjeżdżamy z miasta w kierunku Rohatynia.
Tutaj droga wyjazdowa rozkopana nieco mniej ale również widać prace nad jej
ulepszeniem. Tuż za miastem Szczepan gubi sakwę. Na szczęście nie została
przejechana przez ciężarówkę jadącą za nami. Nie do końca wiadomo co jest przyczyną
awarii ale na wszelki wypadek Kolega wszystkie sakwy spina dodatkowo paskami.
Powinno być dobrze. Mój rower również postanowił uatrakcyjnić podróż –
identycznie jak na Korsyce pękła sprężyna w pedale. Jadę wiec znów na jednej
nodze. Do samego Rohatynia droga solidnie faluje. Jedynym urozmaiceniem jest
spotkany po drodze sklep spożywczy ;). Robi się gorąco – chwilami wręcz
nieznośnie. W południe docieramy do Rohatynia. Krótkie poszukiwania obiadu
uwieńczone sukcesem. Rowery zostają na zewnątrz – Szczepan spina je razem
zapięciem z zamkiem szyfrowym. „Ej a
pamiętasz szyfr?” pytam – żarcik taki :D Konsternacja. Już zastanawiałem
się gdzie schowałem piłkę do metalu ale na szczęście udało się zapięcie
rozebrać :D Wcinamy coś lokalnego i popijamy czymś lokalnym ;) Dobre było. Za
Rohatyniem droga zdecydowanie się wypłaszcza. Jedzie się świetnie. Pierwsze
większe wzniesienia zaczynają się dopiero przed Stanisławowem. Modyfikujemy pierwotny
plan który zakładał ominięcie miasta i pakujemy się do centrum. Oględziny
starówki, drugi obiad i popychacz :) Jest dobrze a nawet bardzo dobrze :) Nie
bez trudu znajdujemy wyjazd z miasta. Na szczęście w takich chwilach niezwykle
pomocni są lokalni mieszkańcy. Wielokrotnie podczas podróży spotkaliśmy się z zupełnie spontaniczną chęcią niesienia
nam pomocy. Myślę, że jadąc na Ukrainę można zaryzykować i zostawić mapę w domu
;). Jedziemy na wschód – droga faluje ale fale do zaakceptowania. Już pod
wieczór skręt w kierunku miejscowości Tlumach. Nocleg miał być w krzakach ale
okazuje się, że po drodze jest fajne jezioro o którym mapa milczy. Brzeg
wprawdzie trochę zaśmiecony ale da się żyć. Szczepan jedzie jeszcze po
zaopatrzenie na pobliską stację paliw. Kąpiel i nawadnianie odwodnionego
organizmu ;). Bardzo ciepło.
III dzień 24 sierpnia 2011 r.
(Śr)
Tlumach – Zaleszczyki – Skała
Podolska – Kamieniec Podolski (175 km – 8.45 h śr. 20.0 km/h, suma
przewyższeń 1380 m )
Pobudka. Test organizmu
– bolą nogi. Głowa ? Nie, głowa na szczęście nie boli, chociaż powinna :D Śniadanie,
zwijanie sprzętu i kawa na pobliskiej stacji. Pycha. Mimo wczesnej godziny jest
bardzo gorąco. Ciekawe jak przy takiej pogodzie będzie się jechało ? Otóż
kiepsko. Na początek dostajemy całą serię irytujących hopek a w bonusie wiatr w
twarz. Jedzie się dramatycznie ciężko. W pobliżu Nezvyska potężny
kilku kilometrowy zjazd. Sama miejscowości bardzo fajnie położona. Dotychczas
mieliśmy w zasięgu wzroku raczej nieciekawe monotonne i „gołe” tereny a
tymczasem tutaj piękna zalesiona dolina. Nie ma jednak za bardzo okazji nacieszyć
się otoczeniem bo zaczyna się podjazd i to jaki. Wysokością odpowiada co
najmniej zjazdowi a do tego wydaje się dość sztywny. Ciężko się jechało. Po jego pokonaniu można by się spodziewać
nagrody ;) Ale organizator najwyraźniej nie ufundował nagród :D Znowu hopki,
wiatr i gorąco. Do Horodenki docieramy solidnie sponiewierani. Drugie
śniadanie, które nie zmienia jednak znacząco faktu, że dziś całkowicie brakuje
woli walki. Stąd do Zaleszczyk lecimy skrótem tzn. na mapie jest biała droga.
Miejscowi ją odradzają twierdząc, iż jest kiepska – dokładniej brzmiało to tak: „panie tam droga jest nie za bardzo” ;).
Ignorujemy te przestrogi, co okazuje się być solidnym błędem. Nauczka jest taka,
że jak Ukrainiec mówi że droga jest „nie
za bardzo” to znaczy że nie ma jej wcale ;). Początkowo było jeszcze trochę
asfaltu i sporo dziur. Później proporcje zmieniły się ze wskazaniem na te
ostatnie a wreszcie asfalt zniknął całkiem i zastąpił go ubity żwir. Przy czym
ubity był dramatycznie nierówno – rodzaj tarki – patataj, patataj i tak bez
końca. Cała energia skupiona była na unikaniu ewentualnej zwałki, nie zaś na
jeździe. Kiedy to się skończy ? Prawie w Zaleszczykach ;). Na wzgórza przed Zaleszczykami
wyjeżdżamy już po asfalcie. Miasto przepięknie położone nad brzegiem Dniestru.
Szybki zjazd, sesja foto i obiadek w jakiejś wypasionej knajpie. Dziś chyba
jakieś święto niepodległości bo wszyscy odwaleni a w TV leci przemówienie
Prezydenta. Dobrze, że chociaż nie trzeba stać na baczność bo w tej pozycji
ciężko by się jadło ;). Nadal gorąco choć południe dawno już za nami. Jedziemy
w kierunku Tłuste. Jest jakby ciut lepiej. Nadal sporo podjazdów ale zdecydowanie
lepiej wyprofilowanych i wiatr wreszcie dał sobie spokój. W Tłuste kolejne
jedzonko i skręt na wschód. Droga zdecydowanie bardziej płaska. Przeskakujemy
Borszczów który dla mnie jest zwykłą dziurą bez żadnego klimatu. Następnie
Skałę Podolską, która klimat akurat ma ale my nie mamy czasu. Kilka kilometrów
przed Kamieńcem robi się już całkiem płasko ale niestety zapada zmierzch co
czyni jazdę niezwykle atrakcyjną. Dostaję od Szczepana latarkę która jest o
tyle pomocna, że widzą nas kierowcy jadący z naprzeciwka. Nie przydaje się natomiast
do wychwycenia dziur w asfalcie – jedziemy po prostu zbyt szybko. Wjazd do
Kamieńca w całkowitych ciemnościach. Zamek wbrew opowieściom którymi karmiłem
Szczepana nie jest oświetlony – czary czy co ? :D. Hotel ten sam co w ubiegłym
roku. Niestety cena nie jest ta sama tylko prawie dwa razy wyższa a do tego
wzięli jeszcze jakąś kasę za rowery. Skandal. Miejscówka zdecydowanie schodzi
na psy. Full higiena, kolacja i pełny relaks. Wieczorne oględziny miasta
odpuszczamy.
IV
dzień 25 sierpnia 2011 r. (Czw)
Kamieniec Podolski – Chocim – Ocnita (125 km – 6.00 h
śr. 20.8 km/h suma przewyższeń 1165 m )
Śniadaniem
też jestem zawiedziony. Wprawdzie jedzenia jest tyle, że nie ma mowy o głodzie
ale nie są to góry jedzenia jak poprzednio. Rundka po mieście połączona z sesją
foto. Zarówno starówka jak i zamek robią mocne wrażenie. Bardzo szybko
dostajemy się do Chocimia – po drodze w zasadzie tylko jeden dość wymagający
podjazd. Na zamku sjesta. Browarek i błogie lenistwo – tak to ja mogę zwiedzać
świat ;). Spotykamy bajkera, który robi kółko przez Ukrainę – start i meta w
Kijowie. Sakwy zastępuje mu plecak przytroczono do bagażnika; nie ma żadnego
sprzętu turystycznego. Jak tłumaczy nocuje u dobrych ludzi. Niezły koleś :). Błoga
atmosfera uśpiła naszą czujność. Nie zjedliśmy obiadu co było dużym błędem.
Kolejny kawałek trasy to droga przez mękę. Piekielnie gorąco, nierówny asfalt Dodatkowo
droga znów zaczęła falować i uaktywnił się wiatr. Jedzie się dramatycznie źle.
Dodatkowo pęka sprężyna w drugim pedale i teraz jadę na dwóch małych
platformach. Dobrze, że rower nie jest wyposażony w trzeci pedał bo ten też
pewnie by się popsuł. Na skraju zgonu docieramy do Kelmentsi gdzie chronimy się
w cieniu jakieś knajpy. Na obiad coś co przypomina mielone. Sprzedawczyni zaproponowała
nam dwie sztuki; na wszelki wypadek bierzemy sześć co nie okazuje się ilością
nadmierną ;). Po obiedzie jedzie się zdecydowanie lepiej. Upał nieco zelżał. Po
drodze wcinamy arbuza – pycha :). Tuż przed wieczorem docieramy do znajdujących
się przy granicy Sokyrian gdzie z obawy przed brakiem mołdawskiej waluty robimy
potężne zakupy spożywcze. Ledwie udało się wszystko zmieścić w sakwach. Jak się
okazało nasze obawy były bezpodstawne – pieniądze udało się wymienić na
granicy. Wprawdzie kurs był jakiś bandycki ale co tam. Chłopaki przed sklepem
próbują podnosić nasze rowery – słabo im to idzie ;). Samo przejście
niewielkich gabarytów. Przemiła atmosfera – skąd, dokąd ? Oględziny rowerów.
Jeden z celników wykazał się nawet znajomością pierwszych słów naszego hymnu
dodając przy tym, że Ukraina też jeszcze nie umarła :D. Nabijamy się trochę z
ukraińskich stadionów – milusio :). Droga mołdawska niestety w standardzie
ukraińskim ale dziś nie będziemy się tym przejmować. Pakujemy się w pierwsze
napotkane w krzaki gdzie stajemy się pożywieniem dla chmary komarów. Kolacja,
pozory mycia i kima. Nierówno ale bardzo ciepło.
V
dzień 26 sierpnia 2011 r. (Pt)
Ocnita
– Otaci – Soroki – Floresti ( 122 km – 6.11 h śr. 19.7 km/h, suma przewyższeń
1300 m)
Zupełnie
z niezrozumiałych dla mnie powodów wstaliśmy bardzo wcześnie, Szczepan to chyba
nawet przed szóstą ;). Na szczęście po komarach nie zostało nawet śladu.
Wcinamy olbrzymie śniadanie i jazda. Od początku solidne podjazdy ale póki co
temperatura jest znośna więc nie ma co użalać się nad sobą. Drugie śniadanie
równie wielkie jak pierwsze jemy w Otaci. Miasto robi wrażenie strasznej prowincjonalności
tym gorszej, że nie ma w nim nic kolorytu. Pospiesznie z niego uciekamy tzn.
próbowaliśmy uciec ale okazało się nie być to takie proste. Podjazd. Ale jaki.
Kilka kilometrów stromizny które zmusiły mnie po raz pierwszy do zrzucenia z
przodu na najmniejszą zębatkę. Masakra ! Maksymalna prędkość jaką udało się
wyciągnąć to 7,5 km/h. Miałem wtedy jedną poważną potrzebę – tlenu !!! :D. W
końcu udało się wyjechać na wzgórza otaczające miasto, gdzie przywitały nas
sady – jak okiem sięgnąć drzewa owocowe ale same owoce jakieś takie małe – nie
bardzo nadają się na mały szaberek ;) Droga przypomina wczorajszą na Ukrainie -
sporo hopek, gorąco i wiatr który nie pomaga. Gorsza jest za to nawierzchnia. Nie
ma wprawdzie większych dziur ale za to składa się z setek małych, nierównych
łat – jedzie się koszmarnie źle. W dodatku dość szybko zaczyna brakować wody,
którą przyparci do muru musimy uzupełnić w przydrożnej studni. A studnie są
tutaj niezwykle ciekawe. Nie wiem czy w tej części Mołdawii istnieje jakiś kult
wody ale każda studnia przypomina solidnej wielkości kapliczkę przykrytą
fantazyjne rzeźbionymi daszkami – niezły folklor. Dla kontrastu otoczenie
nijakie – olbrzymie pofalowane przestrzenie bez żadnych ciekawych akcentów –
lipa trochę. Przed palącym słońce udaje nam się ukryć dopiero przed Sorokami na
jakiejś stacji benzynowej. Niestety nie mają mleka które „chodzi” za nami całą
drogą. Szczepan uskutecznia nawet jakieś większe mycie. Trzeba ruszać choć nogi
i tyłek mówią coś zupełnie innego. Do miasta droga wiedzie mocno w dół a w
samym centrum zaczynają się solidne serpentyny. Jak się później okazuje nasze
odczucia były w tym momencie identyczne „kur…
trzeba będzie przecież później tędy podjechać” :D. Wbijamy się do jakiejś
klimatyzowanej restauracji na obiad. Obiad jak obiad ale po wyjściu wrażenie
jest straszne – jakbyśmy pakowali się do rozgrzanego pieca. Robimy sobie
dłuższą sjestę w parku obok zamku. Zameczek fajny tylko drzewa przeszkadzały w
zrobieniu sensownych fotek. Tuż obok leniwe płynie sobie Dniestr – na drugim
brzegu Ukraina. Połączenie tylko jakimś niewielkim promem ale ta droga nas nie
interesuje. Próbujemy znaleźć wyjazd z miasta inną drogą przekonując się
nawzajem, że stromizna będzie mniejsza niż na wjazdowych serpentynach. Jak się
okazuje istnieje inna droga wyjazdowa a pomocny w jej znalezieniu okazał się
lokalny żulik. Gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski zrobił się bardzo
wylewny – coś zaczął bełkotliwie tłumaczyć, że ma polskie nazwisko. Uciekłem w popłochu
przed „niedźwiedziem” :D Już koleś się zabierał do całowania „rodaków” :D Przed
paniczną ucieczka zdążyliśmy się dowiedzieć się, że droga wiedzie koło pomnika,
który zresztą doskonale widać. Problem polega na tym, że jest on na najwyższym z
okolicznych wzgórz. Ciężko będzie. Było znacznie gorzej niż można było się
spodziewać. Przy pomniku podjazd wcale się nie
kończy; droga wbija się wyżej wyżej i wyżej. W końcu wypłaszcza się ale
my jesteśmy ledwie żywi. Upał nic nie odpuszcza. Toczymy się leniwie na
południe – patataj, patataj. I pomyśleć, że jeszcze do wczoraj myślałem
najgorsze drogi są na Ukrainie. Nic podobnego, tu jest znacznie gorzej. Na
jednej z górek których jest tu bez liku spotykamy niemieckich sakwiarzy
jadących w przeciwnego kierunku. Krótka sympatyczna rozmowa. Estetycznie
wyglądają znacznie gorzej niż my choć śpią tylko w hotelach a my ostatnio w namiocie.
Od razu przypomniał mi się zasolony niemiecki sakwiarzy spotkany w ubiegłym
roku w Serbii. I pomyśleć, że miałem głębokie przeświadczenie że to taki
higieniczny naród ;). Jedzonko w jakieś wsi przy drodze. Tuż obok chłopaki
radośnie leją się po mordach – nie ma to jak urozmaicać sobie leniwe popołudnie
:D. Jeden z nich chce pożyczyć rower i w zastaw dać komórkę – chyba od gorąca
mózg mu się całkiem zlasował. Droga się nie zmienia – fale, syfny asfalt i
nijakie otoczenie. Podczas przerwy dochodzę do odkrywczego wniosku. „Po cholerę my się męczymy przecież nie ma
tu nic ciekawego”. Mapa. W ciągu minuty powstaje nowy plan. Mołdawię
zostawmy Mołdawianom a my lecimy do Rumunii. We Floresti dość szybko znajdujemy
hotel. Warunki średnie ale jest łóżko i ciepła woda czyli wszystko co jest nam
potrzebne. Rundka po mieście. Pierwsze co rzuca się w oczy to salony gier które
są w zasadzie w co drugim budynku – zupełnie puste. No i maszyna do naprawiania
(psucia) dróg – rodzaj dużego wózka na którym pali się ognisko pod czymś co
przypomina kocioł ze smołą – niesamowity klimat. Knajpa zamknięta ale otwarty
jest doskonale zaopatrzony spożywczy co w zupełności wystarczy. Zakupy, kolacja
i spożycie. Z rozpędu wypijamy nie tylko zakontraktowaną wcześniej, wcale nie
małą ilość piw ale nawet doskonały koniak który przeznaczony był na czarną
godzinę :D. Najwyraźniej właśnie nadeszła czarna godzina ;). Trochę nas
sponiewierało – to wszystko przez ten upał ;)
VI
dzień 27 sierpnia 2011 r. (Sb)
Floresti – Balti – Jassy (137 km – 6.45 h śr. 20.3
km/h, suma przewyższeń 975 m )
Na
śniadanie jajecznica, dość tłusta ale ujdzie. Okazuje się, że naprzeciwko
hotelu jest dworzec autobusowy. Ale jaki tabor mają ! Autobusy które
przypominają te kursujące w Polsce w latach 50–tych ubiegłego stulecia. I to wszystko
jeździ, w dodatku sądząc po tabliczkach na dość długich trasach. Skansen
normalnie. Wyjazd z miasta pod górkę – to nas już w ogóle przestało dziwić. Cóż
można powiedzieć o kilkudziesięciu pierwszych kilometrach dzisiejszej trasy ? Najlepiej
to co mam zapisane w notatkach „kontynuacja
wczorajszej trasy, gorąco, droga solidnie faluje, asfalt do dupy” i tyle. W
Balti jemy po sklepem drugie śniadanie. Miasto dość rozlegle ale kompletnie bez
wyrazu. Bezładnie rozrzucone budynki mieszkalne, jakieś potężne zabudowania
fabryczne. Smród spalin i stopionego asfaltu. Czym prędzej stad uciekamy co
okazuje się nie być takie proste. Drogowcy mołdawscy zafundowali nam kolejną
atrakcję – tym razem nasze ulubione łaty urozmaicane są dużymi nierówno
ułożonymi płytami betonowymi. Bez komentarza. W pobliżu stacji benzynowej
kupujemy winogron – pycha choć sprzedawca usiłował nas orżnąć ale okazałem się
czujny :) Nadal jedzie się źle. Z trudem docieramy do Falesti, gdzie wrzucamy w
siebie całkiem sporą pizzę. Na drodze wylotowej lokalni stróże prawa zabraniają
nam dalszej jazdy twierdząc, że droga jest zamknięta bo jest festyn czy coś. „A chodnikiem można jechać ? No można”
No i dobrze :D Nieco dalej dalej kupujemy arbuza i zamrożone na kość mleko (nie
odmarzło aż do samej granicy :D). Arbuza kilka kilometrów wiozę na sakwach –
dało radę :). Zjadamy go w przydrożnej knajpie. Kelnerka chciała chyba byśmy
coś zamówili no ale przecież nikt z nas nie rozumie po mołdawsku ;). Granica.
Najdłuższe czekanie jak do tej pory. Sprawdzają coś i sprawdzają, pytają o
narkotyki, alkohol, broń i tym podobne standardowe wyposażenie sakwiarzy. Niestety
nie udaje nam się pozbyć resztek waluty mołdawskiej - będzie pamiątka. Rumunia. Droga równa jak
stół. Żadnych łat, dziur i tym podobnych. Rower całkiem zgłupiał i rwie do
przodu :) Nie zatrzymują go nawet dwa czy trzy solidne podjazdy. Docieramy do Jassów.
Niestety jest zbyt późno na większe zwiedzanie i dokonujemy tylko pobieżnych
oględzin. A szkoda bo robi bardzo dobre wrażenie. Na kolacje potężny fast food.
Szczepan w jakiś magiczny sposób wrzuca w siebie dwa. Szacun :D. Zakupy. Po raz
pierwszy powstaje spór co do ilości piwa które trzeba kupić. W końcu zwycięża
jedyna słuszna koncepcja – „lepiej wziąć
więcej niż ma potem braknąć” :D Równo ze zmrokiem wyjazd z miasta. Bardzo
długo nie ma szans na miejscówkę. Droga z obydwu stron gęsto zabudowana. W
pewnym momencie wyprzedza nas radiowóz policyjny a po kilkunastu minutach
jedzie ponownie z naprzeciwka – chłopaki dość uważnie nam się przyglądają. W
końcu zabudowania robią się rzadsze i skręcamy w pierwszą napotkana polną
drogą. Będąc już daleko w łąkach odwracam się i co widzę ? Ponownie radiowóz.
Może chodziło im o to ze byliśmy całkiem nieoświetleni Za późno chłopaki, za
późno, już jesteśmy poza drogą publiczną :D. Kilka hektarów równej łąki do
naszej dyspozycji. Komarów w zasadzie nie ma, pewnie zostały w Mołdawii ;).
Browar – ilość adekwatna do potrzeb ;) Kima. Cieplutko.
VII
dzień 28 sierpnia 2011 r. (Nd)
Jassy
– Pascani – Falticeni – Suczawa (132 km – 5.02 h śr. 26.2 km/h, suma
przewyższeń 1060 m )
Zapowiada się piękny dzień który zaczynamy od serwisu
rowerów. Szczepan rozebrał hamulce tarczowe które do tej pory wydawały radosne
dźwięki. Przesmarował je o zgrozo alkoholem – aż serce się kraje ;). No ale
podziałało – przez pół dnia były cicho ;). Jedzie się bardzo fajnie – wiaterek w plecy
trasa niezbyt wymagająca. Dość szybko docieramy do Targu Frumos. Drugie
śniadanie na dużym targu warzywno-owocowy. Fajny klimacik. Szybki skok do Pascani
gdzie robimy krótką sjestę przy kawie a w zasadzie to nawet dwóch. Przy
sąsiednim stoliku siedzą Cyganie. Robią niesamowity chlew. Drą się jakby mieli
problem ze słuchem, rwą kurczaka i chleb gołymi rękami. Pełna kultura. Wyjazd z
miasta pod górę. Ale nie był to jakiś straszny podjazd, potem kilka hopek i
zanim się obejrzeliśmy już byliśmy w Motca przy głównej trasie w kierunku
Suczawy. Od tego miejsca zaczęły się dziać rzeczy dla mnie nie do końca
zrozumiałe. Droga płaska (niby płaska – potem po analizie profilu okazało się,
że było lekko pod górę), wiatr sprzyjający ale nie tłumaczy to jeszcze
prędkości jaką rozwinęliśmy. 40 km/h. Ale nie na odcinku kilkuset metrów czy
nawet kilku kilometrów. W ten sposób dotarliśmy prawie do Falticeni czyli 30
kilometrów. Z początku byłem przekonany że Szczepan narzucił zbyt ostre tempo i
zaraz zostanę. Ale gdzie tam, nie tylko mnie nie urwał ale dałem nawet kilka
zmian. Rewelacyjna jazda – szum opon, wiatr we włosach, w tle góry (nareszcie)
– Easy Riders normalnie :D Krótka przerwa w Vadu Moldovei gdzie oglądamy
monastyr. Jest super – zdecydowanie jesteśmy w Bukowinie. W Falticeni przerwa
na późny obiad. Pizza – mniam. Samo miasteczko też niczego sobie. Mimo upału
który utrudnia delektowanie się nim robi przyjemne wrażenie. Jedziemy dalej już
tym razem leniwie. Zresztą droga zrobiła się zdecydowanie mniej sprinterska.
Góry coraz bliżej. Cudnie. Jeszcze bardzo daleko do zmroku a my już jesteśmy w
Suczawie. Zgodnie z wcześniejszym planem szukamy hotelu. Szukamy to za dużo
powiedziane – po prostu wbijajmy się do pierwszego napotkanego. Są wolne
pokoje, cena do zaakceptowania. „Co z
rowerami ? Na zewnątrz przed hotelem He !? Jeszcze nie zwariowaliśmy. A może
zabierzemy je do pokoju. Nie Dlaczego nie ? Bo nie” Nie to nie, zarobi ktoś inny. Próba numer dwa
– pensjonat po sąsiedzku. Cena nieco wyższa ale nie ma problemu z rowerami.
Dostajemy nawet pokój z tarasem z którego rozciąga się widok na w/w hotel :D
Miejscówka ma jeszcze jeden plus – w lodówce znajdują się w zasadzie nieograniczone
zapasy piwa :). Delektujemy się nim na tarasie przegryzając przy tym małe co
nieco. Dopiero teraz można docenić całą elektronikę jaką ma Szczepan. Jest
wi-fi więc przydaje się nie tylko notebook ale również Samsung Galaxy. Co za
czasy – zamiast drżeć teraz gdzieś w krzakach z zimna siedzimy na tarasie,
pijemy browar i oglądamy filmiki na Youtube :D Dla mnie bomba :D
VIII
dzień 29 sierpnia 2011 r. (Pn)
Suczawa
– Czerniowce – Śniatyń – Zabłotów (145 km – 5.35 h śr. 26.0 km/h, suma
przewyższeń 800 m)
Śniadanko
cieniutkie. Ruszamy na oględziny miasta, które wypadają zdecydowanie
pozytywnie. Dużo zieleni, sporo fajnej architektury. Jedno z ładniejszych miast
na naszej trasie. Kiedyś trzeba
przyjechać tu na dłużej. Jedziemy w kierunku Siretu. Tempo fajne, temperatura
do zaakceptowania no i tło. Nareszcie widać góry – fajny urozmaicony krajobraz
a nie jakieś lipne płaskie przestrzenie, fuj. Po drodze potężny sejmik bociani
– ładnych parę setek tych pięknych ptaków. Stado przypomina wielką, ciemną
chmurę. Super. W Siret próbujemy wydać resztę lokalnej waluty co okazuje się
być dość trudne. W rezultacie sakwy mamy wypełnione wszelakimi dobrami
spożywczymi. Jeszcze tylko oględziny miasta – bardzo fajne i jazda w kierunku
granicy. Mamy pełną świadomość, że za parę kilometrów skończy się dobry asfalt.
Przejście graniczne. Na początek dziewczyna ze straży granicznej ma problem jak
u siebie w papierach nas wpisać. Sugerujemy, że przecież w sumie mamy cztery
koła więc niech nas wpisze jako samochód – ubawiła się setnie :). Był też jakiś
problem bo brakowało nam pieczątki i musieliśmy się wrócić ale co tam. Droga po
stronie ukraińskiej wbrew pierwotnym
obawom nie posuła się od razu, tylko by uśpić naszą czujność psuła się
stopniowo ;). Do Czerniowców docieramy bez problemu. Sam zaś wjazd do miasta
makabryczny. Bruk. Telepie niesamowicie i kilkakrotnie ułatwiamy sobie jazdę przemieszczając
się po prostu chodnikiem. Centrum niezmiennie piękne. Sesja foto – a jest tutaj
naprawdę co pstrykać. Obiad. A jak Czerniowce to oczywiście szaszłyki – wprawdzie
nie w tym lokalu co w ubiegłym roku i nie w takim klimacie ale i tak całkiem
niezłe. Na koniec jeszcze fotka przy czołgu który powoli urasta do symbolu tego
miasta i jazda dalej. Wiatr niezmiennie w plecy więc jedzie się fajnie. Gdzieś
po drodze wcinamy jeszcze arbuza. Pierwszy spory podjazd dopiero do Śniatynia
gdzie robimy solidne zakupy. W tym czasie przejeżdża przez miasto trzech
sakwiarzy. Sądząc po sprzęcie Polacy ale zupełnie nas olewają ledwie
odpowiadając na pozdrowienia. Szerokiej drogi chłopaki. Począwszy od Śniatynia
zaczynamy szukać noclegu. Tak naprawdę to mało się przykładaliśmy do tego
szukania bo jechało się fajnie i dzień jeszcze nie zmierzał ku końcowi a jak
zaczęliśmy szukać naprawdę to nic specjalnego nie było. W efekcie miejscówka
zamiast za Śniatyniem znalazła się dopiero za Zabłotowem. Łąka niby fajna ale
padliśmy na niej ofiarą podstępu. Z początku komarów było zaledwie kilka ale w
momencie gdy zaczęliśmy jeść kolację nadleciały całe ich stada. Założyłem na siebie
nawet polar i dodatkowo nakryłem się ręcznikiem ale niewiele to zmieniło.
Pospiesznie salwowaliśmy się ucieczką do namiotu. W nocy Szczepana łapią
skurcze – a mówiłem wypij jeszcze jednego browara :D
IX
dzień 30 sierpnia 2011 r. (Wt)
Zabłotów
– Kołomyja – Stanisławów – Dolina (139 km – 6.10 h śr. 22.5 km/h, suma
przewyższeń 915 m )
Ranek
wyjątkowo chłodny. Do tego zmienił się wiatr i chyba dzień dziecka już się
skończył. Dość trudno się rozkręcić ale do Kołomyj ledwie kilkanaście
kilometrów. Miasteczko fajne. Odpoczywamy przed muzeum pisanek gdzie jakiś
starszy pan wypytuje się o szczegóły podróży. Drugi coś tłumaczy, że jest mu
wstyd bo ma polskie nazwisko a nie bardzo umie po polsku. Cóż, nasze nazwiska
są mało polskie (moje wręcz w ogóle) a z polskim jakoś sobie radzimy ;).
Jeszcze kawa i jazda. Robi się ciut cieplej. Sporo górek i wiatr który nadal
przeszkadza. Do Otynii docieramy solidnie sponiewierani. Drugie śniadanko – nie
było mleka więc musieliśmy zadowolić się litrowymi kefirami. Przed Stanisławowem
robi się zdecydowanie bardziej płasko. Do samego miasta jakimś dziwny trafem
wjeżdżamy z zupełnie innej strony niż można by się spodziewać. Do centrum
prowadzę na czuja ale jak się okazuje bez pudła. Obiad nie tylko w tej samej
knajpie co kilka dni temu ale nawet przy tym samym stoliku. Jesteśmy solidnie
zmęczeni. Obiad poprawia nastroje. Wcinamy jeszcze lody a zupełnie przypadkiem
udaje się także sprzedać leje mołdawskie – kurs oczywiście skandaliczny. Wyjazd
z miasta zgodnie z oczekiwaniami pod górę. Jest dość ciepło a przy tym lekko
zagapiliśmy się i nie uzupełniliśmy w mieście wody. Udaje się to zrobić dopiero
po kilkunastu kilometrach na jakieś stacji benzynowej. Mieli tylko gazowaną ale
to musi wystarczyć. Kalush który uważam za prowincjonalną dziurę bez klimatu
zostawiamy z boku. Mniej więcej w tym miejscu stan nawierzchni pogorszył się
tak bardzo, że zaczął przypominać poziom mołdawski. Przerwa na arbuza. Tym
razem zamiast kupować małego kupujemy pół dużego co okazuje być strzałem w 10.
Zdecydowanie najlepszy w ciągu całej wyprawy. Góry coraz bliżej – krajobraz po prostu
piękny. Uwielbiam takie klimaty. Przed Doliną seria potężnych podjazdów. Uff dotarliśmy.
Dzięki uprzejmości taksówkarza znajdujemy hotel. Jest tylko apartament małżeński
z pojedynczym łóżkiem :D Damy sobie radę :D. Kolacja w lokalu po drugiej
stronie ulicy. Wrzucamy w siebie jakieś olbrzymie porcje jedzenia plus
oczywiście popychacz. Kosztujemy też koniaku marki Ararat - pycha. A potem
„impreza” przenosi się do hotelu po uprzednim zrobieniu stosownych zapasów na
stacji benzynowej. Nie ma miękkiej gry :D
X
dzień 31 sierpnia 2011 r. (Śr)
Dolina
– Stryj – Drohobycz – Sambor – Mościska – Przemyśl (163 km – 6.45 śr. 24.2
km/h, suma przewyższeń 770 m )
Przemyśl
– Starachowice (samochodem)
Śniadanie
do łóżka – no prawie :D. Niestety w nocy popadało i dziś to chyba raczej pogody
nie będzie. Wciągamy na siebie cięższe ciuchy. Kawa na stacji benzynowej.
Jedziemy w kierunku Stryja. Widoki mimo podłej pogody piękne. Droga
poprowadzona wzdłuż sporego łańcucha Bieszczad, który tonie we mgle. Uwielbiam
takie klimaty. Kolorytu dodają prehistoryczne, potężne ciężarówki załadowane
drewnem. Za Bolechowem potężny podjazd a potem w dół aż do Stryja. Na rogatkach
miasta powitało nas słońce i zerwany most. W centrum duże śniadanie bułki i
mleko – mniam. Jedziemy w kierunku Drohobycza. Ten odcinek drogi jest dramatyczny.
Dziury przypominające potężne leje po bombach. Rowerem jeszcze od biedy jakoś
da się je omijać ale kierowcom samochodów to w ogóle nie zazdroszczę. W
Drohobyczu robimy krótką przerwę. Dość wcześnie by myśleć o obiedzie. Zaczepia
nas właściciel jednego z pobliskich sklepów. Jak się okazuje sam sporo jeździ
na rowerze. Proponuje byśmy wprowadzili rowery do sklepu i spokojnie obejrzeli
miasto. Korzystamy z tej propozycji. Przy okazji okazuje się że moje tylne
koło jest uboższe o jedną szprychę, co o dziwo nie ma wpływu na jakość jazdy.
Oglądamy mapę – mieliśmy dotrzeć dziś tylko za Sambor no ale wygląda na to, że
dotrzemy znacznie dalej, może nawet do Przemyśla. Wyjazd z miasta i znów
dziury, niektóre naprawdę imponujących rozmiarów. Próbujemy rozstrzygnąć
problem czy gorsza jest droga Stryj – Drohobycz czy też Drohobycz – Sambor no
ale jaka jest różnica między dżumą a tyfusem ? ;). Sporo górek ale jedzie się
całkiem fajnie. W Samborze obiad i kierunek Mościska. W takim tempie to
dotrzemy nie tylko do Przemyśla ale nawet do Rzeszowa ;). W Mościskach skręt na
główną i do granicy przed którą wydajemy resztę hrywien. Kontrola graniczna
pobieżna – „alkohol jakiś macie?” A skąd :D. Kolejek tym razem nie było. Piękną
równą drogą docieramy na parking gdzie pojazd stoi nienaruszony. Jest jakiś
problem ze znalezieniem kluczyków do niego ;). Pakowanie i jazda. Po drodze jeszcze
kolacja w wypasionej restauracji. Należy nam się a co :). W domu o północy.
Podsumowanie
Zamiast
superlatyw które, co do zasady, cechowało podsumowanie wszystkich moich
poprzednich wypraw powiem tak: Mołdawia mnie osobiście się nie podobała. Upał,
fatalna nawierzchnia i nudny krajobraz. I nie chodzi o to, że nie lubię
trudnych warunków bo lubię i to nawet bardzo. Problem polega na tym, że
Mołdawia poza trudnymi warunkami nie oferuje nic w zamian. Tak naprawdę nie ma
tam nic ciekawego do zobaczenia a już na pewno nic tak ciekawego co uzasadniałoby
bezpłodne przejechanie kilkuset kilometrów. Nie żałuje jednak wyjazdu do
Mołdawii gdyż zobaczyłem coś nowego. Z całą pewnością jednak nie pojadę tam
drugi raz no chyba, że do Naddniestrza ale to całkiem inna historia :). Żeby
było jednak jasne nie można stracić z pola widzenia faktu, że wyprawa ta to nie
tylko Mołdawia ale także Ukraina którą po prostu uwielbiam i Rumunia za którą
przepadam (na rowerze trzeci raz) Tak więc wyprawa jako taka przez aklamację
został uznana za udaną :) A do tego wyprawa to nie tylko trasa ale także
towarzystwo a to było wyśmienite. Ubawiliśmy się po pachy – w każdym bądź razie
ja ;). Łącznie zrobiliśmy rowerami 1394 km w czasie 61.35 h co daje zawrotna
jak na wyprawy średnią 22.6 km/h. Łączna suma przewyższeń tj. 9765 metrów też
jest niczego sobie :)
Chyba
nadszedł czas by ruszyć stare kości poza Europę ;)
/Marcin/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz