Żeby było jasne – ta relacja, nawet w
połączeniu z fotkami nie oddaje w ułamku klimatu wyprawy. Nie oddaje smaków,
zapachów, wrażeń, emocji. Pewne rzeczy po prostu trzeba przeżyć osobiście.
Pierwotnie miała być to
wyprawa Ateny – Belgrad. Na skutek oporu Karoli przed Grecją (upały i takie
tam) zmieniała się w trasę Warna – Belgrad. Pozostał wspólny mianownik tzn.
góry Durmitor w Czarnogórze z którymi miałem zaległe porachunki. Nie bez znaczenia
był też fakt, iż znaleźliśmy stosunkowo tanie bilety lotnicze do Warny. Po raz
pierwszy mam zamiar nie tylko użyć samolotu do transportu rowerów ale w ogóle
polecieć samolotem. Nie obyło się bez drobnych kłopotów z zakupem biletów bo
żadne z nas nie miało karty kredytowej a przewoźnik nie akceptował przelewu –
no ale od czego ma się znajomych. Mój rower spakowaliśmy w prawdziwy pokrowiec
a Karoli w dzieło jej własny rąk ;). Powinno się udać.
I Dzień 16 sierpnia 2010 r. (Pn)
Starachowice – Warszawa (samochodem)
Warszawa – Warna (samolotem)
Warna Airport – Warna – Kamcija (rowerem – 40 km – 1.50 h śr 21.8 km/h)
Do Warszawy podrzucił nas brat
Karoli. Było troszkę zamieszania związanego z nadaniem rowerów – procedura nie
należy do najbardziej przyjaznych dla klientów a informacja lotniskowa pozostawia
wiele do życzenia. Przez „bramkę” podczas odprawy przechodzę boso – zakładam że
okucia od spd na pewno będą piszczały. W międzyczasie zmienia się „rękaw” do
odlotu o czym zorientowaliśmy się ciut późno co skutkowało wywołaniem nas przez
głośnik – a mieliśmy być tu incognito :D. Sam lot nie dostarczył żadnych
większych wrażeń – nuuda. Po wyjściu z klimatyzowanego samolotu dostajemy
prosto w twarz falę upału. Ciekawe jak jeździ się przy takiej temperaturze.
Odbieramy rowery – niestety są znacząco porysowane – gnojki nie obchodzili się
z nimi zbyt delikatnie i nawet folia bąbelkowa niewiele zmieniła. Składanie
sprzętu, napad na bankomat i jazda. Po kilkuset metrach konsternacja. Ulicę przegradzają
zapory – wygląda to jak punkt poboru opłat na autostradzie. Kręcimy się
bezradnie ale innej drogi nie znajdujemy. Bezczelnie, bez nawiązywania kontaktu
wzrokowego przejeżdżamy po chodniku obok zapór ;). Koleś w budce w ogóle nie
zareagował. Wyjeżdżamy na autostradę i szybkim tempie dojeżdżamy do miasta.
Uzupełnianie zapasów i ponownie autostradą w kierunku Burgas. Po drodze mijamy stojący
patrol lokalnej drogówki – nie byli nami zupełnie zainteresowani. Czyżby tutaj
można jeździć rowerem po autostradach ? ;). Po kilkunastu kilometrach skręt w
kierunku Kamczija. Przy wjeździe do miejscowości wita nas próg zwalniający ale
taki nietypowy – przypomina gumową kolczatkę. Jak się później okazało były
wersje jedno, dwu i wersja hard - trzyrzędowe – te ostatnie zasadniczo nie do
przejechania przez rowerzystę. Wcześniej na mapach satelitarnych wypatrzyłem
tam półdziką plażę i wymyśliłem, że przekimamy tam bez namiotu. Plaża jest
rewelacyjna, woda cieplutka, ludzi symboliczne ilości. Za tło robią piękne
klify. Wcinamy w lokalnej knajpie rekina – żadnych rewelacji. Menu uzupełnia
wino wypite na plaży – jest niezłe. Kąpiel i spanie w samych śpiworach. Mnie
śpi się znakomicie. Karola ma odmienne zdanie – przenosi się kilkakrotnie z miejsca
na miejsce, twierdzi że jest wilgotno i wszędzie wciska się piasek. No cóż – to
kwestia indywidualnych upodobań ;).
II Dzień 17 sierpnia 2010 r (Wt)
Kamcija – Obzor – Nesebar – Aheloj (100 km – 4.55 h śr 20.3 km/h)
Rano bez pośpiechu ogarniamy
sprzęt, kąpiel i śniadanie. Wyjeżdżamy dopiero ok. 9.30. Robi się coraz cieplej
a po dojeździe do głównej drogi wręcz gorąco. Podczas robienia fotek zaczepia
mnie tubylec które nieźle mówi po polsku. Twierdzi że Bułgaria jest w rozwoju
kilkanaście lat za Polską i że nam zazdrości. Eee – koleś coś bredzi ;). Zaczynają
się podjazdy. Upał jest nieznośny. Karola wpada na pomysł by zdjąć kaski –
lądują na sakwach gdzie zostaną zasadniczo już do końca wyprawy. Tak jest
lepiej ale nadal jedzie się ciężko. Życie dodatkowo uprzykrzają stada muszek.
Brak wody też nie przyczynia się do poprawienia komfortu jazdy. Płyny
uzupełniamy dopiero po kilkunastu kilometrach. W dodatku cena za wodę w
przydrożnym sklepie wydaje się nieco wygórowana ale nie mamy specjalnego
wyboru. Zjeżdżamy do Byala gdzie wcinamy całkiem niezłe hamburgery a potem
sjesta. Zjazd na plażę. Woda ma przepiękny kolor będący połączeniem
niebieskiego z zielonym. Dość długo moczymy tyłki – niestety temperatura wody
powoduje, że niespecjalnie ona chłodzi. Wyciągniecie rowerów z plaży po
stromych schodach nie było łatwym zadaniem ale ostatecznie się udało.
Przejeżdżamy przez Obzor bez zatrzymywania się i zaczynają się kolejne
podjazdy. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się ich w tym miejscu. Idzie nam
dramatycznie wolno. Upał wydaje się jeszcze większy niż wcześniej. Dopiero
późnym popołudniem zaczyna się solidny zjazd. Po kilku kilometrach z ulicy zabieramy
żółwia. Nie wykazał żadnej wdzięczności za uratowanie mu życia – nie tylko nie
chciał dać buzi Karoli ale nawet łba ze skorupy nie wystawił. Zupełne zdziczenie
obyczajów ;). Rzeczą ciekawą jest to, że oznaczenia drogowe są dwujęzyczne –
drugim językiem jest angielski. Co więcej są też całe tablice z niemieckimi
napisami. Wg Karoli napisane było na nich „nie ciesz się i tak za chwile będzie
podjazd” :D – coś w tym jest :). Zjeżdżamy
do Nessebaru. Już nowa część miasta robi dobre wrażenie – całkiem spory kurort.
Stara część położona na półwyspie połączonym z lądem wąską groblą powala wręcz
na kolana. Wprawdzie jest ona mocno skomercjalizowana – wszędzie budy z pamiątkami,
knajpy i takie tam ale wcale nie traci przez to uroku. Sporo antycznej,
średniowiecznej i odrodzeniowej architektury, wąskie kręte uliczki, bruk –
super !. Najstarsze fragmenty fortyfikacji pochodzą ponoć z VI w p.n.e.
Centralne miejsce zajmuje piękna cerkiew Pantokratora. Miejsce o rzadkiej
urodzie. Pizza w lokalnej knajpie a
potem decydujemy, że trzeba odwiedzić plażę – w końcu dziś kąpaliśmy się tylko
dwa razy ;). Słowo stało się ciałem. Uzupełnianie zapasów i wyjazd z miasta już
po zmroku. Zdziwieni jesteśmy, że tak szybko się ściemniło. Po kilku
kilometrach w pobliżu Aheloj zjeżdżamy z drogi i najzwyczajniej na świecie
rozbijamy się na pobliskiej łące. Sądząc po roślinności było to wyschnięte
bagno – mamy więc „Nasze Bagno” :). W nocy cieplutko.
III Dzień 18 sierpnia 2010 r. (Śr)
Aheloj – Ajtos – Smjadowo – Zlatar (133 km – 6.21 h śr. 20.9 km/h)
Bagno
nie nadaje się do zjedzenia śniadania, przenosimy się więc na pobliski
przystanek autobusowy. Obserwowanie gąsienic przechodzących przez drogę jest
niezwykle pasjonujące ;). Paliwo w pastylkach dziś nie specjalnie się
sprawdziło – wiatr był za duży. Musieliśmy się zadowolić ciepławą kawą. Ruszamy
w góry – tym razem istnienie podjazdów już nas nie dziwi. Po drodze mnóstwo
drewnianych bud w których tubylcy sprzedają arbuzy. Jedzie się znacznie lepiej
niż wczoraj. Zjeżdżamy do Ajtos – prowincjonalna biedna mieścina – nic
ciekawego. Za miastem solidny podjazd (390 m.). Ciężko się jechało, tym
bardziej że przeszkadzał wiatr. Nagrodą za wysiłek, jak to zwykle w takich
sytuacjach bywa, jest solidny zjazd. Robi się coraz cieplej. Dojeżdżamy nad
jezioro Conevo. Pojawia się pomysł kąpieli ale po zejściu na brzeg okazuje się
że woda nie spełnia minimalnych standardów czystości. Po kilku kilometrach
dojeżdżamy do „Cudnych Skał” – miejsce zasługuje na swoją nazwę. Skały widokowo
są rewelacyjne, w dodatku wewnątrz wykuty jest tunel. Rewelacja ! Gorąco.
Skręcamy na zachód. Wsie coraz bardziej biedne. Trzeci świat normalnie. W Partizani
robimy malutką sjestę – upał nie pozwala na dalszą jazdę. Niestety wypity
browar rozleniwił nas jeszcze bardziej ale co tam :). Wolniutko toczymy się
jakimiś totalnymi zadupiami. Ludzi nie widać, całe opuszczone i częściowo
zrujnowane wsie. Dojeżdżamy do Smjadowa. Miasteczko robi przykre wrażenie.
Wszystko odrapane i brudne – czasy świetności ma ewidentnie za sobą. Miłym
kontrastem jest knajpka – przyzwoite lokalne żarcie i miły klimat, nawet
fontanna w środku była. Zjadamy kolację i wyjeżdżamy z miasta. Trzeba znaleźć jakiś
nocleg. Z tym wbrew moim obawom nie ma żadnych problemów. Miejscówka w ładnym
wysokopiennym lesie. Wprawdzie gryzą trochę komary ale da się żyć. Po raz
pierwszy testujemy prysznic turystyczny. Rewelacyjna sprawa. Tak czysty dawno
nie byłem :).
IV Dzień 19 sierpnia 2010 r. (Czw)
Zlatar – Wielki Preclaw – Omurtag – Moravica (120 km – 5.53 h śr 20.4
km/h)
Pobudka o 6.00 – trzeba spróbować
przejechać kawałek trasy zanim zrobi się naprawdę gorąco. Niestety cały czas
jest pod górę i idzie nam raczej średnio. Wjeżdżamy do miasta Wielki Preclav –
gdzieś tu mają być ruiny zamku. Zaczyna się solidny podjazd. Tak bardzo
skupiliśmy się na nim, że z rozpędu o mało nie wyjechaliśmy za miasto. Ruin nie
widać. Krótka dyskusja – trzeba jednak wrócić do centrum. W między czasie
pojawiły się wreszcie drogowskazy do zamku. Jedziemy, jedziemy i jedziemy –
ruin nie widać a my ponownie wyjechaliśmy za miasto. Nic nie rozumiem. W końcu pojawiają
się jakieś niby mury – ale jakieś takie nieszczególne – jestem zawiedziony. Dla
czystości sytuacji zjeżdżamy jeszcze kilkaset metrów dalej i dopiero wtedy
opada mi szczęka. Są ruiny ! I to jakie ! Na kilku hektarach znajdują się pozostałości
średniowiecznego grodu. Wszystko ładnie opisane – mnóstwo tablic informacyjnych
– plany, wizualizacje i takie tam. Co więcej nie mogę się nadziwić że nikt
takiej perełki nie pilnuje – można wszędzie dojść, wszystkiego dotknąć. Do tego
ilość osób zwiedzających jest zupełnie symboliczna. U nas pewnie teren ogrodzony
byłby drutem kolczastym i założony byłby monitoringu. Spędzamy w tym miejscu
całkiem sporo czasu – jest naprawdę sympatycznie. Robi się coraz cieplej.
Decydujemy że nie będziemy ryzykować dalej jazdy tą drogą – nie ma jej na mapie
i tak naprawdę nie mamy pojęcia dokąd prowadzi. Ponownie wracamy do centrum.
Kawa :). Zaczepia nas młody chłopak. To Sajhan (czy jakoś tak). Bardzo dobrze
mówi po polsku. Okazuje się,w że pracuje sezonowo z Polakami w Norwegii przy
zbieraniu bodajże truskawek. Opowiada o najbliższej okolicy my zaś tłumaczymy
mu skąd jedziemy i dokąd. Gdy zorientował się że jedziemy nad jezioro Ticza
jest zachwycony. To jego rodzinne okolice – pokaże nam drogę (jakbyśmy jej nie
znali – no ale niech będzie) A zapomniałbym – miał papierosy ;D. Razem z kolegą
eskortują nas samochodem przez kilkanaście kilometrów – że też im się nie
znudziło nasze tempo. Do jeziora prowadzi całkiem fajna dolina. Minus jest taki,
że droga wiedzie cały czas pod górę. W pobliżu tamy idziemy na obiad. Sajhan
proponuje Kiufte – przypomina to mielone kotlety, podobno z dzika. Okazuje się
że nasz przewodnik jest myśliwym i jak dobrze zrozumiałem również leśniczym.
Całkiem przyjemnie się siedzi. Ruszamy dalej. Sajhan tłumaczy którędy prowadzi
droga wzdłuż jeziora. Rozstajemy się. Po kilku kilometrach decydujemy, że nie
będziemy jednak jechać wzdłuż jeziora tylko na skróty przez wzgórza. Podjazd
był nieludzki ! Do tego niemiłosiernie gorąco i wody też za dużo nie było.
Dojechaliśmy do Koneva. Sjesta pod sklepem – uzupełnianie prowiantu. No i wtedy
podjeżdża sobie znów nasz Sajhan. Okazało się, że nie do końca się
zrozumieliśmy. Czekał na nas nad jeziorem a jak nie mógł się do czekać to
zaczął nas szukać – no i znalazł :). Żegnamy się z sympatycznym Przewodnikiem. Tym
razem ostatecznie ;). Jedziemy kilka kilometrów na południe a potem bocznymi
drogami w kierunku Omurtag. Jedzie się strasznie – droga poprowadzona jest
przez wzgórza, piekielnie gorąco, noga w ogóle nie podaje. Chłodzenie się w
licznych źródłach daje tylko chwilową ulgę. Do Omurtag dojeżdżamy na resztkach
energii. Solidny obiad. Tarator (rodzaj chłodnika) wielkie porcje spaghetti i
kawa. Dłuższy odpoczynek. Jest zdecydowanie lepiej. Przy wyjeździe pytamy o drogę
no i okazuje się że informację są błędne. Trzeba wrócić – ja zaś mam chęć
znaleźć informatora i wytłumaczyć mu (jej) skalę problemu ;). Jedziemy w
kierunku Sofii. Jazda jest zdecydowanie przyjemniejsza. Zrobiło się ciut
chłodniej. Droga wprawdzie nadal faluje ale podjazdy są dłuższe i zdecydowanie
łagodniejsze. W okolicach Antonova na stacji benzynowej uzupełniamy zapasy.
Zaczyna się solidny zjazd. Chyba powoli wyjeżdżamy z gór. Po kilku kolejnych
kilometrach Karola stanowczo żąda noclegu. Nie będę przytaczał jej słów :D. Hmm
to może być problem bo jesteśmy w wąskiej dolinie. No ale okazało się że moja Koleżanka
jest czarownicą. Jak na rozkaz pojawił się równy, płaski plac tuż obok drogi.
Co więcej było nawet zadaszenie z ławkami i stolikiem. A wszystko oddzielone od
drogi krzakami. Miejsce rewelacyjne. Kolacja, jakiś alkohol, prysznic i kima.
Super :).
V Dzień 20 sierpnia 2010 r. (Pt)
Moravica – Wielkie Tarnovo – Ablanica (124 km – 5.40 h śr 21.9 km/h)
Decydujemy że trzeba
minimalnie skorygować plan. Mamy pewne opóźnienie wiec decydujemy, że
odpuszczamy Nicopolis ad Istrum co powinno nam dać jakieś 40 km oszczędności.
Na początek dnia piękny ośmiokilometrowy zjazd. Jedzie się po prostu samo. W pewnym
momencie słyszę za sobą potężny huk. Karola złapała gumę. Ale nie zwykłą, tylko
taką mega gumę. W kole tkwi potężny gwóźdź który pod ciężarem roweru dodatkowo
się zagiął. Miałem problem by w ogóle go usunąć. Dętka nie nadaje się do
łatania. Trzeba założyć nową. Dodatkowo podklejam oponę taśmą od środka.
Powinno być dobrze. Niestety zjazd się skończył a zamiast niego dostaliśmy temperaturę
jeszcze wyższą niż wczoraj i wiatr w twarz który tak naprawdę w ogóle nie
chłodził. Nie jest dobrze. Z trudem docieramy do Wielkiego Tarnowa. Przy
wjeździe jest zakaz jazdy rowerów – phi… ;). Na początek napad na kantor – odzyskujemy
płynność finansową a potem knajpa i pizza – jest rewelacyjna. Samo miasto
super. Położone jest na stromym zboczu doliny – budynki sprawiają wrażenie
jakby wyrastały jedne z drugich. Niestety temperatura nie nastraja do
zwiedzania. Ograniczamy się do krótkiej rundki po starówce i wyjeżdżamy z miasta.
Jedzie się dramatycznie źle. Cały czas podjazdy, przeszkadzający wiatr i upał.
Kilkakrotnie robimy przerwy na drobny popas i chłodzenie. Pewnym urozmaiceniem
są stada motocyklistów jadących z naprzeciwka (chyba na weekend nad morze). Z
zasady nie przejeżdżają obojętnie. Machanie łapkami to standard – dobre i to
:). Bliżej wieczora robi się nieco chłodniej ale za to zaczyna się potężny
podjazd. Z trudem udało nam się na niego wdrapać. Na szczycie dłuższa sjesta i
zjazd. Kolację jemy w przydrożnym barze. Tam tez kupujemy wodę do prysznica –
niestety z lodówki. Nocleg kilka kilometrów dalej – w krzakach oczywiście :).
VI Dzień 21 sierpnia 2010 r. (Sb)
Ablanica – Złota Panega – Mezdra – Zverino (130 km – 6.09 h śr 21.1 km/h)
W nocy nieco chłodniej
niż zwykle – mam nadzieję że zwiastuje to chłodniejszy dzień. Namiot mokry. Dziś
wyjątkowo nie ma śniadania. Jakoś tak wyszło :D. Nie stanowi to większego
problemu – jedzie się fajnie z górki, bez większego wysiłku. Po 12 kilometrach
znajdujemy restaurację. Spore śniadanie plus kawa – mniam :). Jest zdecydowanie
chłodniej niż dotychczas, wiatr nie przeszkadza i jedzie się bardzo fajnie.
Urozmaiceniem jest zachowanie kierowców – kompletne świry – wyprzedzanie na
trzeciego, czwartego to coś zupełnie normalnego. Trzeba mieć oczy dookoła
głowy. Bliżej Jablanicy zjeżdżamy z głównej drogi i jedziemy do Złotej Panegi.
Kompletna dziura. Myślę, że Polsce trudno było by znaleźć podobne miejsce.
Część budynków jest w ruinie, część dawno opuszczonych. Co więcej znaleźliśmy nawet
opuszczony urząd miasta i przedszkole – niesamowite. W ogóle w tej części
Bułgarii mnóstwo jest opuszczonych budynków, czasami spotykaliśmy całe
opuszczone wsie. Zasadniczo nie powinno nas to chyba dziwić – Sajhan twierdzi
że ¼ ludności wyjechała do pracy za granicę. Jedziemy bocznymi drogami w
kierunku miejscowości Roman. Dopiero teraz robi się cieplej ale do zniesienia.
Droga sympatyczna mimo sporego podjazdu na początek. Ruch samochodów niewielki.
Jedziemy wzdłuż gór. Widoki fajne. Do miasta solidny zjazd, częściowo
zacienionymi dolinami. W Roman obiad. Między innymi dostajemy frytki posypane
serem (chyba kozim) – rewelacja !. Jako popychacz kupuję piwo Szumensko – fuj.
Zagorka jest zdecydowanie lepsze. Wyjazd z miasta nie jest najłatwiejszy –
wspinamy się serpentynami coraz wyżej i wyżej. Widoki powalające. Przejeżdżamy
przez Strupiec i zaczynamy stopniowo zjeżdżać do doliny Iskaru. Już wcześniej
ustaliśmy, że dziś idzie nam tak dobrze, iż zasługujemy na dłuższą sjestę.
Odpoczynek nad rzeką. Suszymy namiot, full higiena w rzece, Karola ucina sobie
nawet krótką drzemkę. Błogo :). W ten sposób przeczekaliśmy upał. Wyjazd z
doliny znów efektownymi serpentynami. Przepięknie jest. Droga aż do Mezdry
solidnie faluje ale dziś jakoś spoko się jedzie. W mieście decydujemy, że za
zakupy zapłacimy kartą. I tu rzecz dziwna – karta była moja ale nie przypominam
sobie bym to ja składał podpis na wydruku :D. Wjeżdżamy we właściwą część
doliny Iskaru. Dolina stopniowo się zawęża i w pewnym momencie staje się
widowiskowym kanionem. Wszędzie wystają białe skały, droga wije się wzdłuż
rzeki, nieco niżej linia kolejowa która częściowo poprowadzona jest tunelami.
Karola jest zachwycona. Niestety jest już dość późno i zbyt słabe światło na
zrobienie dobrych fotek. Zaczynamy powoli szukać miejsca na nocleg – wstępnie
wydaje mi się że w tak wąskiej dolinie
będzie to problem ale znów się myliłem. W pewnym momencie dolina się poszerzyła
a my znaleźliśmy ładną miejscówkę prawie nad samą rzeką. W pobliżu były
wprawdzie jakieś budynki ale duża ich część ewidentnie opuszczona. Miejsce
natomiast było przedziwne akustycznie. Nieco wyżej biegła droga i cały czas
miałem wrażenie że samochody jeżdżą tuż obok namiotu; ewidentnie wzdłuż rzeki w
nocy chodzili ludzie ale nie mam pojęcia po którym brzegu. Jeszcze zanim
poszliśmy spać okazało się, że tylnie koło w bajku Karoli jest zósemkowane –
pewnie pęknięta szprycha; sprawdzę rano. Nie wiedziałem wtedy jeszcze że
następny dzień będzie początkiem Wielkiej
Przygody z Kołem Roweru Karoli :D.
VII Dzień 22 sierpnia 2010 r. (Nd)
Zverino – Svoge – Dragoman – Pirot – Bela Palanka (154 km – 6.36 h śr
23.3 km/h)
Szprychy
są całe ale za to niektóre z nich poluzowane tak, że można je dokręcić ręką.
Dziwne. Centruję koło, powinno być ok. Droga nadal wiedzie doliną, która
wprawdzie nie jest już tak wąska jak wczoraj ale niezmiennie piękna. Początkowo
jest nieznacznie pod górkę ale po kilku kilometrach zaczynają się zdecydowane
podjazdy. Wygląda to w ten sposób, że droga generalnie biegnie dość wysoko nad
dnem doliny i zjeżdża do niej tylko gdy pojawiają się wsie. Skutkuje to dość
dużymi różnicami poziomów. Solidnie zmordowani docieramy do końca doliny gdzie
w Svoge jemy drugie śniadanie. Jakiś przypadkowy koleś na mapie tłumaczy nam
jak dostać się do granicy odradzając jazdę przez Godecz. Wprawdzie był
ewidentnie pijany ale posłuchaliśmy go ;). Droga zrobiła się bardziej płaska
ale Karoli jedzie się ciężko. Przecinamy główną drogę do Sofii i znów jazda
kompletnymi zadupiami. Nadal mnóstwo opuszczonych budynków, po prawej stronie
piękne góry. Karoli z okazji niedzieli marzy się rosół, mnie zaś chociaż
kilkanaście kilometrów płaskiej trasy z wiatrem w plecy. Jak się okazało dziś
jest dzień spełniania życzeń. Najpierw w Dragoman w przydrożnym barze dostajemy
zupę z kury która de facto jest gęstym rosołem a potem nie tylko zaczyna się
płaski kawałek z wiatrem w plecy ale wręcz zjazd i to taki który tak naprawdę
skończy się dopiero jutro. Ekspresowym tempem docieramy do granicy. Odprawa to
formalność. Młoda serbska celniczka wykazuje mną dość duże zainteresowanie. Początkowo
myślałem że chodzi jej o rower ale nie chyba nie :D. Za granicą wymieniamy euro
na dinary – trzeba będzie przyzwyczaić się do dużych nominałów. Pierwsze co
rzuca się w oczy po przekroczeniu granicy to porządek – wszędzie jest wręcz
klinicznie czysto, domy zadbane, zero śmieci. Pierwsze miasto Dimitovgrad jest wręcz
urocze. Postanowiliśmy spróbować podjechać do Niszu pociągiem. Nie wydaje się
aby po drodze było coś ciekawego do zobaczenia. Na szczęście próba ta okazała
się bezowocna – gdybym wtedy wiedział jak malownicza jest droga do Niszu pomysł
jazdy pociągiem nawet nie przyszedł by mi do głowy. Po dość długich
poszukiwaniach znajdujemy dworzec. Kasjer tłumaczy nam że dziś jest niedziela i
żadnych pociągów już nie ma. Żadna strata. Płyny uzupełniliśmy w przydworcowej
knajpie. Nadal lekko z górki i nadal dmucha w plecy – super. W zawrotnym tempie
docieramy do Pirot. Tam na stacji wrzucamy w siebie solidny kawał pizzy i kawę
– mniam. Przy okazji spotykamy parę Polaków – jadą samochodem do Armenii. Fajny
pomysł :). Ciekawe czy w Armenii da się jeździć rowerami :). Za miastem
pierwszy tunel ale taki cywilizowany oświetlony. Tempo nie spada, cały czas z
górki sporadycznie jakieś krótkie tunele. Jazda nie wymaga w zasadzie żadnego
wysiłku. Uzupełniamy zapasy wody na jakieś stacji. Wszystko było by ok. gdyby
nie tylnee koło Karoli – zachowuje się jakoś dziwnie. Za Bela Palanka zaczynamy
rozglądać się za noclegiem. Już pierwsza próba okazuje się być skuteczna. Pola
kukurydzy ułożone są tu w szachownicę a między nimi znajdują się skoszone łąki.
Tym sposobem tuż za polem kukurydzy mamy wyłącznie dla siebie płaską, skoszoną
łąkę wielkości kilku boisk piłkarskich a jednocześnie jesteśmy zupełnie
niewidoczni z drogi. Rewelacja.
VIII Dzień 23 sierpnia 2010 r. (Pn)
Bela Palanka – Nisz – Blace – Brus (136 km – 6.14 h śr 21.8 km/h)
Budzi mnie ryk silnika. Początkowo
myślałem że to jakiś potężny traktor jedzie w kierunku łąki ale okazało się że
tuż obok jest linia kolejowa i dźwięki te wydawała spalinowa lokomotywa. Za
chwile przez łąkę przejeżdżają babcia z dziadkiem na jakimś śmiesznym małym
traktorku. Zignorowali nas zupełnie. Po nich jeszcze jeden dziadzio na
traktorku – ten nas w ogóle nie zauważył. Trzeba się zawijać. Śniadania nie ma.
W zamian jest centrowanie koła Karoli – historia ta sama co wczoraj – znów
poluzowane szprychy. Zupełnie nie mam pomysłu dlaczego tak się dzieje. Jazda
cały czas przyjemna – w zasadzie jest to ciąg dalszy wczorajszego dnia. Wiatr w
plecy. Śniadanie zjadamy w barze dla kierowców. Jest niezłe. Karola przy okazji
korzysta z gniazdka i ładuje sobie komórkę. Ruszamy dalej. Po kilku kilometrach
spotykamy potężną ekipę sakwiarzy jadącą z naprzeciwka. Okazuje się, że to
ekipa z Polski a jakże. Jadą na pielgrzymkę do Jerozolimy. Wymiana poglądów na
temat trasy, pamiątkowa fota i jazda. Im spieszy się trochę bardziej – jazdę
traktują bardziej sportowo. Przebiegi dzienne budzą szacunek. To jest ich
strona: www.ekspedycjajerozolima.pl
Bliżej Niszu droga robi się jeszcze ciekawsza. Dolina znacząco się zwęża,
zaczynają się tunele. Widoki piękne. W takiej scenerii docieramy prawie do
przedmieść Niszu. Samo miasto robi dość dobre wrażenie. Zadbane, położone w
rozległej dolinie. Na początek napad na market. Karolina usiłuje zrobić zdjęcie
lokalnego bajka ale jego właściciel był szybszy :). Potem szukamy Wieży Czaszek.
Sam obiekt jest efektem działań Turków –
w wieżę wmurowano 952 serbskie czaszki – taka bałkańska zabawa ;). Do chwili
obecnej zachowało się 58 sztuk. Wieża dość ciekawa ale i tak jestem
zawiedziony. Znajduje się ona całości w budynku. W ten sposób chroniona jest
przed wpływami atmosferycznym ale jednocześnie traci dużo klimatu – nawet
zrobienie fotki nie jest łatwe w szczególności, że duże części wieży ukryte są
dodatkowo za szybami. Jedziemy do centrum. Z grubsza oględzinom poddaliśmy
twierdzę nad Niszawą. Starówka fajna, niestety cześć ulicy jest remontowana co
skutkuje potężnymi korkami. Częściowo przemieszczamy się więc chodnikami. Robi
się coraz cieplej. Za miastem zaczynają się podjazdy – Dzień Dziecka
najwyraźniej się skończył ;). W miejscowości Novo Selo na poboczu dostrzegamy
sprzedawców arbuzów. Tego typu budy spotykaliśmy wcześniej w zasadzie w całej
Bułgarii ale jakoś nie było okazji ich spróbować. Na jednego małego dziś
zasłużyliśmy. Pokazuję sprzedawcy że chcemy możliwie małego arbuza. Wręcza nam solidną
sztukę ze słowem „gratis” Opadła mi szczęka. Próbuję nieśmiało protestować ale
koleś wręcza mi dodatkowo nóż i pokazuje że możemy sobie klapnąć w cieniu budy.
Rewelacja :). Arbuz jest wyśmienity – tak pysznego nie jadłem chyba w życiu,
nasze marketowe to w ogóle na miano arbuza nie zasługują. Pytamy jeszcze
kolesia jak dojechać do Parku Narodowego Kopaonik – pokazuje, że każda z dróg
zaznaczonych na mapie zasadniczo się nadaje. Mówi, że do Czarnogóry najkrócej
jest dostać się przez Kosowo ale wtedy lepiej by Karola została w Serbii :D Ta
jasne – pewnie z nim :D. Ciężko się jedzie z pełnym brzuchem. Aż do Prokuplje
droga solidnie faluje. Gorąco. W mieście postanawiamy zjeść obiad. Nie bardzo
możemy zdecydować się gdzie. Zaczepia nas młody chłopak. Pyta po angielsku czy
może nam w czymś pomóc. Miłe to. Pomaga znaleźć knajpę. Siedzi z nami kilkanaście
minut. Koleś ma na imię Stefan, jest studentem stomatologii. Wygląda na to że
chce sobie generalnie pogadać. Miłe spotkanie. Spaghetti też jest rewelacyjne a
do tego udaje nam się naładować komórki i akumulator do aparatu. Jeżeli do tego
zestawu dołożymy jeszcze dwa browarki to już w ogóle jest super. Jedziemy w
popołudniowym skwarze do Belolijn, tam krótka sjesta, lody i uzupełnienie
prowiantu. Przed nami rysują się solidne góry na granicy Serbii i Kosowa.
Sklepikarz nie jest początkowo nami specjalnie zainteresowany aż do chwili gdy
rozłożyliśmy mapę. Przysiada się i spontanicznie pokazuje drogę. Gdy dowiedział
się ze chcemy wjechać na przełęcz Jaram złapał się za głowę i kilkakrotnie
powtórzył „katastrofa” :D. Jutro będziemy się martwić. Ustalamy z nim, że
najbliższe 25 km jest „równo”. No niestety jak zaczęliśmy jechać to okazało się
że owszem jest „równo” a dokładniej „równo pod górę” ;). Trasa natomiast
niezwykle malownicza wzdłuż gór. Po drodze minęliśmy czwórkę sakwiarzy – dwóch
kolesi miało takie brody jakby w trasie byli z pół roku ;) a do tego kapelusze
kowbojskie na głowach – niezły styl :). Za Blace jest troszkę bardziej płasko –
droga cały czas wiedzie doliną. Potem skręt w kierunku Brus i tu dopiero zaczęły
się solidne podjazdy. Z rowerem Karoli jest coraz gorzej – twierdzi, że coś nie
tak jest z kierownicą albo przednim kołem. Zamieniamy się na rowery. Okazuje
się że problem tkwi gdzie indziej – znów tylne koło całkiem się rozcentrowało
i faktycznie rower stał się zupełnie niestabilny. Centrowanie koła na poboczu
:(. Powinno być ok. Do miasta wjeżdżamy prawie równo ze zmrokiem. Tereny
zdecydowanie bardziej cywilizowane – to chyba jakaś miejscowość wypoczynkowa.
Zakupy i za miastem szukanie miejscówki. Pierwsza próba i pudło – z prawej
strony drogi jest strome zbocze doliny – w tym miejscu na pewno namiotu nie uda
się rozbić. Kilkaset metrów dalej schodzimy nad rzekę. Początkowo nie wygląda
to dobrze ale okazuje się że za krzakami jest jeszcze jedna łąka a potem
kolejna. Ich położenie jest o tyle ciekawe że dojść do nich można tylko rzeką.
Miejscówka fajna – jakieś ruiny, kopka siana. Z drogi nas nie widać. W nocy
niestety chłodniej niż ostatnio.
IX Dzień 24 sierpnia 2010 r. (Wt)
Brus – Kopaonik – Raszka – Nowy Pazar + ok. 15 km (101 km – 5.52 km/h śr
17.2 km/h)
Namiot mokry. Zaczynam dzień od
centrowania koła – powoli staje się to tradycją :(. Oprócz tego nie ma
powietrza w przednim kole mojego roweru. Dziurka jest symboliczna – chyba dętka
przebiła się przy sprowadzaniu rowerów nad rzekę. Nad rzeką jakiś tubylec łowi
ryby. Dość długo nam się przygląda w końcu podchodzi zaciekawiony. Od razu na
starcie zbija go z tropu fakt, że nie mówimy po serbsku. Ale na migi też da się
dogadać. Tłumaczę z grubsza gdzie jedziemy. Chłop łapie się za głowę na słowo
„Kapaonik”. Pokazuje wymownie rękami jak będzie stromo. No – robi się coraz
ciekawiej :). Wyjeżdżamy na słońce. Chcieliśmy zjeść śniadanie na poboczu ale
nie udało się. Jakaś kobieta zaprosiła nas do zamkniętej restauracji. Były
stoliki, zadaszenie ładna sadzawka z dzikimi kaczkami. Super. Ruszamy. Droga
coraz bardziej zdecydowanie pnie się ku górze a przy tym dolina robi się coraz
bardziej wąska. Chwilami stromizna jest naprawdę znacząca ale da się jechać.
Widoki piękne. Docieramy do Brzece. Drugie śniadanie i uzupełnianie prowiantu,
w szczególności wody. Nie wiadomo ile czasu zajmie nam podjazd. Przy wyjeździe
z miejscowości chyba lokalne sławojki – są o tyle ciekawe że pod nimi przepływa
strumień. Nie ma to jak ekologia :D. Pierwsze 2-3 km podjazd jest w miarę
normalny a potem zaczyna się sajgon. Droga wspina się ostrymi serpentynami, w
dodatku jest blisko południa i gorąco solidnie daje się we znaki. Litrowy bidon
w tych warunkach starczy mniej więcej na 40 minut, zaś jednorazowo bez
odpoczynku trudno przejechać więcej niż 800 metrów. Krajobraz jest niesamowity.
Wszędzie dookoła góry, góry i jeszcze raz góry – bajka. Po drodze spotykamy
Kanadyjczyka na rowerze – jak się okazuje jego rodzice są Serbami i przyjechał
obejrzeć sobie krainę przodków ;). Z dużym trudem docieramy na przełęcz Jaram
(1788 m) Zdecydowanie było warto. Gdyby nie to, że niedaleko budują jakiś sporo
hotel bylibyśmy na kompletnym odludziu. Słychać (i podobno widać ;)) orły.
Sjesta – piwko, sesja foto, suszenie namiotu. Kilkaset metrów niżej zaczyna się
jakaś miejscowość wypoczynkowa. Koło Karoli odmawia współpracy – znów część
szprych luźna i znów centrowanie – masakra :(. Zaczyna się potężny zjazd po
południowych zboczach gór. Widoki nieziemskie. W dolinie jest już Kosowo.
Wszystko było by fajnie gdyby nie to, ze temperatura zrobiła się nieprzyzwoita.
Zjazd jest na prawdę solidny, samochody nie mają szans. Co jakiś czas
zatrzymujemy się aby wystudzić felgi. Na jednym z zakrętów Karola postanowiła
sprawdzić jakość pobocza :D, niezłe patataj miała ale zwałki nie było :D. Droga
wyprowadza nas wprost na przejście graniczne z Kosowem. Samo Kosowo jeszcze tym
razem nas nie interesuje. Jedziemy w kierunku Raszka. Jest POTWORNIE GORĄCO.
Niedawne bułgarskie upały kojarzą się z chłodną bryzą ;). Wieje wiatr który w ogóle
nie chłodzi tylko wysusza zaś woda w bidonach jest tak gorąca, że wylewanie jej
na głowę i plecy zupełnie mija się z celem. Z trudem docieramy do miasta. Obiad
– pierwszy raz wcinamy pleskawicę a potem rundka po starówce połączona z
chłodzeniem w fontannie :). Przy wyjeździe z miasta ładny kompleks basenów –
phi przy takiej temperaturze to każdy potrafi wejść do basenu – sztuka to
pojechać rowerem :D. Karola ma chyba odmienne zdanie ;). Jedziemy w kierunku
Nowego Pazaru – ciężko, nadal gorąco i wiatr zupełnie nie pomaga. Mijamy po drodze
jakiegoś sakwiarza. Jest chyba jeszcze bardziej skatowany niż my bo nawet na
pozdrowienia nie odpowiada. W Nowym Pazarze zakupy. Zakładamy, że dotrzemy dziś
do Ribarica (ok. 28 km) Okazało się to niestety niewykonalne. Po wyjeździe z
miasta urządziliśmy mały sparing z lokalnymi bajkerami – wynik jest oczywisty
;) A potem zaczął się podjazd. Ale jaki podjazd ! – niemiłosiernie długi i zupełnie nie widać jego końca. Za każdym
zakrętem miałem nadzieję, że zobaczę płaską drogę – płonne nadzieje. Na dodatek
zaczęło się ściemniać. Odpuszczamy. Nabieramy wodę w jakimś lokalnym źródle i
szukamy noclegu. Dolina bardzo stroma a my jesteśmy dość wysoko – będzie
problem. Nic podobnego :). Znajdujemy ścieżkę w dół i po kilkudziesięciu
metrach okazuje się, że w stromy zboczu jest rodzaj płaskiej półki. Idealnie
mieści się na niej namiot ale nic poza tym. Rowery zostawiamy na zboczu – może
nie spadną. Prysznic w takich warunkach nie był łatwy. Na dodatek okazało się,
że napój wylał mi się na śpiwór :(. Jest mokry i się klei – fuj. Noc w miarę
ciepła.
X Dzień 25 sierpnia 2010 r. ( Śr)
(…) – Ribarica – Rozaje – Berane – Mojkowac – Polja (132 km – 6.40 km/h
śr 19.8 km/h)
Na
śniadanie nic nie ma – dobrze że chociaż woda nam została. Zakładamy, że
podjazd zaraz się skończy, w końcu wczoraj wieczorem sporo w pionie
podjechaliśmy. Czeka nas jednak niespodzianka – jeszcze trzy kilometry serpentyn
a potem tunel i dopiero solidny zjazd do Ribaricy. Trzeba znaleźć śniadanie.
Wbijamy się do lokalnej knajpki. Już wstępnie robi dobre wrażenie – niby
kompletne zadupie a tu prawdziwa restauracja. Zamawiamy rybkę i opadają nam szczęki
– potężny pstrąg plus surówka i miejscowe pieczywo. Smakuje niesamowicie –
kucharz ewidentnie ma talent. Dostajemy rachunek i po raz kolejny nie możemy
się nadziwić – śniadanie prawie za darmo. W znakomitych nastrojach wjeżdżamy w
dolinę Ibaru. Znów pięknie choć inaczej niż dotychczas. Droga nieznacznie
faluje po drodze kilka tuneli. W szybkim tempie zbliżmy się do granicy Czarnogóry.
W pewnym momencie zauważamy kilku policjantów którzy legitymują kierowców.
Pytamy czy możemy jechać. A skąd. Koleś pyta po angielsku dokąd jedziemy –
głupie pytanie – ta droga wiedzie do Czarnogóry. W odpowiedzi słyszymy – „border
control” He !? W szczerym polu, bez budek, szlabanów i takich tam ? No właśnie.
Kontrola graniczna sprowadziła się do rzucenia okiem na paszporty. Jedziemy
dalej, tylko nie mamy pewności czy jesteśmy jeszcze w Serbii czy już w
Czarnogórze. W międzyczasie dolina zdecydowanie się zwęża i droga zaczyna
prowadzić wąskim, niezwykle malowniczym wąwozem. W końcu zza jednego zakrętów wyłaniaj
się infrastruktura graniczna – tym razem klasyczny terminal – obsługa chyba
czarnogórska. Jeden z pograniczników wyraźnie zainteresowany był rowerami – z
jego tłumaczenia rozumiem tyle, że też jeździ. Góry robią się coraz wyższe i
jednocześnie droga wbija się coraz wyżej. Kanion robi się na prawdę głęboki.
Rewelacja – widoki obłędne. Coraz więcej tuneli – kilka z nich na prawdę długich
– bez oświetlenia nie ma nawet co wjeżdżać. Plusem tuneli jest to, że jest w
nich przyjemnie chłodno :). Dojeżdżamy do Rozaje. Drugie śniadanie i… centrowanie
koła Karoli :( - masakra ! Wyjeżdżamy z
doliny Ibaru i wbijamy się w góry. Droga konsekwentnie wspina się coraz wyżej –
stromizna chwilami jest nieznośna. Ciepło. zatrzymujemy się przy przydrożnym
źródełku. Trzeba zrobić jakieś pranie a ja muszę wysuszyć nieszczęsny śpiwór.
Wstępnie Karola wpada w jakąś dziurę z błotem – od razu przypomniał mi się
Janek i jego obdarta łydka z zeszłego roku w Albanii. Tym razem na szczęście
skończyło się jedynie na solidnym zabłoceniu zgrabnej kończyny ;). Robimy potężne
pranie oraz sami solidnie chłodzimy się w źródełku. Jeszcze kilka kilometrów
podjazdu i docieramy do tunelu. Tym razem wyjątkowo jest oświetlony ale za to
ma ponad kilometr długości. Wyjeżdżamy z drugiej strony gór. Robi się gorąco
ale zupełnie nam to nie przeszkadza gdyż zaczyna się maga zjazd – ponad 18
kilometrów !!! Cały czas w dół – rewelacja :). Chwilami na liczniku było ponad
60 km/h a przed biciem rekordów prędkości chroniła nas tylko obawa przed
ewentualnymi dziurami w asfalcie. Fajnie było. Dojeżdżamy do Berane które
położone jest w bardzo ładnej dolinie otoczonej wysokimi szczytami. Miejscowość
robi sympatyczne wrażenie, które nieco psuje potężna fabryka (chyba cementownia)
- nijak nie pasuje do tego sielskiego krajobrazu. Zaczynamy jechać wzdłuż rzeki
Lim. Tym razem jest to klasyczny kanion. Wąsko, wysokie pionowe skały. Fajnie.
Obiad w przydrożnej knajpie, która chyba z uwagi na brak miejsca częściowo
umieszczona jest na słupach wbitych w brzeg rzeki. Żarcie dobre ale dość drogo.
Wrzucamy w siebie po browarze (nie wiem czy przypadkiem nie po 2 :D). Kolejne
40 km to zupełny lajcik – cały czas nieznacznie w dół wzdłuż rzeki. Karola
tryska humorem. Zauważa, że większość pojazdów w Czarnogórze to Volkswageny
Golfy. Każdego który przejeżdża wita radosnymi gestami i okrzykami – kierowcy w
ogóle nie kumają o co chodzi :). Dojeżdżamy do krzyżówki i opuszczamy dolinę.
Koniec Dnia Dziecka. Zaczyna się podjazd który dłuży się niemiłosiernie. Mojkovaca
nie widać choć według mapy powinien już być. Okazuje się, że miasto otoczone
jest wysokimi wzgórzami na które najpierw trzeba wjechać by móc dopiero wtedy
solidnym zjazdem wjechać do miasta. W Mojkovacu jesteśmy praktycznie o zmroku.
Zakupy w spożywczaku i jazda na drugą stronę rzeki. Jest już całkiem ciemno a
tu końca zabudowań nie widać. Szukamy noclegu. Pierwsza próba nieudana. Karola
- „chyba nie zamierzasz spać na cmentarzu ?” Hmm czemu nie ? :D A poważnie to
chciałem za cmentarzem ale było tam boisko do piłki na którym brykały lokalne
szczeniaki. Kilkaset metrów dalej skręcamy w boczną drogę i wjeżdżamy na jakieś
pastwiska. Są rozległe i dość daleko od zabudowań. Namiot rozbijamy za kępą
krzaków. Nie powinno być nas widać. Karola chyba się przeziębiła. Jak co wieczór coś tam wypiliśmy ;)
XI Dzień 26 sierpnia 2010 r. (Czw)
Polja – Żabljak – Dobri Do (89 km – 5.44 h śr 18.8 km/h)
Całą
noc ktoś łaził w pobliżu i dzwonił. Myślałem że może owce gdzieś w pobliżu się
pasą. No ale co owce robiłyby w nocy na pastwisku ?. W każdym bądź razie spać
za bardzo się nie dało. Wystawiłem głowę z namiotu – nie jest za ciekawie. Mgła taka że widoczność maksymalnie 15 – 20
metrów, spokojnie mogliśmy się rozbić gdzieś bliżej zabudowań. Karola jest
naprawdę przeziębiona – nie jest dobrze :(. Dość szybko ustalam przyczynę
dzwonienia. Za ogrodzeniem są dwa konie
i jeden z nich ma „krowi” dzwonek na szyi. Wyjeżdżamy ma drogę i dopiero
tam zjadamy śniadanie. Martwi mnie trochę ta mgła bo chciałem zrobić fajne
fotki kanionu Tary. Okazuje się że niepotrzebnie się martwiłem bo mgła dosyć
szybko zaczęła opadać a zamglony kanion też ma swój urok. Droga przez kilka
kilometrów faluje wzdłuż stromego zbocza doliny a potem zjeżdża prawie do
poziomu rzeki i dalej praktycznie cały czas w dół. Kanion jest prześliczny –
zdecydowanie najwyższy, najwęższy i przy tym najbardziej malowniczy z dotychczas
widzianych. Rzeka krystalicznie czysta – mieni się różnymi odcieniami zieleni i
błękitu – super :). Co kilkaset metrów zatrzymujemy się robiąc fotki. Drogę urozmaicają
liczne tunele. Docieramy do potężnego mostu w pobliżu Durdewica Tara. Jest
imponujący. Potężna konstrukcja o długości 365 metrów i maksymalnej wysokości
172 metry robi wrażenie. I pomyśleć że ma równiutko 70 lat. Rewelka. „Zagrał” w
kilku filmach m.in. „Komandosi z Nawarony” Dopiero tutaj robi się naprawdę
gorąco a problem polega na tym, iż cień jest towarem deficytowym. Robimy
dłuższą przerwę a w jej trakcie spotykamy Maćka i Paulinę - parę motocyklistów
z Warszawy – niezwykle sympatyczni i motocykl też fajny :), a za chwilę ojca z
synem z Gdańska. Jeżdżą sobie „na stopa” po Bałkanach. Podczas dłuższej rozmowy
okazuje się, że kilka lat wstecz zrobili na rowerach trasę Hiszpania – Polska.
Nieźle. W tym miejscu opuszczamy dolinę i zaczyna się podjazd. Nie
spodziewaliśmy się jednak że będzie on wyglądał aż tak. Droga ostro pnie się
serpentynami w górę – żadnych kompromisów. W dodatku jest paskudnie gorąco.
Roślinność zmienia się na typowo górską, coraz więcej gołych skał. Doszedłem do
wniosku, że trasę projektował jakiś złośliwiec po zamiast poprowadzić ją przez którąś
z bocznych dolin to wybrał trasę przez górę i jak na moje oko najwyższą w
pobliżu ;). Nie wiem ile wjechaliśmy w pionie ale samych serpentyn było bite 11
kilometrów z nachyleniem rzędu 10%. Masakra. Klimat w między czasie zrobił się
księżycowy – śladowa roślinność, dookoła wapienne skały. Liczymy na to, że do
Żabljaka będzie z górki ale nic podobnego – cały czas nieznacznie pod górę a w
dodatku solidnie jesteśmy wypaleni. Sporo krów i innych zwierzaków kręci się
pod drodze. Jedna z nich beztrosko zatamowała ruch. Karola (do krowy żeby było
jasne ;)) „ej złaź – zakazu krowiego nie widziałaś” (miała na myśli znak
ostrzegawczy z rysunkiem krowy :D). Krowa była słuchana – zeszła :). Żabljak
nie robi dobrego wrażenia – czysta komercja. Jeszcze trochę i będzie jak Zakopane
– fuj. Hamburger w barze i napad na sklep. Robimy potężne zakupy, w
szczególności jeśli chodzi o wodę. Szansa, że w wyższych górach będzie jakieś
źródło jest żadna. Po wyjściu ze sklepu znów spotykamy naszych motocyklistów z
Warszawy. Robią krótką przerwę a potem za naszą rada jadą przez Durmitor do
kanionu Pivy. Wyjeżdżamy z miasta i kierujemy się w góry. Po drodze jeszcze
suszenie namiotu – było co suszyć – normalnie z niego kapało. Wjeżdżamy w
prawdziwy Durmitor. Jeszcze niedawno nie było tu asfaltu i miejsce to
niespecjalnie było uczęszczane. Obecnie asfalt zrobiony jest aż do sąsiedniego
kanionu Pivy. Na drodze królują motocykliści dla których stanowimy sporą
atrakcję. Droga konsekwentnie wbija się do góry wzdłuż szerokiej i niezwykle
malowniczej doliny. Roślinność jest zupełnie śladowa – w zasadzie to tylko
wypalone przez słońce łąki spośród których przebijają wapienne skały – im wyżej
tym jest ich więcej – krajobraz iście księżycowy. Dzień powoli zbliża się ku
końcowi i klimatu dodają długie cienie gór. Mimo stromizny jedzie się fajnie -
temperatura znacznie spadła, jesteśmy najedzeni. Po kilku kilometrach docieramy
do przełęczy Sedlo (1908 m) i przed nami otwiera się widok na kolejną niemal
bliźniaczą dolinę z tą różnicą, że widać więcej serpentyn. Jest przepięknie.
Ruszamy i niemal od razu stop. Drogę blokuje byk. Za skarby świat bydle nie chciało
ustąpić. Odruchowo miałem potraktować go kamieniem ale pomysł ten nie spodobał
się Karoli – do tej pory się ze mnie nabija :). W końcu delikatnie go omijamy i
pędzimy na złamanie karku w dół – super. No i kogo spotykamy po drodze ? –
naszych motocyklistów z Warszawy. Są zachwyceni drogą – twierdzą, że to
najpiękniejsza droga jaką w życiu jechali. No i fajnie :). Tym razem ostateczne
pożegnanie. Przed nami krótki podjazd i kolejna przełęcz (coś koło 1800 m). Tuż
za nią nieco powyżej drogi rozbijamy namiot. Robi się wyraźnie chłodno – czuć,
że jesteśmy wysoko w górach. Zjadamy po ciemku gulasz z puszki – jak rano zobaczyłem
jego resztki to w zasadzie cieszę się że nie wiedziałem co jadłem :D. Zapada
kompletna cisza – nie słychać ptaków, owadów – na drodze zero ruchu – aż
piszczy w uszach. Niesamowite. Zrobiliśmy dziś dość wymagający kawałek i to
mimo przeziębienia Karoli W nocy zimno no ale od czego jest alkohol ;)
XII Dzień 27 sierpnia 2010 r. (Pt)
Dobri Do – Foca – Gorażde – Brodar ( 136 km – 6.02 h śr 21.9 km/h
No, dość tego romantyzmu
– dzień rozpoczynam (kur…) od centrowania koła Karoli !!!. Mam wrażenie, że znam
każdy centymetr obręczy i zawarłem dokładną znajomość z każdą ze szprych ;). Suszenie
namiotu i śniadanie. Dolina jakby ta sama co wczoraj jednak inna. Słońce pada
pod innym kątem, do tego poranna mgiełka – super. Zaczynamy baaardzo długi
zjazd (w sumie 25 km). Jazda nie wymaga żadnego wysiłku i można skupić się na
podziwianiu okolicy a jest co podziwiać. Docieramy na skraj kanionu Pivy.
Wrażenie powalające. Kilkaset metrów niżej intensywnie zielone jezioro Pivskie
otoczone wysokimi szczytami. Widać most i drogę n południe do Albanii. Mam
sentyment do tego miejsca. W zeszłym roku z chłopakami jechaliśmy dokładnie tą
droga, zaś wjazd w Durmitor był niewykonalny z powodów technicznych i
klimatycznych. No cóż – co się odwlecze to nie uciecze :). Sama droga do dna
kanionu poprowadzona jest niesamowicie. Do serpentyn już przywykłem ale te są o
tyle ciekawe że w zasadzie na każdym zakręcie wykuty jest ręcznie tunel,
oczywiście nieoświetlony. Całe zbocze wygląda jakby podziurawił je jakiś mega
kret. Szybki zjazd i dalsza jazda w kierunku Bośni. Po drodze mnóstwo tuneli –
bez czołówki ani rusz. Na tamie krótka sjesta. Nieco dalej spotykamy jakiegoś
wiekowego bajkera z Francji. Ciągnie ze sobą przyczepkę z taką ilością bagażu
jakby co najmniej na Syberię się wybierał. Jak zrozumiałem to już kilka tygodni
jeździ po Czarnogórze. A mnie się wydawało że tu nie ma tyle dróg by jeździć aż
tak długo ;). Robi się gorąco. Przed granicą obiad w tej samej knajpie co w
zeszłym roku. Niestety nie ma już sklepu i musimy kupić wodę w knajpie. Zdarli
z nas tak jakbyśmy co najmniej wódkę kupowali – gnojki. Pogranicznik coś tam
bredzi o temperaturze używając znanego nam już słowa „katastrofa” :D. Po kilku
kilometrach przyznaję mu jednak rację. Jest paskudnie gorąco a chłodzenie w
napotkanym źródle niewiele pomaga. Docieramy do Foća. Napad na bankomat i duże
zakupy. Ceny zdecydowanie bardziej do zaakceptowania niż te w Czarnogórze.
Jeszcze moczenie w fontannie i wyruszamy wzdłuż Driny. Zaczynają się coraz częściej
pojawiać tabliczki ostrzegające przed minami. W ten sposób docieramy do
Górażde. Sjesta z piwkiem :). Dolina Driny początkowo dość przeciętna stopniowo
robi się ciekawsza – jest coraz węższa i bardziej dzika. Zaczynają się tunele –
jest ich sporo a najdłuższe mają ponad kilometr długości. Jedzie się w nich
dość niepewnie bo ruch jest całkiem spory. Sama droga jest ciekawa z innego
powodu. W zasadzie nie jest poprowadzona po lądzie tzn. składa się prawie
wyłącznie z tuneli i mostów i tak na zmianę. Powstała od podstaw
(chyba w latach 90 –tych ubiegłego wieku), nie zaś na podstawie jakiejś starej
lokalnej drogi. Prawdopodobnie będzie problem z noclegiem – nie widać żadnego
potencjalnego miejsca na rozbicie namiotu. Zaczynam nawet kombinować czy nie rozbić
namiotu na „dachu” któregoś z tuneli :D. Nie było na szczęście takiej
konieczności. Po wyjeździe z kolejnego tunelu w miejscu gdzie Lim łączy się z
Driną znaleźliśmy zejście z wiaduktu. Wprawdzie na brzeg rzeki ścieżka
prowadziła częściowo korytem strumienia ale co tam :). Miejsca starczyło
wyłącznie na rozbicie namiotu, który zresztą stał na zasadzie dobrej woli bo
szpilek za skarby świata nie dało się wbić – lita skała. Miejscówka niesamowita
bo za dach robił potężny wiadukt – tym sposobem spaliśmy się pod mostem :D Full
higiena w rzece, kolacja, browar – rewelacja :). W nocy całkiem ciepło
XIII Dzień 28 sierpnia 2010 r. (Sb)
Brodar – Visegrad – Kremna – Baijna Basta – Rogarica + ok. 30 km (129 km
– 7.29 h śr 17.2 km/h)
Uwaga !!! Dziś rano nie
centrowałem koła Karoli :D Pogoda zapowiada się całkiem sympatycznie. Ruch na
drodze znacznie mniejszy. Tuneli natomiast jest jeszcze więcej niż wczoraj,
zdecydowanie więcej niż otwartej przestrzeni. Bez pośpiechu docieramy do
malowniczego Visegradu. Tam przy spożywczaku drugie śniadanie połączone z
wydawania resztek lokalnej waluty. Jedziemy w kierunku granicy z Serbią. Niby
cały czas pod górkę ale jedzie się fajnie. Pewną nowość stanowi całe mnóstwo
policjantów. Stoją sobie co kilka kilometrów zupełnie nie wiadomo po co. Karola
twierdzi, że w jakiś sposób jest to związane z jej osobą :D Ta jasne :D.
Granica bez problemu. W Mokrej Górze wcinamy wcześniejszy obiad – jakieś mięso
i browarek – super. W między czasie zaczyna robić się coraz cieplej. Za miastem
pierwszy prawdziwy podjazd w dniu dzisiejszym (przełęcz Sargan 952 m). Podjazd
naprawdę solidny i jego zdobycie kosztowało sporo wysiłku. Na szczycie podjazdu
przebity jest dość długi tunel na drugą stronę góry. Przed wjazdem do niego
spotkaliśmy sakwiarza. Okazało się że to ten sam typ którego kilka dni
wcześniej spotkaliśmy w okolicy Novego Pazaru. Koleś jedzie do Włoch. Jego
wygląd niestety jest sprzeczny z moim poczuciem estetyki. Ani on ani jego
ubranie nie wyglądają na to by w ciągu ostatniego tygodnia widziały wodę :D. Za
tunelem solidny zjazd do m. Kremna i skręt do Parku Narodowego Tara który
zasadniczo jest ostatnim punktem wyprawy. Miało być pięknie, malowniczo i w
ogóle super a wyszła lipa. Żadnych szczególnych widoków, zwykłe doliny dookoła.
Później doszliśmy do wniosku, że pewnie okolica ma swój urok tylko na tle tego
co widzieliśmy w ciągu ostatnich kilku dni po prostu wypada blado. Podjazd za
to jest solidny. W dodatku przeszkadza wiatr. Karola zaczyna prowadzić dyskusję
z Pogodą :D, „no tak tak wiej mocniej wiej,
co tak słabo”; do słońca gdy na szczęcie schowało się za chmurami - „ooo no dlaczego tak słabo grzejesz” i
dalej w tym samym stylu :D. Docieramy w końcu na przełącz Golubac (1057 m)
Rekompensatą jest potężny wielokilometrowy zjazd, przy czym jeśli chodzi o
widoki to nadal bez rewelacji. Przy wjeździe do Bajina Basta napotykamy orszak
weselny. Jest nieco nietypowy. Kilkadziesiąt samochodów przystrojonych we flagi
serbskie, wszyscy łącznie z kierowcami nawaleni jak prosiaki :D – pili zresztą
w trakcie jazdy. A powiadają – „nie pij w
trakcie jazdy bo za dużo się wylewa” :D Ech ci Serbowie :D. W pobliżu
dworca autobusowego zamawiamy hamburgery. Nie był to szczyt wyrafinowania jeśli
chodzi o smak ale za to każdy z nich przypominał średniej wielkości bochenek
chleba :D. Ruszamy wzdłuż Driny aż do Rogaricy. Trochę przeszkadza wiatr ale
generalnie da się jechać. W Rogaricy skręcamy w góry. To jedna z większych
niewiadomych trasy. Nie mam pojęcia jak wygląda jej profil ale nie powinno być
źle. No i myliłem się. Zaraz za miastem zaczął się podjazd. Eee – nic się nie
dziej zaraz się skończy. W ten sposób myślałem przed każdym zakrętem. Niestety
nie wyglądało na to by podjazd ten w ogóle miał się skończyć. Z trudem
wbijaliśmy się wyżej, wyżej i wyżej. Dla urozmaicenia otaczało nas stado much
które właził do nosa i ust – fuj. Początkowo kląłem tylko pod nosem ale potem
przestałem się ograniczać :D. Niesamowita męczarnia. Okazało się że droga
poprowadzona jest prawie na wysokość najwyższych okolicznych szczytów tj. 1200
metrów zaś sam podjazd to 17 kilometrów hardkoru. Uff w końcu się udało. Po
drodze robimy jeszcze zakupy i zaczynamy zjeżdżać. Jakiś niemrawy ten zjazd.
Nachylenie niewielkie, chwilami trzeba dokręcać. W dodatku robi się ciemno.
Kilka kilometrów dalej spadek robi się większy ale nic już nie widać więc
odpuszczamy. Nocleg na ładnej skoszonej łące w niewielkiej odległości od drogi.
UWAGA !!! – pierwszy raz od 13 dni zaczęło padać – a niech sobie kropi :).
XIV Dzień 29 sierpnia 2010 r. Nd
(…) – Valjevo (rowerem)
Valjevo – Belgrad – Subotica (pociągiem)
Subotica – Hajdukovo (rowerem)
Łącznie rowerem – 48 km – 2.20 h śr 20.6 km/h
Wstajemy
ok. 5.00 Jest jeszcze ciemno ale nie ma innego wyjścia. Do Valjeva gdzie mamy
być przed 8.00 (pociąg) jest jeszcze ok. 25 km a teren nieznany więc nie ma co
ryzykować. Deszcz ciut za bardzo dokazywał przez całą noc i jest paskudnie
mokro. Szybkie sprawne pakowanie. Wyprowadzamy rowery na asfalt i co się stało
? No oczywiście flak w przednim kole. Bluzgam jak szewc i składam sprzęt do
kupy. Jazda idzie bardzo opornie. Wyraźnie czujemy wpływ wczorajszej solidnej
jazdy. Do tego siąpi deszcz i generalnie jest paskudnie. Trasa też nie pomaga –
niby cały czas w dół ale po drodze mnóstwo wymagających hopek. Udaje nam się
dotrzeć w dość przyzwoitym czasie do Valjeva ale ze znalezieniem stacji był już
solidny problem. Tubylcy w ogóle nie kumali o czym mówimy albo bezczelnie nas
olewali. W końcu udało się znaleźć upragnioną stację. Bilety dla siebie
kupujemy bez problemu ale z rowerami nie jest już tak łatwo. Pani coś długo i
zawile tłumaczy; łapię tylko tyle że bilety na rower kupuje się o konduktora.
Ok – niech będzie. Mówi jeszcze że wyjdzie z nami na peron. Hmm – ciekawe po co
?. Podjeżdża pociąg. Kierownik pociągu stanowczo odmawia zabrania rowerów. Kur…
Wtedy na szczęście do dzieła przystępuje kasjerka. Długo i obrazowo coś mu
tłumaczy składając błaganie ręce. W końcu koleś ustępuje. Super :). Ładujemy
rowery do środka blokując całkowicie przejście miedzy I a II klasą :D. Z kupowaniem
biletów jest jakiś problem. Z początku nie bardzo rozumiemy o co chodzi ale na
szczęści za chwilę przyplątał się drugi konduktor znający angielski. Okazuje
się, że w pospiesznych nie wolno w ogóle przewozić rowerów a skoro tak to nie
ma pozycji „rowery” w cennik i nie wezmą od nas pieniędzy :D. Opadają nam
szczęki :). Podróż spędzamy w wagonie restauracyjnym – kawa wyśmienita. Minus
takie podróży polegał na tym, że kierownik pociągu obawiał się chyba aby ktoś
nie zobaczył nas na dworcu głównym z rowerami i dlatego też wysiedliśmy już w
Belgradzie ale na jakieś podmiejskiej stacji. To tak naprawdę bez znaczenia.
Pierwszy kontakt z serbskimi kolejami uważam za udany. Po wyjściu z dworca
okazuje się że w tylnim kole nie mam powietrza :(. Łatanie. Dwieście metrów
jazdy i flak. Łatanie. Dwieście metrów jazdy i flak ! Masakra !!! Tym razem
staram się dokładnie skleić dętkę ale nie jest to łatwe bo jest coraz mniej
dętki a coraz więcej łatek ;). Udało się. Przez miasto przejeżdżamy bez
problemu i bez przygód docieramy na stację. Karola bierze na siebie ciężar
negocjacji w kasie. Była bardzo skuteczna. Pociąg do Suboticy to osobowy więc
rowery zabiorą bez problemu tylko, że bilety trzeba kupić u konduktora.
Korzystając z chwili wolnego czasu wcinamy jakieś lokalne specjały oraz
oglądamy pobieżnie starówkę i twierdzę – żadnych rewelacji. W pociągu sporo
ludzi ale udaje się władować rowery. Chcę za nie zapłacić ale okazuje się to
niezbyt łatwe. W sumie miały kosztować równowartość 10 euro czyli ok. 1.000
dinarów. Konduktor grzebie w jakieś książce i po chwili pisze mi na kartce
„500” Wymownie pokazuje ze przyjdzie po pieniądze za chwilę. Z początku w ogóle
nie rozumiem o co chodzi. Załapuję dopiero po dłuższej chwili. Koleś chce wziąć
w łapę ale nie bardzo może bo w tym samym czasie tuż obok dwóch policjantów
spisywało jakąś małolatę :). Przychodzi po dłuższej chwili i ostatecznie bierze
od nas 400 dinarów. Ha! Pierwszy raz w życiu dałem łapówkę :D. Jak się później
okazuje co najwyżej połowa osób w pociągu ma bilety a reszta dokonuje „płatności
bezpośredniej” ;) W pociągu potworny syf. Czegoś takiego nie widziałem nawet w
PKP. Woda z kibla wypływa na korytarz, siedzenia wyglądają tak jakby nigdy nie
były prane a do tego wszyscy jarają. Fuj. Mniej więcej w połowie drogi leniwie
oglądając swój rower zauważam ze znów nie ma powietrza w kole. No żesz kur… Bluzgam
już teraz głośno – Serbowie przecież mnie nie zrozumieją ;) Jeszcze raz kleję
dętkę. Dobra – trzyma. Tuż przed Suboticą widzę przerażony wzrok Karoli. Patrzy
na mój rower. He !!?. Byłem o krok by
wywalić rower z pociągu :(. Znów flak :( - dziś już szósty. Na dworcu w Suboticy dokonuję znacznej
modernizacji sprzętu. Mam nową dętkę ale z wentylem „samochodowym” który nie
pasuje do obręczy. Pracowicie powiększam więc otwór scyzorykiem i piłką do
metalu. Z godzinę czasu mi to zajęło ale warto było. W tym czasie Karola zajęła
się zorganizowaniem prowiantu – pycha :). Po ciemku wyjeżdżamy z miasta,
częściowo ścieżką rowerową. Szkoda, że mieliśmy mało czasu na obejrzenie miasta,
fragment przez który przejechaliśmy robi pozytywne wrażenie. W kompletnych
ciemnościach docieramy Hajdukova. Zauważyłem przy tym, że w miarę upływu czasu
coraz mniej przeszkadza nam sąsiedztwo tubylców podczas noclegu. Tym razem
rozbiliśmy się niemal w centrum wsi, dokładnie naprzeciwko budynków
mieszkalnych. W nocy chłodno a temperatury nie podniósł potężny płomień
wydobywający się z będącej tuż obok stacji przetaczania gazu. Widok
niezapomniany – przypominał znicz olimpijski :).
XV Dzień 30 sierpnia 2010 r. (Pn)
Hajdukovo – Szeged (rowerem)
Szeged – Hidasnemeti (pociągiem)
Hidasnemeti – Koszyce (rowerem)
Koszyce – Poprad (pociągiem)
Poprad – Matejovice (rowerem)
Łącznie rowerem - 78 km – 3.22 h śr. 23.2 km/h
Rano
paskudnie zimno, mokro i do tego śmierdzi. Śmierdzi nie tylko otoczenie (chyba
nawóz rozrzucony na łące) ale śmierdzimy też my i nasz sprzęt. Do granicy
jedziemy dość szybko starając się rozgrzać kręceniem. Tuż przed granicą
wyjeżdżamy na autostradę. Nie ma innego wyjścia. Niestety kolejka na przejściu
solidna i nie ma żadnych szans aby zdążyć na zaplanowany pociąg o 8.45. Mimo
moich obaw na granicy nie robią żadnych scen z tego powodu, że rowerzyści
przyjechali autostradą :). Do Szeged wjeżdżamy jeszcze przed 9.00 ale szukanie
dworca kolejowego w węgierskim mieście nie jest łatwe więc z trudem udaje nam
się zdążyć na pociąg o 9.45. Z zakupem biletów nie było większego problemu –
pomógł nam koleś z informacji który dał nam kartkę z jakimś węgierskimi
napisami dla kasjerki. Zrozumiała :). Rowery na peron wwieźliśmy windą – nie
było łatwo. Samo Szeged zdecydowanie warte uwagi – piękna rozległa i zadbana
starówka – Kiedyś trzeba będzie jej poświecić więcej uwagi. Pierwszy pociąg to
IC – osobny wagon dla rowerów. Potem jeszcze trzy przesiadki i późnym
popołudniu jesteśmy już w Hidasnemeti w pobliżu granicy ze Słowacją. Po drodze
udaje się wysuszyć namiot i niestety znów musiałem centrować koło roweru Karoli
(zwariować można ;). W Hidasnemeti nie udaje się niestety nic zjeść bo
wszystkie lokale z jakiegoś nieustalonego powodu są pozamykane. Trudno –
jedziemy do Koszyc z pustymi żołądkami. Po drodze doganiamy lokalnego bajkera
który nie tylko, że robił przez wiele kilometrów za osłonę od wiatru to jeszcze
wskazał nam dokładną drogę na dworzec. Dzięki :). Żeby było ciekawiej równy rok
temu - 30 sierpnia 2009 r. wracałem z Rumunii dokładnie tą samą trasą z
Hidasnemeti do Koszyc i też starałem się zdążyć na pociąg do Popradu. W dworcu
kolejowym wcinamy spóźniony obiad i robimy zakupy. Podroż pociągiem do Popradu
bez większych przygód; no może poza tym, ze dowiedzieliśmy się, że w pociągach
słowackich nie można palić ;). Co tam :). Na dworcu jesteśmy późnym wieczorem.
Pogoda okropna - leje i jest bardzo
zimno – tak wręcz jesiennie. Wyjeżdżamy za miasto. Początkowo koncepcja była by
znaleźć camping ale okazało się to niewykonalne. Jestem skatowany, Karola też
wyraźnie ma dość. Udaje nam się znaleźć jakąś mokrą łąkę. Okazuje się przy tym
że namiot nie ma jednej szpilki. Jej rolę, za radą Karoli, pełniła zgięta szprycha
– dość ciekawa innowacja :). Jesteśmy tak zmęczeni że o żadnej higienie nie ma
mowy
XVI Dzień 31 sierpnia 2010 r. (Wt)
Matejovice – Zakopane – 66 km – 3.41 h śr 17.9 km/h
Zakopane – Kraków (pociągiem)
Kraków – Starachowice (samochodem)
Pogoda nie ulęgła żadnej
zmianie (no chyba że na gorsze). Nadal leje i temperatura nie bardzo się
podnosi. Śniadanie jemy na przystanku. Gorąca kawa stawia trochę na nogi.
Pierwszy kawałek trasy jakkolwiek pod górkę da się znieść. Udało nam się
rozgrzać a między czasie przestało podać. Przejeżdżamy na północną stronę tatr.
Tu jest znacznie gorzej. Temperatura znacząco spadła, ponownie zaczęło lać a
miary nieszczęścia dopełniał porywisty wiatr. W górach śnieg. Najgorzej było na
zjazdach – miałem chwilami wrażenie że zamarznę. Pierwszy raz w życiu
ogrzewałem dłonie trzymając je w ustach – masakra !!! Na przystanku autobusowym
podejmujemy desperacką decyzję. Zrzucamy z siebie mokre ciuchy i zakładamy
stare wyciągnięte z „toksycznego worka”. Robi się minimalnie cieplej ale tylko
przez chwilę. Po raz kolejny (tym razem ostatni) centruję koło Karoli. Z trudem
docieramy do Bukowiny. Obiad i dwie gorące herbaty nie specjalnie zmieniają
sytuację. Po wyjściu z lokalu nadal przeraźliwe zimno. W dodatku z Bukowiny do Zakopanego
cały czas jest z góry i marzniemy straszliwie. Nigdy wcześniej nie przyszło mi
do głowy, że będę tęsknił za podjazdami. Strasznie sponiewierani docieramy do
dworca w Zakopanem. Okazuje się że nasz pociąg stoi na stacji. Fuks :). Karola
z radości skacze do kałuży :). I tak niemożliwe by była bardziej mokra niż jest
;). W momencie w przedziale służbowym robimy bagno. Próbujemy się trochę
wysuszyć, Karola twierdzi nawet że się umyła – hmm jakoś nie zauważyłem
specjalnej różnicy ;). Zapachy które roztaczamy wypłoszyły natomiast większość
pasażerów – no i dobrze przynajmniej luźniej się zrobiło :D. Z Krakowa do domu
samochodem zabiera nas brat Karoli.
Podsumowanie
Łącznie przejechaliśmy
rowerami 1716 km w 84.48 godziny co daje średnią 20.2 km/h. Wrażenia z wyjazdu
niezmiennie pozytywne. Miałem odczucie że każdy kolejny dzień przynosi coraz
większe wrażenia – coś jakby stopniowanie piękna - „coraz ładniej”. Apogeum
piękna to przejazd przez Durmitor. Spotkaliśmy po drodze kilku fajnych ludzi i
to nie tylko tubylców. Straty to 8 gum (siedem moich, jedna Karoli ale za to
jaka ;)), zdarte opony i klocki hamulcowe, rozwalone tylnie koło Karoli – po
wyprawie okazało się, że nie nadaje się do użytku i trzeba było wymienić całą
obręcz. Wyprawa ta jest też ciekawa pod innym względem – mimo tego że trwała aż
16 dni i była stosunkowo wyczerpująca to wszystkie noclegi były „w krzakach”.
Koszt na dwie osoby zamyka się kwotą ok. 2.900 pln. Taniocha :).
Aha – żeby było jasne Durmitor
jest nasz tylko nasz :).
/Marcin/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz