Pomysł by pojechać do Maramureszu pojawił się jeszcze w trakcie Wyprawy Rumuńskiej w 2006 roku. Niewiele brakło aby został on zrealizowany wczesnym latem ubiegłego roku ale kontuzja Maćka położyła koncepcję na łopatki. Gotowe już plany wyprawy (wszystko było dopięte na ostatni guzik) powędrowały do archiwum. Nie na długo na szczęście. W związku z tym, że Maciek powziął szaleńczą decyzję o zmianie stanu cywilnego ;) zaś Janek nie miał urlopu na placu boju zostałem sam. Z założenia trasa miała być lajtowa coś na zasadzie ukoronowania dość bogatego sezonu. Odcinki dzienne zaplanowałem na maksymalnie 110 km. Z moich obliczeń wynikało, że w tym tempie na przejechanie Maramureszu będę potrzebował 6-7 dni. Miał być slow foot a wyszło jak zwykle J. Impreza ta miała być o tyle nietypowa, że po raz pierwszy jechałem sam za granicę Dodatkowo całą logistykę dojazdową oparłem nie jak dotychczas na samochodzie ale na pociągach i wreszcie jechałem na zupełnie nowym (ok. 1000 km przebiegu) rowerze.
I Dzień
20 sierpnia 2009 r. (Czw)
Starachowice – Skarżysko Kamienna 20 km –
0.51 h – avs 23.5 km/h
Skarżysko Kamienna – Miszkolc (WĘG) – pociągiem
W robocie Sajgon. Muszę wszystko
skończyć do 13 bo parę minut po 15 mam pociąg ze Skarżyska a trzeba tam jeszcze
dojechać na rowerze. Udało się w końcu wyrwać choć nie było łatwo. Mieszkanie
miałem pozostawić pod opieką kolegi który sam zaoferował się że będzie podlewał
mi kwiatki. Hmm… propozycja nieco dziwna bo mam tylko jednego kwiatka. Okazało
się że będzie mu potrzebna także pościel ;) Co ma wspólnego podlewanie kwiatków
z pościelą ? J.
Ostatecznie jednak mieszkanie zostało puste. Przy wyjeździe z miasta pierwszy
mały zonk – spadł mi licznik. Oczywiście jak w takich przypadkach bywa samochód
jadący za mną centralnie go przejechał. Na bezczelnego wyszedłem na środek
ulicy zatrzymując ruch i podniosłem licznik. Poobijany ale działa. Uff… W
Skarżysku pakuję się zgodnie z rozkładem na 2 peron a nie jest to łatwe bo
rower z bagażami trzeba wtaszczyć na wiadukt a potem znieść na peron. Udało
się. Czekam zadowolony ale tylko przez chwilę. Pociąg podstawili na trzeci
peron. Jeszcze raz na wiadukt i na peron. Dobra wybaczam kolejarzom. W Kielcach
przesiadka. Historia ta sama – znów nie ten peron. W dodatku na przesiadkę nie
ma zbyt wiele czasu. Znów ciągnę cały zestaw po stromych schodach W mordę! Oni
robią to specjalnie ! Kolejna przesiadka w Krakowie. Tym razem mam dużo czasu
jadę więc na Rynek chwilę się pobłąkać. Spotkam lokalnego bajkera. Maciek też
jest sakwiarzem. Gadamy dłuższą chwilę. Jak się okazuje zaledwie kilkanaście
dni wcześniej wrócił z Maramureszu a w dodatku kilka lat wstecz zrobił bardzo
podobną trasę przez Bałkany do naszej wiosennej. Co za zbieg okoliczności. Wymieniamy
kontakty – może się to przydać w przyszłości. Jego stronka to http://www.bajkers.com/ Krótkie
pożegnanie i ruszam na dworzec. Potrzebuję sporo czasu bo muszę rozmontować
rower. W pociągach międzynarodowych niestety rowerów przewozić nie wolno. W
związku z tym wymyśliłem, że go rozłożę. W tym celu zaopatrzyłem się nawet w
specjalny pokrowiec. Jak się okazało mimo wagi rzecz bardzo praktyczna i
poręczna. Z rozłożeniem i spakowaniem bajka nie ma żadnych problemów. Pakuję
się do sypialnego do Miszkolca. Na wszelki wypadek kupiłem nawet droższą miejscówkę
aby w przedziale zostały dwa wolne łóżka. Jak się okazało zupełnie
niepotrzebnie gdyż w przedziale byłem zupełnie sam. Rower wylądował na drugim
łóżku i bez problemów dotarłem na Węgry. A nawiasem mówiąc myślałem że standard
przedziałów pociągach międzynarodowych jest jakiś przyzwoity. Niestety to taki
sam syf jak w podmiejskich. W nocy zimno. Cienki koc który dostałem od PKP był
zdecydowanie niewystarczający.
II Dzień 21 sierpnia 2009 r. (Pt)
Miszkolc – Mateszalka - pociągiem
Mateszalka – Petea (RUM) – Satu Mare – Calinesti Oas 100 km – 4.34 h –
avs 21.9 km/h
Do Miszkolca docieram parę minut po 7.00 Cieplutko. Muszę dostać się
lokalnymi pociągami maksymalnie blisko do granicy z Rumunią. Z grubsza mam
obliczone połączenia. Niestety na początek zonk. Spóźniłem się na pierwszy
pociąg. Dokładniej rzecz biorąc miałem szanse zdążyć ale szanse te zniweczyła
gigantyczna kolejka przy kasie. Trudno. Mała modyfikacja połączeń. W kasie
biletowej w zasadzie bez problemów. Udaje mi się kupić właściwy bilet mówiąc do
kasjerki dużymi literami „Mateszalka” J Pakuję się do pociągu.
Zero problemów. Przesiadka w Szerncs. Na styk - miałem dosłownie 2 minuty. Na
szczęście peron ten sam więc udało się z luzem. Tylko tyle, że cały mój sprzęt
jest cholernie ciężki. Następna przesiadka w Nyiregyhaza. Tym razem czasu jest więcej
ale z kolei trzeba przejść z całym zestawem dwa perony dalej. Nie było lekko ;).
Tym razem wsiadam do jakiegoś prehistorycznego szynobusa. W mordę ! Ależ on
wolno jechał. Na pewno nie szybciej niż 25 km/h Szybciej zrobiłbym ten odcinek
na rowerze. W dodatku ku mojemu zdziwieniu po przejechaniu kilkudziesięciu
kilometrów najzwyczajniej na świecie zatrzymał się i większość pasażerów oraz
konduktor i maszynista najzwyczajniej na świcie poszło na fajkę. Ciekawy
zwyczaj. Ta część Węgier jest zdecydowanie nieciekawa – płaska i nijaka.
Dopiero w okolicach Tokaju krajobraz robi się znacznie bardziej urozmaicony.
Wreszcie upragniona Mateszalka. Po 21 godzinach w pociągach i na dworcach mam
dość. Chcę wreszcie wsiąść na rower. Składam sprzęt do kupy. Mam pewne obawy
czy w transporcie nic istotnego się nie uszkodziło. Ale okazuje się że wszystko
jest ok. Kilka drobnych rys na korbach i rogach nie ma większego znaczenia.
Jeszcze tylko hot dog w restauracji dworcowej (strasznie syfiasty był) i jazda.
Z miasta wydostaję się bez problemów. Zupełnie przyzwoity asfalt. Droga dobrze
oznaczona. Do granicy zbliżam się w ekspresowym tempie. Droga jest całkowicie
płaska, po prostu nuda. Nawet wiatr nie przeszkadza. Jedynym urozmaiceniem są
niezliczone zakazy jazdy rowerów. W większości wypadków (chociaż nie zawsze) w
takich sytuacjach obok ulicy znajdują się ścieżki rowerowe, niestety dość
podłej jakości. Z początku próbuję nimi jechać ale po paru kilometrach wracam
na ulicę. Jak zauważyłem lokalni bajkerzy mają zakazy jazdy rowerów dokładnie w
tej samej części ciała co ja ;) Na granicy celnicy ledwie zajrzeli do
paszportu. No cóż sporo się zmieniło przez ostanie trzy lata. Pierwsze duże
miasto w Rumunii to Satu Mare. Jest śliczne. Przepięknie odrestaurowane
kamieniczki, spory rynek, bardzo ładny park z fontannami. Wymieniam kasę w
kantorze. Wprawdzie ja do pani mówiłem po angielsku a ona do mnie po francusku
ale ostatecznie doszliśmy do porozumienia J Po obiedzie usiłuję
wyjechać z miasta ale okazuje się to przez roboty drogowe niezbyt łatwe. Udaje
mi się dopiero przy trzecim podejściu. Nie jestem jednak specjalnie wkurzony
przynajmniej poznałem większy kawałek miasta. Jadę na północ. Droga płaska ale
w oddali powolutku zaczynają rysować się góry. Ruch samochodów spory ale ku
mojemu zdziwieni kierowcy jakoś niespecjalnie nadużywają sygnału dźwiękowego –
zupełnie inaczej niż 3 lata temu. Pierwszy duży podjazd zaczyna się dopiero za
Livadą. Dojeżdżam do Calinesti Oas. Sama miejscowość bardzo ciekawie położona w
ładnej dolinie – domki bezładnie porozrzucane po zboczach całkiem sporych
górek. Centralną część doliny zajmuje spore jezioro. Woda czysta i ciepła.
Robię sobie full higienę. Rozbijam namiot tuż obok jeziora. Według założeń przed
wyprawowych dokładnie w tym miejscu miałem zakończyć pierwszy etap. Jak się później
okazało założenia te wykonałem po raz pierwszy i ostatni J
Noc cieplutka.
III Dzień 22 sierpnia 2009 r. (Sb)
Calinesti Oas – Sapanta – Sighetu Marmatiei
– Moisei 146 km – 7.26 h – avs 19.6 km/h
Przed 7.00 budzi mnie ryk bydła pędzonego na pastwisko. Składanie
namiotu, kąpiel i śniadanie. Jak się okazało całkiem spore stado krów pilnował
chłopak najwyżej 14-letni a za pomocnicę miał dziewczynkę maksymalnie 8-letnią.
W ogóle nie widać ich było spomiędzy tych krów. Pastuszek był wyraźnie
zainteresowany moją obecnością. Posądził mnie że jestem z Rosji. Ciekawe po
czym wnosił – bo chyba nie po karnacji skóry, kolorze oczu i włosów ;). Niestety
nie operował żadnym językiem poza swoim. Na szczęście nazwy geograficzne w
większości języków brzmią podobnie. Cierpliwie tłumaczyłem mu skąd jadę, dokąd
i ile czasu mi to zajmie. Był wyraźnie zdumiony. Próbuje mi tłumaczyć którędy
mam jechać. Dziękuję mu za rady chociaż tak naprawdę nie są mi potrzebne. W tej
części kraju nie mam zamiaru się zgubić ;). Na pożegnanie usłyszałem coś co
zabrzmiało jak „salut” Ok. Niech będzie „salut” J. Jadę w kierunku
Negresti Oas. Z początku po bruku który na szczęście dość szybko się kończy ale
wtedy dla urozmaicenia zaczyna solidnie wiać. W Negresti Oas pod sklepem jem
drugie śniadanie. Według wiadomości znalezionych w sieci miasto to jest kolebką
rumuńskiej mafii. Wizualnie nic na to nie wskazuje. Ruszam dalej. Teren
nareszcie zaczyna lekko falować. Za Huta Certeze zaczyna się podjazd pod
przełęcz o wysokości 587 m. Dość ostry choć ładnie wyprofilowany i do tego
niezwykle widokowy. U podnóża spotykam lokalnego bajkera To Marcel. Trenuje do
jakiegoś maratonu MTB. Ma zamiar „na lekko” zrobić dziś łącznie ok. 200 km. Nie
jest chyba jednak zawodnikiem zbyt wielkiej klasy skoro mimo mojego znacznego
obciążenia nasze tempa są zbliżone. Jedziemy razem, zaś na przełęczy idziemy na
kawę. Okazuje się, że bariery językowe tak naprawdę nie istnieją a łamaną
angielszczyzną przy odrobinie cierpliwości spokojnie można się dogadać na
wszystkie tematy. Zaczęliśmy oczywiście od rowerów a potem przez życie zawodowe
dotarliśmy do kobiet i alkoholu J. Na dodatek okazało się, że słuchamy podobnej
mużyki. Wyraźnie zaimponowało mu to, że byłem kiedyś na koncercie Iron Maiden.
Razem dojeżdżamy do Sapanty. Podstawową atrakcją tej miejscowości jest tzw.
Wesoły Cmentarz. Podobno jest to jedyny tego rodzaju obiekt na świecie.
Faktycznie robi powalające wrażenie. Praktycznie wszystkie nagrobki są
drewniane i pomalowane w dość jaskrawe kolory. Na każdym z nich znajduje się
malunek przedstawiający sceny z życia zmarłego, który obrazuje kim taki ktoś
był i co robił, ewentualnie cechy charakteru. Tutaj dopiero przydaje się pomoc
Marcela. Okazuje się, że dopełnieniem obrazków jest tekst w języku rumuńskim.
Marcel cierpliwie tłumaczy mi z rumuńskiego na angielski a ja sobie w głowie z
angielskiego na polski J. Klimat jest niesamowity. Większa część teksów
napisana jest w pierwszej osobie np. „Ja Jan
Kowalski żyłem tak i tak, lubiłem to i to, zginąłem tak i tak” – MASAKRA
!!!. Minusem cmentarza jest zbyt duża jak na mój gust liczba turystów. Pod
cmentarzem spotykam dwie Polki, które podróżują po Rumunii samochodem z
rowerami na dachu. Nie są chyba zbyt zadowolone z pobytu. Skarżą się, że ktoś
ukradł im jakieś lampki z roweru czy coś innego. No rzeczywiście - a w Polsce
to niby nie kradną? ;). Trzeba było pilnować rowerów ;) Wjeżdżamy do Sighetu
Marmatiei. Miasto ładne ale my raczej koncentrujemy się na poszukiwaniu obiadu.
Wbijamy się do knajpy i zamawiamy pizze. Patrzę a kolega najnormalniej w
świecie wziął sobie też browara (ja miałem colęL) Pytam więc jak tu
jest z alkoholem i jazdą na rowerze. Mówi, że formalnie zakaz istnieje ale nikt
go nie przestrzega i nikt też go nie egzekwuje. Co więcej jazda na rowerze po
browarku jest wręcz czymś naturalnym. Policjantom nawet do głowy nie przyjdzie
by badać rowerzystę na zawartość alkoholu jeśli nie doszło do żadnego zdarzenia
drogowego. Żartuje, że gdyby ktokolwiek próbował egzekwować ten zakaz to
wszystkie wsie by wymarły. Jak powiedziałem mu, że w Polsce za jazdę na bani
można wylądować nawet na rok w pudle to myślał, iż robię sobie z niego jaja.
Żali się przy tym na rumuńskich kierowców twierdząc, że nie szanują rowerzystów
(na razie nie zauważyłem) oraz iż bardzo mało ludzi w Rumunii jeździ na
rowerach a jedynymi sakwiarzami tutaj są Polacy J. Po obiadku rozstanie.
Marcel jedzie w kierunku Baia Mare (tam mieszka) ja zaś w kierunku Borsy. Po
browarku wlokę się leniwie. Zrobiło się nieprzyzwoicie gorąco. Za Rona de Sus
solidny podjazd, którego w tym miejscu w ogóle się nie spodziewałem. Ładnych
kilka kilometrów serpentyn. Na szczęście trasa częściowo zalesiona a co za tym
idzie zacieniona. Po drodze solidnie umyłem się w jakimś źródle spłukując z
siebie z pół kilograma soli. Na szczycie krótki odpoczynek i mega zjazd do
Petrowej. Zapomniałem założyć kasku – pozostaje mieć nadzieję że chociaż amortyzator
spełni swoją funkcję ;) We wsi jakiś lokalny bajker na czymś straszliwie
skrzypiącym usiłował się ze mną ścigać ale bardzo szybko zrozumiał, że znacząco
pomyliły mu się ligi. Biedny dostał takiej zadyszki, że chyba potrzebna była
reanimacja J.
We wsiach coraz więcej jest drewnianych budynków, praktycznie każde posesja ma
pięknie rzeźbioną bramę. Tak właśnie wyobrażałem sobie Maramuresz. O 16.30
jestem w Leordinie. Zgodnie z planem w tym miejscu miał być koniec dzisiejszego
etapu. Mam jednak jeszcze przynajmniej 3 godziny światła więc nie będę tak
siedział jak ten cieć przy kupie żwiru i czekał na cud J. Dłuższa przerwa i
jazda dalej. Opaliłem się oczywiście „na zebrę” – obciach będzie się później
rozebrać J.
Droga prowadzi dnem ładnej doliny wzdłuż rzeki. Widoki powalające – gdzieś na
horyzoncie widać sylwetkę szczytu Pietrosul (2302 m). Dojeżdżam do Moisei.
Powoli zaczyna się ściemniać. Z noclegiem zonk. Cała wąska dolina jest gęsto
zbudowana. Część budynków znajduje się bardzo wysoko na stromej ścianie doliny
– ciekawe jak dowozili tam materiały budowlane ? Wszelkie wolne przestrzenie
zaadoptowane są na pastwiska ogrodzone drutem kolczastym. W dodatku w wsi jest
jakiś spory festyn i kręci się mnóstwo ludzi. Przez przypadek zaglądam do
kościoła. Okazuje się, że księżulo odprawia mszę mimo tego, iż w środku nie ma
nawet jednej osoby – chyba wszystkie są na festynie J. To jest dopiero
właściwa hierarchia wartości ;). Dłuższe poszukiwania miejscówki i nic. Chyba
mam spory problem. W końcu znajduję jakąś gruntową drogę na górę. Z trudem
wprowadzam tam rower. Znowu ogrodzone pastwiska L. W połowie podejścia
teren troszkę się wypłaszcza. Wprawdzie jest solidnie zakrzaczony ale
potencjalnie nadaje się na miejscówkę. Wracam do drogi głównej i jadę jeszcze
ok. 2 km szukając czegoś lepszego. Dolina nadal wygląda tak samo. Odwrót.
Wracam do pierwotnie upatrzonego miejsca. Moja miejscówka nie spełnia nawet
minimalnych standardów noclegu. Masa kolczastych krzaków, strasznie nierówno. Z
trudem udaje mi się rozbić namiot. Podłoże składa się z kamieni różnej
wielkości. Najbardziej polubiłem ten który miałem pod głową J.
W dodatku jest wilgotno i śmierdzi – totalny syf. Do tego trochę boli mnie
tyłek od siodełka L
IV Dzień 23 sierpnia 2009 r. (Nd)
Moisei – Borsa – Vatra Dornei – Piatra
Fantanele 130 km – 6.54 h – avs 18.8 km/h
Niespecjalnie
się wyspałem. Rano przyplątał się jakiś koleś z krowami ale nie robił żadnych
scen. To miejsce nie nadaje się na zjedzenie śniadania. Jadę więc kilka
kilometrów z pustym żołądkiem – to tak dla zaostrzenia apetytu J.
Początkowo wydaje mi się, że jest chłodno ale po kilku kilometrach zmieniam
zdanie. Jest całkiem ciepło – tylko chmury zakryły niebo i ładnych fotek raczej
nie będzie. Śniadanie na przystanku. Jakiś kretyn zbudował przystanek o
wysokości 1.50 m – co pod niego wchodzę to sprawdzam swoją głową twardość
daszka J.
Rumunia to ciekawy kraj. Mimo tego, że jest niedziela robotnicy normalnie
pracują na budowie, sklepy bez względu na dzień tygodnia otwarte są w zasadzie
od zmierzchu do świtu. Widziałem nawet kawiarnię która czynna była 24 h. Zaczynam
największy podjazd całej wyprawy (z ok. 800 m na 1412 m). Początkowo droga
wspina się nieśmiało jednak po kilku kilometrach stromizna jest zdecydowanie
większa. Sporo potu tam zostawiłem. Przy okazji pomyliłem się w obliczeniach.
Wydawało mi się że podjazd jest trochę dłuższy. Po kolejnym zakręcie miałem
zamiar zrobić sobie przerwę i wtedy ku swojemu zdziwieniu znalazłem się na
przełęczy. Niestety całkiem sporo tu turystów, ustawione jakieś budy z żarciem
i pamiątkami. Budują też spory monastyr. Pomyśleć, że jaszcze kilka lat wstecz
było tu całkiem dziko. Nie siedzę tam długo, nie ma po co. Jazda w dół.
Liczyłem że będzie kilkanaście kilometrów zjazdu a było tylko 3-4 a potem w zasadzie
się wypłaszczyło. Asfalt do bani, za to widoki bajkowe. Szukam skrzyżowania
gdzie miałem skręcić na Sangeorz Bai. Niestety najwyraźniej nie dogadałem się
ze swoją mapą ;). Nie znajduje nic co wyglądałoby na drogę na zachód. Olewam
to. Jadę dalej na południe i tym sposobem zupełnie niespodziewanie znalazłem
się w Bukowinie. Mijam miejscowości o zabawnych nazwach Carlibaba i Ciocanesti
– uwielbiam rumuńskie nazwy miejscowości J. Asfalt nadal jest
syfiasty ale jest w miarę płasko i jedzie się bardzo fajnie. Architektura jest
niesamowita. Praktycznie wszystkie domy bez względu na wiek ozdobione są
różnego rodzaju wzorami – rozetami itp. W tle góry. Fajny klimacik. Dojeżdżam
do Iacobeni. Nawierzchnia zdecydowanie się poprawia ale sama droga zaczyna
falować – kilka podjazdów 7-8 %. Zjazdy i podjazdy. Technika poprowadzenia drogi
trochę przypomina albańską. Dnem doliny wije się rzeka obok poprowadzona jest
linia kolejowa a drogę puścili przez górki. Trochę to bez sensu. Wjeżdżam do
Vatra Dornei – czas na obiad. Znajduje miłą knajpkę. Menu tylko po rumuńsku ale
nie w takich sytuacjach dawałem sobie radę. Zamawiam pizzę i browar. Powinienem
powiedzieć, że było pycha ale po prawdzie z pizzą to było tak: szukałem pizzy
bez grzybów których nie znoszę ale nie mam zielonego pojęcia jak jest „grzyby”
po rumuńsku. Był więc to pewien problem. W końcu metodą eliminacji znalazłem
pizzę w której składnikach żadne słowo nie przypominało słowa „grzyby” ;).
Operacja zakończyła się połowicznym sukcesem. Wprawdzie w zamówionej pizzy
faktycznie grzybów nie było ale tylko z tego względu, że okazała się ona być
pizzą owocową J
Ale spoko dało się zjeść J. Browarem wyśmienity – chyba przestanę karać
polskich rowerzystów za jazdę po piwku J. Samo miasto bardzo
ładne. Gustowny choć ciut za krótki deptak, ładny park, jakiś całkiem spory
pałac w remoncie. Całość szpeci nieco linia kolejowa która przechodzi dokładnie
przez centrum. Krótka sjesta i start w kierunku Bistrity. Koncepcja jest taka
żeby dotrzeć jak najbliżej tego miasta a najlepiej nad jezioro w Bistrita
Bargaului. Przydała by się jakaś kąpiel. Jeżeli jednak się nie uda to nie
będzie tragedii. Zaczyna troszkę padać. Początkowo przez około 25 kilometrów
idzie bardzo dobrze ale później mój optymizm zostaje zresetowany dwoma
potężnymi podjazdami. Po wjeździe na szczyt drugiej z górek widzę trzeci podjazd
– strome serpentyny na dość wysokiej górze. Odpuszczam. Na jeziorze nie zależy
mi aż tak bardzo. Wbijam się w krzaki. Pospieszne rozbijanie namiotu. Zaczyna
padać. Nad ranem dość chłodno.
V Dzień 24 sierpnia 2009 r. (Pn)
Piatra Fantanele – Bistrita – Nasaud –
przełęcz Setref 121 km – 5.23 h – avs 22.5 km/h
Pobudka.
Składanie sprzętu i śniadanie na pobliskich ławkach. Jest paskudnie zimno.
Dopiero potężna dawka gorącej kawy stawia mnie trochę na nogi. Zabieram się z
podjazd. Jest dość stromy ale spokojnie da się wjechać. Zaczyna się
wielokilometrowy zjazd. Jest niesamowity. Nowiutki asfalt. Droga poprowadzona
doliną która na przemian rozszerza się i zwęża. Widoki zapewne były by piękne
gdyby podstawa chmur była nieco wyżej. Przerwa na drugie śniadanie i cały czas
zjazd. Po kilkunastu kilometrach droga się wypłaszcza ale tempo wcale nie
spada. W znakomitym czasie dojeżdżam do Bystrity - 52 km w 1.52 h. MASAKRA !!!
To szybciej niż na treningach „na lekko”. Nie wiem co było w tej maślance którą
zjadłem na drugie śniadanie ale chcę jeszcze J. Bystrita super. Czuć,
że jest to już Transylwania. Piękny rynek sporo ładnych kamieniczek. Sjesta na
ławkach. Podchodzi do mnie dwóch malutkich cyganów. Bełkoczą coś po swojemu ale
tak zupełnie niegroźnie. Są szczerze zainteresowani zarówno mną jak i rowerem.
Niesamowicie brudni – gorzej ode mnie co wydaje się niemożliwe J.
W pewnym momencie słyszę krzyk i jakaś wielka baba z kijem zaczyna ganiać
szczeniaków. Kij był większy niż oni a kobieta mimo znacznej nadwagi piekielnie
szybka ;). Z trudem udało im się uciec. Zupełnie nie kumam o co chodziło ale
ubawiłem się po pachy J. Może to była ich matka albo też zaliczyli jakąś
podpadkę J.
Poszukiwania kantoru kończą się niepowodzeniem wypłacam więc pieniądze w jakimś
lokalnym bankomacie. Jadę w kierunku Nasaud. Przy wyjeździe z miasta mam trochę
problem bo nie bardzo wiem gdzie jest właściwa droga. Widząc mnie dumającego
nad mapą podchodzi młody chłopak i strasznie podłą angielszczyzną tłumaczy jak
wyjechać. Miło J.
Jego wskazówki okazują się bardzo przydatne. Droga już nie jest tak łatwa jak
rano – sporo krótkich ostrych podjazdów. Dojeżdżam do Dumitry. Przepiękny
warowny kościół saski położony w śliwkowym sadzie. Pyszne były J.
Zostawiam rower i robię fotki. Do roweru podchodzi małe cyganiątko i coś
zagaduje po swojemu. Odpowiadam po polsku i tu rzecz ciekawa – dziewczynka
zorientowała się, że nie mówię w jej języku ale najwyraźniej wydaje jej się, że
mimo to ja ją rozumiem ! Gada i gada jak nakręcona – buzia jej się nie zamyka.
W końcu żeby przerwać ten monolog częstuję ją ciastkami. Bierze tyle, że ledwo
mieszczą jej się w dłonie. Robię jej fotkę – dziecko jest przerażone. Pokazuję
jej zdjęcie – uśmiecha się. Pokazuję na migi żeby uśmiechnęła się do zdjęcia. A
gdzie tam – znowu się usztywnia. Trudno musi tak zostać. Odjeżdżam. Macha za
mną łapkami cały czas coś gadając J. Uzupełnianie
prowiantu w wiejskim sklepie. Płacę banknotem 50 RON (równowartość ok. 50 PLN)
Jest problem – kobieta nie ma wydać. Zaczyna szukać pieniędzy u sąsiadów.
Pomagają jej jakieś dzieciaki. Robi się niezły cyrk. W pewnym momencie pół wsi
naradza się gdzie rozmienić moją kasę. Czekam prawie pół godziny. W końcu
poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem ale nie do końca – część reszty
dostałem gumami… do żucia oczywiście J. W Nasaud obiad. Znowu
jaja z wybieraniem pizzy. Tym razem mam niefart – trafiłem grzyby ale nie było
ich zbyt dużo i po prostu je powybierałem. Skręcam w kierunku przełęczy Setref.
Droga bardzo widokowa, wzdłuż rzeki, cały czas nieznacznie pod górkę. Jest
całkiem ciepło. Gdzieś na horyzoncie przechodzi burza. W Romuli uzupełniam
kalorie przed atakiem na przełęcz. Podjazd okazuje się być lajtowy. Robię go
bez większego wysiłku. Niestety suport w rowerze zaczyna jakoś tak dziwnie trzeszczeć
hmm… Rozbijam się tuż za przełęczą na poboczu drogi za niewielkim nasypem.
Spokój zakłócają trochę jeżdżące samochody ale przynajmniej jest idealnie równo
a do tego mam świetny widok na wszystkie okoliczne góry. Mam nadzieję że nikt
się nie przyczepi. Jak się w nocy okazało linia kolejowa też przebiegała gdzieś
niedaleko ;)
VI Dzień 25 sierpnia 2009 r. (Wt)
Przełęcz Setref – Sacel – Barsana –
Calinesti – Budesti – Surdesti – Baia Mare – Livada 152 km – 6.56h – avs 21.9
km/h
Noc
spokojna. Do samochodów i pociągów można było się przyzwyczaić ;). Rano
przyplątało się dwóch kolesi z kosami. Moje radosne „hello” całkowicie zbiło
ich z tropu. Coś pogadali po swojemu pouśmiechali się i poszli. Śniadanko i
kawa a potem zjazd do Sacel. Znowu odpada licznik L. Tym razem poobijany
jest bardziej ale nadal działa. Wjeżdżam w dolinę Izy. Cały czas lekko w dół,
niestety asfalt strasznie syfiasty. Sporo ludowego budownictwa. Co chwilę
zatrzymuję się by robić fotki. Zaczął się też wysyp monastyrów – po pewnym
czasie jest ich tyle, że zaczęły mi się mylić. Docieram do Barsany. Miało być
to najfajniejsze miejsce nad Izą ale według mnie jest mocno przereklamowane.
Wyraźnie czuć że wszystko tutaj zrobione jest pod turystów i niewiele w tym
autentyzmu. Nie takiego Maramureszu szukałem. Skręcam na zachód. Na początek ku
mojemu zaskoczeniu spory podjazd 8 % Uff… Potem całkiem solidny zjazd i
skrzyżowanie w Calinesti. Skręt w lewo i dopiero tutaj zaczyna się prawdziwy
skansen. Aż do Budesti ciągnął się całkowicie drewniane wsie z pełną
infrastrukturą – rzeźbione bramy, ogrodzenia, stodoły i obory. Budynki kryte
gontem. Na ścianach budynków, czasami na płotach wiszą kolorowe gliniane garnki.
Wszystko wygląda tak jakby czas zatrzymał się tutaj 100 lat temu. Nawet
wszechogarniająca woń obornika zdecydowanie tu pasuje. Jest NIESAMOWICIE !!! To
właśnie tutaj a nie w dolinie Izy jest prawdziwy Maramuresz. W Budesti oglądam
piękny Monastyr, niestety tylko z zewnątrz. Za miejscowością zaczyna się 10%
podjazd. W żołądku pusto i jedzie się dość ciężko. Mam nadzieję, że podjazd
jest krótki. Okazało się być prawdą ale tylko częściowo. Miał kilkaset metrów
długości ale potem wcale się nie skończył tylko z nieco mniejszym nachyleniem
ciągnął się jeszcze prawie 12 km !. W mordę ! Ale się umęczyłem. Zero prowiantu
i zero siły a do tego nieprzyzwoicie gorąco. Naprawdę miałem dość. W końcu
niemiłosiernie skatowany dotarłem do szczytu wzniesienia. Mega zjazd do Cavnic.
Warto było się wspinać. J Miasteczko okazało się być przepięknie położnym
górskim kurortem z nowoczesnymi wyciągami narciarskimi. Miasteczko jest
umiejscowione o tyle nietypowo, że w zasadzie nie ma tu doliny tylko cała
miejscowość położona jest wzdłuż serpentyny która ostro spada w dół. Wąska
droga, krótkie łuki, praktycznie bez prostych, ludzie błąkający się po ulicy.
Po puszczeniu klamek w oka mgnieniu robiło się 50-60 km/h. Sporo osób musiało
na mój widok pospiesznie ewakuować się z ulicy J. Dawno się tak nie
ubawiłem JJJ.
Na dole uzupełniam kalorie w spożywczaku i jazda dalej. Nadal lekko z górki.
Pierwszy podjazd dopiero w okolicach Surdesti. Suport trzeszczy coraz mocniej.
Dojeżdżam do głównej drogi. Wita mnie smród rozgrzanego asfaltu i spalin. Do
samego Baia Mare droga jak po stole. Przy wjeździe do miasta wpakował mi się
pod koła jakiś koleś. Zupełnie nie zwrócił na mnie uwagi a jechałem ponad 40
km/h. W mordę! Ale ja mam donośny głos J. Sądząc po minie
kolesia i sposobie w jaki uciekał z ulicy mógł małe co nieco popuścić w majtki
z wrażenia JJJ.
W centrum jestem o 15.30. Pizza – tym razem bez pudła ;) i browarek. Jest
piekielnie gorąco. Najchętniej wypił bym jeszcze dwa i zaległ pod parasolem. No
dobra – powiem jak było naprawdę J Piwka były dwa ale nie do końca jest to moja wina.
Kelnerka trochę źle mnie zrozumiała i przyniosła mi drugie. Przecież nie będę
się z nią kłócił ;) no bo niby w jakim języku ;). Samo miasto ładne ale tak
powierzchownie – wystarczy wjechać w którąkolwiek z bocznych uliczek i od razu
straszą odrapane kamienice. Wyjazd z miasta trochę problematyczny – oznaczenie
raczej słabe. Na szczęście posługując się moją wyśmienitą oksfordzką
angielszczyzną ;) otrzymuję wystarczającą ilość informacji. Droga płaska jak
stół, wiatr w plecy Ale się jedzie ! Pierwotnie miałem do Satu Mare pojechać przez
Babasesti ale pamiętam jak Marcel mówił pokazując na mapę „this road is total shit !” I to powiedział zawodnik MTB. Nie będę
jeździł po drogach które są „total shit” ;) Jadę główną nadkładając nieco
drogi. Przed Livadą pakuję się w krzaki. Miejscówka fajna tylko trochę za dużo
pokrzyw i komarów. W nocy koło namiotu łazi jakieś czworonożne bydle ale roweru
nie obgryzło jest więc ok J
VII Dzień 26 sierpnia 2009 r. (Śr)
Livada – Satu Mare – Csengersima (WĘG) –
Mateszalka – VarosNemeny – Kisvarda – Sarospatak 180 km – 7.51 h – 22.9 km/h
Rano śniadanko w Livadzie. Podczas
konsumpcji wpada mi do głowy pewien pomysł. Pierwotnie drogę powrotną przez
Węgry miałem zamiar przejechać pociągiem. Czasu mam jednak całkiem sporo,
pogoda jest śliczna nie ma więc potrzeby tłuc się pociągami w dodatku chyba z
czterema przesiadkami. Przejadę przez Węgry rowerem. Wprawdzie nie mam mapy ale
coś po drodze wykombinuję. W ekspresowym tempie docieram do Satu Mare. Miasto
nadal bardzo mi się podoba. Okazuje się że do klasycznego rynku rogiem przylega
ultranowoczesny deptak. Bardzo ciekawe połączenie. Pakuję się do kawiarni.
Wprawdzie mała kawa kosztuje 5 RON ale jest zdecydowanie warta swojej ceny.
Wypijam dwie. Robię zakupy chcąc wydać wszystkie posiadane jeszcze leje. Nie
jest to łatwe. Po zrobieniu zakupów spożywczych i browarów zostaje mi jeszcze
dycha. Po co ma się marnować – kupuję fajki J I tak cały tydzień
wytrzymałem bez – dość tego masochizmu ;). Jadę w kierunku granicy a po jej
przekroczeniu do Mateszalki. Droga jest płaska i nijaka. Jak sięgnąć wzrokiem
rozciągają się pola kukurydzy i słoneczników. W dodatku zaczyna solidnie
przygrzewać. Chwilami czuję się jak na olbrzymiej patelni. W Mateszalce z
rozpędu mijam skręt co centrum gdzie miałem zamiar zjeść obiad. Zamówienie z
węgierskiego menu traktowałem jako spore wyzwanie ;). Trudno obiad zjem
później. Robię sobie za to sjestę za miastem, na poboczu drogi budząc pewne
zainteresowanie tubylców. Dojeżdżam do Varos-Nemeny. Trochę dziwi mnie
zachowanie lokalnych kierowców. Praktycznie każdy przejeżdżający trąbi i
pokazuje łapę że obok drogi jest ścieżka rowerowa. Wiem barany, że tam jest
ścieżka ale wcale nie mam ochoty nią jechać J. Mam spore problemy ze
znalezieniem wyjazdówki z miasta. Kilkakrotnie używając swojej literackiej
węgierszczyzny ;) pytam o drogę ale nie bardzo mogę się dogadać. Chyba mam zły
akcent ;). W końcu się udaje. Dojeżdżam do Kisvardy na resztkach paliwa. Jestem
nieludzko skatowany w dodatku słońce nie ma dziś litości. Na budziku już 126
km. Jem w przydrożnej knajpie całkiem spory gyros a potem zamawiam drugi.
Kelnerka kilkakrotnie upewnia się czy na pewno dobrze zrozumiała. No pewnie że
dobrze ;). Robię jeszcze zakupy i wyjeżdżam z miasta. Mam pewne obawy co do
przebiegu dalszej trasy gdyż w tym miejscu skończyła mi się mapa. Dojeżdżam do
skrzyżowania zastanawiając się w którą stronę jechać. Ha ! Jest drogowskaz na
Sarospatak. Idealnie ! Chociaż jedna rzecz mi się w życiu udała ;). Żadnej mapy
nie będę już potrzebował. Jedzie się nieźle chociaż jestem strasznie
zmasakrowany. Muszę dotrzeć maksymalnie blisko do granicy ze Słowacją bo jutro
parę minut po 11 mam pociąg z Koszyc do Popradu. Gorąco !!! Wjeżdżam na most na
Tiszy. Patrzę na rzekę – jest plaża w dodatku zupełnie pusta. Odwrót. Nie mogę
przejechać koło takiej atrakcji obojętnie. Ściągam z siebie wszystko i pakuję
się do wody. Zupełnie nie przeszkadza mi obecność rybaków Im moja zresztą też
nie. No cóż mój wygląd raczej nie odbiega od wyglądu przeciętnego faceta ;). Od
razu po wejściu do wody zorientowałem się dlaczego plaża jest zupełnie pusta.
Przy samym brzegu jest ponad pół metra mułu a dalej jeszcze więcej. Stopniowo
zaczynam się zapadać… ups… W końcu z trudem udało mi się wyjść. Szukam
ręcznika. Kur…. nie ma !. Hmm… a co mogło się z nim stać ? Już wiem. Zostawiłem
w knajpie L
Trudno jakieś straty muszą być. Zmieniam garderobę. Kolejne zużyte ciuchy
lądują w czarnym worku który powinien mieć napis „Najwyższy Stopień
Toksyczności – Niebezpieczeństwo dla Życia i Zdrowia” ;) Przy okazji zauważam,
że zaczęły odklejać podeszwy w moich Diadorach. Jestem solidnie zdziwiony – te
buty nie mają nawet jednego sezonu. Wstyd Panie Producencie ! Jadę dalej. Ale
co to za jazda – ledwo żyję. Po drodze pierwszy raz na wyprawie widzę całe
osiedla cygańskie. Dosyć to ciekawie wygląda. Tereny rolnicze, wszędzie
olbrzymie pola kukurydzy i słoneczników a co jakiś czas pas ugorów a wśród nich
osiedle cygańskie które wygląda tak jakby trenowała tam armia rosyjska przed
atakiem na Gruzję J. Nie bardzo to kumam. Gleba ta sama klimat
niewątpliwe też a tu wszystko stoi odłogiem. W końcu dojeżdżam do Sarospatak.
Mimo zmęczenia nie sposób nie zauważyć uroku tego miasteczka. W klimacie
zbliżone trochę do Tokaju – wszędzie piwniczki z winami ale moim zdaniem
zdecydowanie ładniej położone. Rozłożone jest na kilku wzgórzach , obok płynie
rzeczka, gdzieś w tle widać spory zamek. Podoba mi się. Wyjeżdżam za miasto i
tym razem pakuję się na ścieżkę rowerową która biegnie przynajmniej 100 m od
drogi głównej. Taką ścieżką jeszcze nie jechałem. Nowiutki asfalt, szeroka, ogrodzona
barierkami, są nawet namalowane pasy na nawierzchni. Szukam miejscówki do
spania. Udaje się za drugim razem. Problem polega na tym że w momencie gdy się
zatrzymałem to od razu dopadła mnie potężna chmara komarów, w dodatku jak się
szybko zorientowałem solidnie wygłodzonych. W życiu tak szybko nie rozkładałem
namiotu ale i tak zostałem solidnie nadjedzony ;). Na dodatek gdy już
bezpieczny siedziałem w namiocie prosto w tyłek ugryzła mnie czerwona mrówka.
Auuu… Musiała być w zmowie z tym lotnikami ;). Dziś zrobiłem 180 km.
VIII Dzień 27 sierpnia 2009 r. (Czw)
Sarospatak – Hidasnemeti - Koszyce (SŁO) +
Poprad – Stary Smokowiec – Bukowina Tatrzańska (POL) – Zakopane 152 km – 7.26 h
– avs 20.5 km/h
Odcinek Koszyce – Poprad pociągiem
Rano okazało się, że namiot rozbiłem na mrowisku. Działy się rzeczy
straszne ;). Zupełnie nie trafiało do nich, że wpadłem tylko na chwilę. Walka
była zacięta - w końcu ulegając przewadze liczebnej zarządziłem odwrót z trudem
ratując całość sprzętu ;). Zaczynam się spieszyć ale dziś jedzie się strasznie
opornie. Zupełnie mi noga nie podaje. Na dodatek po kilkudziesięciu kilometrach
w miarę płaskiego terenu zaczął się potężny podjazd, który całkiem mnie
wykończył. Sięgam po ostatnią deskę ratunku – zjadam żel energetyczny. Jest
jakby ciut lepiej. Czasu coraz mniej. W końcu docieram do Hidasnemeti. Robię
zakupy marnując przy okazji 15 minut w kolejce. Stąd według mapy do Koszyc ma
być 24 km. Wstępna kalkulacja – zdążę na styk, pod warunkiem że szybko znajdę
dworzec. Wyjeżdżam z miasta i mój optymizm od razu zostaje zresetowany.
Drogowskaz „Koszyce 30 km” No w mordę ! Czyli nie zdążę. Znajduję w sobie
ostatnie pokłady energii i jadę tak szybko jak tylko jest możliwe. Na szczęcie
jest w miarę płasko i wiatr nie przeszkadza. Piętnaście minut przed „godziną
zero” mijam granicę miasta. Poszukiwanie dworca. Jest ! Pospiesznie kupuję
bilet z trudem wrzucam rower do pociągu. Gwizdek i odjazd. Ale ja mam fuksa !:)
Jestem niestety tak zmęczony, że nie mam nawet siły zdjąć kasku z głowy. Pociąg
jedzie przez ok.2 godziny i tyle mam czasu by dojść do siebie. Dam radę J.
Po drodze na jednej ze stacji widzę ciekawą scenkę rodzajową. Czterech
sakwiarzy próbuje wcisnąć swoje rowery do pociągu tylko, że robią to nie na
końcu czy też na początku składu ale dokładnie w środku. W dodatku najwyraźniej
umknął im oczywisty fakt, że zdjęcie sakw z rowerów całą operację znacznie by
ułatwiło ;). Oczywiście zaraz przyleciał kierownik pociągu z solidnym OPR. W
końcu się załadowali ale pociąg złapał z 15 minut opóźnienia. W Popradzie
wyładunek. Jadę na deptak gdzie w knajpce zamawiam potężną porcję kurczaka i
browar. Nie wiedziałem, że kury mogą być tak duże ;). Krótka sjesta i start w
kierunku Starego Smokowca. Nad Tatrami potężna burza która najwyraźniej zmierza
w moim kierunku. Schować się ? Eee… a po co ? J Deszcz przychodzi tak
nagle, że zdążyłem założyć jedynie kurtkę. Przydało by się wyciągnąć jeszcze
ochraniacze na buty. Z nieba leją się potoki wody ale mimo to jadę. Zresztą nie
mam wyjścia – nie ma gdzie się ukryć. Przed wjazdem do Starego Smokowca deszcz
przestaje. Jestem cały przemoczony, jednak humor mam znakomity. Spojrzałem w
niebo i mruknąłem pod nosem „no co –
tylko tyle?” J
Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Druga równie potężna burza przyszła
dosłownie w ciągu kilku minut. Tym razem odpuściłem ewakuując się pod
przystanek autobusowy. Lało tak niemiłosiernie, że dach przystanku zaczął
przeciekać. Po kilkunastu minutach deszcz trochę odpuścił ruszam więc dalej. Po
kilku kilometrach doganiam dwóch młodych sakwiarzy. Jak się okazało chłopaki
jadą z Łodzi robiąc kółko wokół Tatr. To ich pierwsza wyprawa. Sprzęt mówiąc
oględnie mają niezbyt kompletny i niespecjalnie dostosowany do robionej trasy
(np. wiozą 5-osobowy namiot) ale za to mają mnóstwo zapału. Szacunek Koledzy J.
Będą z Was ludzie J Dalej Jedziemy razem. Już w Polsce zaliczamy solidny
podjazd w okolicach Łysej Polany a potem mega zjazd do Bukowiny Tatrzańskiej.
Do Zakopanego docieramy już po zmroku. Krótkie poszukiwanie pola namiotowego
uwieńczone sukcesem. Kolacja i symboliczne ilości alkoholu ;). W łazience jest
ciepła woda! Wprawdzie brak ręcznika komplikuje nieco sytuację ale jakoś dałem
radę J
W nocy bardzo ciepło
IX Dzień 28 sierpnia 2009 r. (Pt)
Zakopane – Skarżysko Kamienna pociągiem
Skarżysko Kamienna – Starachowice 25 km –
1.05 h – avs 23.1 km/h
Rano jadę na pociąg. Chłopaki zostają jeszcze na polu namiotowym.
Pierwotnie mieli jechać do Łodzi rowerami ale jeden z nich ma poważne problemy żołądkowe
i postanowili wracać pociągiem. Słuszna decyzja. Do Krakowa dostaję się
pociągiem osobowym. Droga straszliwie się dłużyła. Potem kolejny pociąg i
jeszcze jeden. W Skarżysku jestem po 18.00 Ostatni raz na tej imprezie wsiadam
rower i w ten sposób dostaję się do Starachowic. W domu jestem równo ze
zmrokiem.
Statystyki
Łącznie przejechałem rowerem 1026 km w 48.26 h co daje średnią 21.2 km/h. Najdłuższy
dystans dzienny 180 km, najdłużej w siodełku jednego dnia 7.51 h. Średnia
dzienna 140 km (nie liczę pierwszego i ostatniego dnia które traktuję jako
zjazd - dojazd) Najwyższe wzniesienie Przełęcz Prislop 1412 m. Zyski – długo by
opowiadać – najlepiej przeczytać relację. Straty – zgubiony ręcznik, rozklejone
buty (może da się je jeszcze poskładać do kupy) lekko trzeszczący suport. Na
razie nie wiem co to jest ale wstępna diagnoza brzmi rozsypane łożysko,
odgnieciony tyłek – chyba za krótko oswajałem nowe siodełko ;) Koszt całej
imprezy łącznie dojazdem i powrotem zamknął się kwotą niecałych 900 złotych
No cóż – w
Rumunii bunkrów nie ma ale i tak jest zajebiście J
/Marcin/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz