ULTRAMARATON PIĘKNY WSCHÓD 2017







Otwieram powieki. Przed oczami koło od roweru. Ktoś chrapie i nie jest to bynajmniej solista. Dłuższą chwilę zajmuje mi uświadomienie sobie gdzie jestem. Leżę na podłodze w biurze zawodów otoczony podobnymi pomyleńcami jak ja. Wszędzie rowery i jakiś soft z nimi związany. 
      Wiosna w tym roku zupełnie się nie udała a ostatni tydzień przed maratonem lało tak bardzo, że pogoda stała się głównym zmartwieniem przed jazdą – dystans, trudny z nimi związane, awarie sprzętu i tym podobne rzeczy zeszły na plan dalszy.
Na starcie oczywiście pada. Wprawdzie niezbyt dużo i przez zaledwie 1,5 godziny ale to w zupełności wystarczy by przemoknąć. Sytuacji nie ułatwia silny boczny wiatr i badziewny asfalt. Nie jest sympatycznie. Ruszamy w pięciu ale po chwili oprócz mnie jest już tylko trzech chłopaków z Sanoka. Tempo nie tylko nie jest zabójcze ale wręcz przeciwnie – jakoś tak wolno jedziemy. Tuż przed Żółkiewką na serii podjazdów zostajemy już tylko w duecie. Przed PK1 ku mojemu ogromnemu zdziwieniu nie tylko spotykamy całą III grupę ale nawet pojedyncze osoby z II grupy. Nie mogli znaleźć punktu kontrolnego i stąd też obsuwa. Bufet opuszczamy w pięciu a po kliku kaemach gdy Gavek naprawia lemondkę robi się nas już dziewięciu. Zdecydowanie za dużo. Współpracy w zasadzie nie ma – co jakiś czas ktoś wyjdzie na czoło i mocniej pociągnie ale ogólnie jest dość chaotycznie. W okolicach Szczebrzeszyna jeden z chłopaków zerwał łańcuch i grupa się skurczyła. Kawałek do Józefowa w zasadzie nie ma historii; jedzie nieco sprawniej ale przede wszystkim dlatego, iż wiatr już nie przeszkadza tak bardzo.  Tuż przed punktem kontrolnym o mało nie dochodzi do kraksy z kobietą przejeżdżającą rowerem w poprzek ulicy. Skończyło się na wzajemnej wymianie uprzejmości – wrzeszczy, że za szybko jedziemy – taaa… Na punkcie sprawdza się stara prawda, że im większa grupa tym więcej czasu marnuje się na postojach. Dopiero po wyjeździe z bufetu zaczęliśmy jechać sprawniej – równe zmiany, tempo wyraźnie wzrosło. Kogoś dogoniliśmy, ktoś tam odpadł. Finalnie do Horyńca docieramy jeszcze większą ekipą, zresztą na punkcie kontrolnym też już ktoś czeka. Sam bufet to kompletne nieporozumienie. Konieczność wniesienia roweru na pierwsze piętro jestem w stanie znieść ale to, że poza obiadem nie ma izo, bułek itp. to już trochę słabo. Błąkamy się dłuższą chwilę bez sensu zastanawiając się czy jeść gulasz lub smażoną rybę. Kilka osób od razu odjeżdża, kilka zostaje. W końcu olewam obiad i decyduję się jechać. Ruszam z poznanymi jeszcze na PK1 Gavkiem, Karolem i Arkiem i jak się finalnie okaże przyjdzie nam razem spędzić czas niemal do mety. Towarzystwo sympatyczne a do tego z wyraźnym zacięciem sportowym. Gavek mimo młodego wieku (i jeszcze młodszego wyglądu) ukończył m.in. MRDP i BB Tour, Arek zrobił w zeszłym roku BB Tour w wersji 2016 km a Karol ściga się w etapówkach MTB. Zaraz za bufetem dostałem bombę – pierwszą i jak się okazało jedyną. Ładnie mnie odcięło. Zacząłem wpychać w siebie wszystko co miałem – jakieś resztki ciastek, ogryzek bułki, przypadkowy żel. W tym czasie towarzysze mimo moich wysiłków powolutku się oddalali. 100 metrów, 200, 300… No i przyjdzie przejechać najbliższe 70 km solo. Nic podobnego. W momencie gdy zorientowali się, że zostałem nie tylko poczekali ale zaczęli mnie przekonywać, że to na pewno nie bomba tylko asfalt nie niesie a w ogóle to jest pod górkę. Taaa… Szybko się odbudowałem. We czterech jechało się pięknie. Równe zmiany, nikt się nie obijał i w zasadzie nikt nie szarpał, no może poza Gavkiem który brykał na podjazdach ale jak bym ważył 60 kg to też pewnie bym brykał. Chwilami mam wrażenie jakbym jeździł z nimi od bardzo dawna – rozumiemy się w zasadzie bez słów. Krótko szukamy kolejnego bufetu. Tym razem zaopatrzenie bez zastrzeżeń. Tuż przed nami wyjeżdżają chłopaki z pierwotnej ekipy. Pewnie byśmy ich dogonili ale przed Hrubieszowem Karol złapał gumę. Wprawdzie była to jednej z szybciej zmienionych dętek jakie widziałem w życiu ale kilka minut już się nie wróci. Swoją drogę ciekawe jaką gumę miał założoną bo gdybym ja próbował ściągać swoją Durano z obręczy Ultegry to pewnie potrzebowałbym łomu albo i dwóch. Oznakowanie bufetu w Hrubieszowie to kompletne nieporozumienie. Długie minuty jeździmy w kółko wiedząc, że to „gdzieś tu” W końcu dzięki pomocy tubylców udaje się go znaleźć. Bufet z gatunku tego w Horyńcu – gulasz (tym razem wpycham go w siebie), kawa i woda. To w zasadzie wszystko. Okazuje się, że było jeszcze danie wegetariańskie ale o tym nie wiedziałem. Przebieranie, odpalanie oświetlenia i ogień. Do Chełma solidne podjazdy ale mimo to idzie sprawnie. Potem jest już ciut gorzej. Gavkowi chyba słabo wszedł gulasz i cierpi wyraźnie. Podczas postoju spotykam dwóch chłopaków z czołówki, którzy o dziwo doganiają nas a nie my ich. Okazało się, że zrobili sobie sjestę w Mcdonaldzie. Ostatni już bufet ulokowany jest na stacji benzynowej. Tam dołącza do nas jeszcze jeden chłopak z którym wcześniej jechaliśmy od Żółkiewki do Horyńca. Tempo siadło. Nawierzchnia przypomina okolice Roubaix. Ciągnie tylko Karol i Arek, ja coś próbuję zmieniać, Gavek oklapł całkiem, pozostali się wiozą. No faktycznie nie jedziemy na rekord ale samo się nie pojedzie.  Gdzieś ok. 490 km Karol i Arek mają wyraźnie dość takiej sytuacji. Po prostu sobie pojechali. W tym czasie zajęty byłem konsumpcją batonika i ich odjazd potraktowałem obojętnie. Po chwili jednak odezwał się we mnie duch sportowy i skoczyłem za nimi. Batonik chyba zadziałał (może dlatego, że nazywał się matrix) bo dość swobodnie ciągnąłem ponad 32 km/h, chwilami szybciej. Wprawdzie nie udało się ich dogonić ale cały czas wdziałem przed sobą dwa migające światełka pośrodku niczego. Na metę wjechałem dosłownie minutę po nich a grupa dłuuużo później. Zaraz po przyjeździe telefonem zaskoczył mnie mój osobisty Tata, który nie będąc demonem Internetu pierwszy zauważył mój finisz.


Wrażenia ? W zeszłym roku po maratonie w Kórniku mimo ładnej pogody i łatwiejszej trasy nosiłem się z zamiarem zamiany rowerowania na wędkowanie. Tym razem mimo tego, że sponiewierałem się strasznie, po tym jak się wykąpałem i najadłem naszła mnie grzeszna myśl  - „Kur**, przejechałbym to jeszcze raz”…
Czas brutto 18.52 h netto 17.04, pozycja „generalna” 8, „open” 9 Dystans wg. Polara 511 km wg. Stravy niecałe 507 km 


No i co ? Można przejechać Ultra bez żadnego sensownego przygotowania ? Można. W tym roku najdłuższy wyjazd który od biedy można nazwać treningowym to 70 km a najdłuższa wycieczka – 80 km. Gdyby udało mi się lepiej rozwiązać kwestie żywienia było by pewnie jeszcze sprawniej.
Otwieram powieki. Przed oczami koło od roweru – brudne jakieś takie. Tym razem nie słychać chrapania ale tylko dlatego, że zagłusza je gwar rozmów. W biurze zawodów na podłodze którego tkwię w półśnie od dwóch godzin totalny młyn – przyjeżdżają kolejne sponiewierane osoby, ktoś się cieszy, ktoś przeklina. Jest klimacik. Jeszcze prawie trzy godziny za kierownicą samochodu i dom. Podobno nie wyglądam najlepiej. Hmm…




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz