Otwieram
powieki. Przed oczami koło od roweru. Ktoś chrapie i nie jest to bynajmniej
solista. Dłuższą chwilę zajmuje mi uświadomienie sobie gdzie jestem. Leżę na
podłodze w biurze zawodów otoczony podobnymi pomyleńcami jak ja. Wszędzie
rowery i jakiś soft z nimi związany.
Wiosna w tym roku zupełnie się nie udała a ostatni tydzień przed maratonem lało tak bardzo, że pogoda stała się głównym zmartwieniem przed jazdą – dystans, trudny z nimi związane, awarie sprzętu i tym podobne rzeczy zeszły na plan dalszy.
Wiosna w tym roku zupełnie się nie udała a ostatni tydzień przed maratonem lało tak bardzo, że pogoda stała się głównym zmartwieniem przed jazdą – dystans, trudny z nimi związane, awarie sprzętu i tym podobne rzeczy zeszły na plan dalszy.
Na
starcie oczywiście pada. Wprawdzie niezbyt dużo i przez zaledwie 1,5 godziny
ale to w zupełności wystarczy by przemoknąć. Sytuacji nie ułatwia silny boczny
wiatr i badziewny asfalt. Nie jest sympatycznie. Ruszamy w pięciu ale po chwili
oprócz mnie jest już tylko trzech chłopaków z Sanoka. Tempo nie tylko nie jest
zabójcze ale wręcz przeciwnie – jakoś tak wolno jedziemy. Tuż przed Żółkiewką
na serii podjazdów zostajemy już tylko w duecie. Przed PK1 ku mojemu ogromnemu
zdziwieniu nie tylko spotykamy całą III grupę ale nawet pojedyncze osoby z II
grupy. Nie mogli znaleźć punktu kontrolnego i stąd też obsuwa. Bufet opuszczamy
w pięciu a po kliku kaemach gdy Gavek naprawia lemondkę robi się nas już
dziewięciu. Zdecydowanie za dużo. Współpracy w zasadzie nie ma – co jakiś czas
ktoś wyjdzie na czoło i mocniej pociągnie ale ogólnie jest dość chaotycznie. W
okolicach Szczebrzeszyna jeden z chłopaków zerwał łańcuch i grupa się
skurczyła. Kawałek do Józefowa w zasadzie nie ma historii; jedzie nieco
sprawniej ale przede wszystkim dlatego, iż wiatr już nie przeszkadza tak
bardzo. Tuż przed punktem kontrolnym o
mało nie dochodzi do kraksy z kobietą przejeżdżającą rowerem w poprzek ulicy. Skończyło
się na wzajemnej wymianie uprzejmości – wrzeszczy, że za szybko jedziemy – taaa…
Na punkcie sprawdza się stara prawda, że im większa grupa tym więcej czasu
marnuje się na postojach. Dopiero po wyjeździe z bufetu zaczęliśmy jechać
sprawniej – równe zmiany, tempo wyraźnie wzrosło. Kogoś dogoniliśmy, ktoś tam
odpadł. Finalnie do Horyńca docieramy jeszcze większą ekipą, zresztą na punkcie
kontrolnym też już ktoś czeka. Sam bufet to kompletne nieporozumienie.
Konieczność wniesienia roweru na pierwsze piętro jestem w stanie znieść ale to,
że poza obiadem nie ma izo, bułek itp. to już trochę słabo. Błąkamy się dłuższą
chwilę bez sensu zastanawiając się czy jeść gulasz lub smażoną rybę. Kilka osób
od razu odjeżdża, kilka zostaje. W końcu olewam obiad i decyduję się jechać.
Ruszam z poznanymi jeszcze na PK1 Gavkiem, Karolem i Arkiem i jak się finalnie
okaże przyjdzie nam razem spędzić czas niemal do mety. Towarzystwo sympatyczne
a do tego z wyraźnym zacięciem sportowym. Gavek mimo młodego wieku (i jeszcze
młodszego wyglądu) ukończył m.in. MRDP i BB Tour, Arek zrobił w zeszłym roku BB
Tour w wersji 2016 km a Karol ściga się w etapówkach MTB. Zaraz za bufetem
dostałem bombę – pierwszą i jak się okazało jedyną. Ładnie mnie odcięło.
Zacząłem wpychać w siebie wszystko co miałem – jakieś resztki ciastek, ogryzek
bułki, przypadkowy żel. W tym czasie towarzysze mimo moich wysiłków powolutku
się oddalali. 100 metrów, 200, 300… No i przyjdzie przejechać najbliższe 70 km
solo. Nic podobnego. W momencie gdy zorientowali się, że zostałem nie tylko
poczekali ale zaczęli mnie przekonywać, że to na pewno nie bomba tylko asfalt
nie niesie a w ogóle to jest pod górkę. Taaa… Szybko się odbudowałem. We
czterech jechało się pięknie. Równe zmiany, nikt się nie obijał i w zasadzie
nikt nie szarpał, no może poza Gavkiem który brykał na podjazdach ale jak bym
ważył 60 kg to też pewnie bym brykał. Chwilami mam wrażenie jakbym jeździł z
nimi od bardzo dawna – rozumiemy się w zasadzie bez słów. Krótko szukamy
kolejnego bufetu. Tym razem zaopatrzenie bez zastrzeżeń. Tuż przed nami
wyjeżdżają chłopaki z pierwotnej ekipy. Pewnie byśmy ich dogonili ale przed
Hrubieszowem Karol złapał gumę. Wprawdzie była to jednej z szybciej zmienionych
dętek jakie widziałem w życiu ale kilka minut już się nie wróci. Swoją drogę
ciekawe jaką gumę miał założoną bo gdybym ja próbował ściągać swoją Durano z
obręczy Ultegry to pewnie potrzebowałbym łomu albo i dwóch. Oznakowanie bufetu
w Hrubieszowie to kompletne nieporozumienie. Długie minuty jeździmy w kółko
wiedząc, że to „gdzieś tu” W końcu dzięki pomocy tubylców udaje się go znaleźć.
Bufet z gatunku tego w Horyńcu – gulasz (tym razem wpycham go w siebie), kawa i
woda. To w zasadzie wszystko. Okazuje się, że było jeszcze danie wegetariańskie
ale o tym nie wiedziałem. Przebieranie, odpalanie oświetlenia i ogień. Do
Chełma solidne podjazdy ale mimo to idzie sprawnie. Potem jest już ciut gorzej.
Gavkowi chyba słabo wszedł gulasz i cierpi wyraźnie. Podczas postoju spotykam
dwóch chłopaków z czołówki, którzy o dziwo doganiają nas a nie my ich. Okazało
się, że zrobili sobie sjestę w Mcdonaldzie. Ostatni już bufet ulokowany jest na
stacji benzynowej. Tam dołącza do nas jeszcze jeden chłopak z którym wcześniej
jechaliśmy od Żółkiewki do Horyńca. Tempo siadło. Nawierzchnia przypomina
okolice Roubaix. Ciągnie tylko Karol i Arek, ja coś próbuję zmieniać, Gavek
oklapł całkiem, pozostali się wiozą. No faktycznie nie jedziemy na rekord ale
samo się nie pojedzie. Gdzieś ok. 490 km
Karol i Arek mają wyraźnie dość takiej sytuacji. Po prostu sobie pojechali. W
tym czasie zajęty byłem konsumpcją batonika i ich odjazd potraktowałem obojętnie.
Po chwili jednak odezwał się we mnie duch sportowy i skoczyłem za nimi. Batonik
chyba zadziałał (może dlatego, że nazywał się matrix) bo dość swobodnie
ciągnąłem ponad 32 km/h, chwilami szybciej. Wprawdzie nie udało się ich dogonić
ale cały czas wdziałem przed sobą dwa migające światełka pośrodku niczego. Na
metę wjechałem dosłownie minutę po nich a grupa dłuuużo później. Zaraz po
przyjeździe telefonem zaskoczył mnie mój osobisty Tata, który nie będąc demonem
Internetu pierwszy zauważył mój finisz.
Wrażenia
? W zeszłym roku po maratonie w Kórniku mimo ładnej pogody i łatwiejszej trasy
nosiłem się z zamiarem zamiany rowerowania na wędkowanie. Tym razem mimo tego,
że sponiewierałem się strasznie, po tym jak się wykąpałem i najadłem naszła
mnie grzeszna myśl - „Kur**, przejechałbym to jeszcze raz”…
Czas
brutto 18.52 h netto 17.04, pozycja „generalna” 8, „open” 9 Dystans wg. Polara 511 km wg. Stravy niecałe 507 km
No
i co ? Można przejechać Ultra bez żadnego sensownego przygotowania ? Można. W
tym roku najdłuższy wyjazd który od biedy można nazwać treningowym to 70 km a
najdłuższa wycieczka – 80 km. Gdyby udało mi się lepiej rozwiązać kwestie
żywienia było by pewnie jeszcze sprawniej.
Otwieram
powieki. Przed oczami koło od roweru – brudne jakieś takie. Tym razem nie
słychać chrapania ale tylko dlatego, że zagłusza je gwar rozmów. W biurze
zawodów na podłodze którego tkwię w półśnie od dwóch godzin totalny młyn –
przyjeżdżają kolejne sponiewierane osoby, ktoś się cieszy, ktoś przeklina. Jest
klimacik. Jeszcze prawie trzy godziny za kierownicą samochodu i dom. Podobno
nie wyglądam najlepiej. Hmm…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz