IV MARATON PODRÓŻNIKA 2017








       Na początku był chaos…
       Trwał kilkanaście kilometrów...

      Zupełnie nie mogliśmy dojść do porozumienia w jakim tempie jechać, kto daje zmianę i jak długo. Ktoś szarpnął, odpuścił, ktoś inny poprawił i tak w kółko. 

fot. Goofy601

Po pewnym czasie się ustabilizowało. To znaczy dwóch chłopaków z Wawy (?) zaczęło ciągnąć, niespecjalnie oglądając się na pozostałych no i jakoś poszło. Pierwsze dwie osoby ze poprzednich grup złapaliśmy ledwie po dwudziestu minutach jazdy. Naszła mnie statystyczna refleksja, że jeśli pojedziemy na 24 godziny to ta dwójka nie zmieści się w 36. Niewiele się pomyliłem. Jedzie się nieźle tylko że sprzęt nie bardzo chce współpracować. Bidony z tylniego koszyka co chwilę się wysuwają a w końcu gubię jeden z nich. Olać. W międzyczasie Wax zaczyna coś słabować na podjazdach – wspomina nawet o jakimś pożegnaniu. Co to za pożegnanie bez wódki ? Kolejna awaria jest bardziej irytująca. Tylna lampka zamocowana jest za nisko na sakwie i na wybojach uderza o oponę. W końcu zaczyna się odkręcać. Z żalem muszę się zatrzymać . Szansę na dogonienie swojej grupy oceniam jako nikłą – gaz w międzyczasie zrobił się już straszny. Odkręcam lampkę (w zasadzie jej resztki)  i podkręcam tempo. Na kilkunastu kilometrach  wyprzedzam kilkanaście osób i w końcu widzę grupę. Tyle, że wcale nie była to moja grupa a jedna z wcześniejszych. Dopiero w Strzegomiu na podjeździe dochodzę kilka osób a wśród nich Waxmunda. Dogonił mnie ledwie kilka minut później holowany przez chłopaków z ostatniej grupy. O dziwo było ich tylko trzech (czterech ?).  Co stało się z resztą ? Gaz poszedł straszny. Pierwszy raz na zmianę udało mi się wyjść dosłownie na chwilę za Jaworem i to nie był dobry pomysł. Zresztą nieco wcześniej o mało nie spadłem z wrażenia z siodełka gdy przy tempie gdzieś ok. 38 km/h po płaskim usłyszałem jak Tomek mówi do prowadzącego by przyspieszył bo średnia spada. Za Myśliborzem zaczął się pierwszy prawdziwy podjazd. Dopiero tutaj dogoniliśmy moją pierwotna grupę oraz mnóstwo innych osób. Po podjeździe zostało nas tylko sześciu z dwóch ostatnich grup. Na zjeździe wyprzedziliśmy jeszcze kilkanaście osób, dwie lub trzy tankujące w sklepie i wreszcie solistę który wytrzymał z nami kilka kilometrów a którego spotkałem ponownie kilka godzin później na bufecie. Przed nami nie było już nikogo. Górki zrobiły się coraz większe i powolutku zacząłem odstawać. 

fot. Jelona

Najpierw na podjeździe w Świdniku a potem na początku podjazdu pod przełęcz Rędzińską zostałem. Pewnie gdybym się zagiął utrzymał bym koło ale mając w perspektywie prawie 400 km jakie są jeszcze przede mną nie miało to większego sensu. Wjechałem sobie własnym tempem a potem w dół po równiutkim asfalcie. Był tak fajny, że z rozpędu przestrzeliłem zakręt. Po kilku kolejnych kilometrach wodopój i dalej już całkiem spokojnie w kierunku esencji tej imprezy. Potwora który wyciągnie z nas resztki sił; przeżuje i wypluje – przełęczy Karkonoskiej. Po drodze jeszcze dwukrotnie na przejazdach kolejowych zgubiłem bidon. Masakra – nic mnie tak nie stresowało podczas tego maratonu jak bidony. Mocno zdziwiony w Podgórzynie dogoniłem wspomnianych wcześniej chłopaków z Wawy. Byłem przekonany, że odjechali mnie dobre kilkanaście kilometrów. W międzyczasie dojeżdża Wilk i ktoś jeszcze. Podjazd dla mnie jest straszny. Pierwsza część jeszcze jakoś idzie ale potem jest już zupełnie słabo. 28 zębów z tyłu przy moim stopniu zmęczenia to zdecydowanie za mało. Z trudem przepycham korby aż do momentu gdy przy stromiźnie gdzieś koło 20% muszę zejść a potem już pod koniec jeszcze raz. Napis na asfalcie „wytrwajcie do końca wy konie” mobilizuje mnie tylko na chwilę. Podjazd jest niewdzięczny jeszcze z jednego powodu – nie ma tu żadnych widoków, nic co osłodziło by nieco trudy. Tylko stromizna i droga idąca niemal prosto w górę. Na przełęcz docieram sam. Ktoś pojechał do przodu, ktoś został z tyłu. Asfalt po czeskiej stronie miodzio. Szeroko jak na autostradzie i cały czas w dół. Jedzie się super. Niestety woda na wyczerpaniu a oczywiście nie przyszło mi do głowy by zabrać lokalną walutę. Stopniowo cierpię coraz bardziej. Po 60 km bez wody toczę się już właściwie tylko siłą woli. Dość długo przed sobą widzę kogoś z naszych (Wilk ?) ale gdy pomyliłem drogę w Trutnowie zniknął mi ostatecznie. Tuż za granicą tankowanie podczas którego wyprzedza mnie trzech chłopaków. Na bufet docieram już w dobrym stanie. Zdziwiony jestem nieco obecnością Przemka Liebnera (ostatnio widziałem go jakieś 140 km wcześniej), który delikatnie rzecz ujmując nie wygląda dobrze. Obsługa rewelacyjna, żarcie pycha. Nie ma się więc gdzie spieszyć. Siedzę sobie i siedzę usiłując naprawić przy okazji tylną lampkę co okazało się możliwe dopiero po przywiązaniu jej różową włóczką użyczoną przez miłą Panią z bufetu. Przyjechały Hipki i zanim zdążyłem coś powiedzieć odjechały. Przyjechał Waxmund. W końcu doszedłem do wniosku, że przeginam z tym odpoczynkiem. Pojechałem sam ale za chwilę dogonił mnie Przemek z którym jak się okazało przejadę praktycznie całą drogę do końca. Narzeka na samopoczucie ale jedzie. W Kudowie zaczyna się ściemniać. Na deptaku mnóstwo osób pijących sobie browarki – Przemek kilkukrotnie proponuje by do nich dołączyć ale odmawiam. Mam pewność, że jeśli walniemy po piwku to szansa na dalszą jazdę jest niewielka. Na podjeździe doganiamy Hipka i Hipkę ale gdy przebieramy się na szczycie przeganiają nas i to już jest nasze ostatnie spotkanie. Przemek mocno osłabł – na tyle mocno, że nie jest w stanie jechać dalej. Decyduje się na dłuższy odpoczynek. Zmartwiony nieco zjeżdżam w kierunku Radkowa, gdzie po ciemku motam się w wąskich uliczkach próbując znaleźć właściwą drogę. Kilkanaście km dalej znów jedziemy razem. Towarzysz wprawdzie nie może nadal jeść ale wygląda ciut lepiej. Przerwa na kawę w Polanicy i historia się powtarza. Przemek znów osłabł. Mam teorię, że nie powinien się w ogóle zatrzymywać bo przerwy źle na niego działają. Ile czasu można pić kawę podczas maratonu ? 27 minut ! To że była to podwójna niewiele zmienia. Nasz reżim postojowy ogólnie wygląda słabo a wręcz go nie ma. Podczas postoju na stacji dogania nas Waxmund który nawet nie chce słyszeć o przyłączeniu się do picia kawy. Odjeżdża. Jeśli chodzi o długość postojów to nasza taktyka niewątpliwie jest hmm… oryginalna. Na podjeździe pod Puchaczówkę doganiamy Waxmunda który wyraźnie cierpi i jadącego kilkadziesiąt metrów przed nim Daniela Śmieję (skąd on się tu wziął ?). To były nasze ostatnie spotkania na trasie. Ostatni duży podjazd za Lądkiem, ostatni raz chwilę do Czech i „cudowna” nawierzchnia od Paczkowa praktycznie do mety. Tak sobie myślę, że to nawet dobrze że była taka patatajnia bo na równym pewnie byśmy usnęli w trakcie jazdy. Końcówka jest trudna jeszcze z innego powodu – nie bardzo jest gdzie zatankować i gdzie uzupełnić prowiant. Na szczęście towarzysz ratuje mnie kanapką i żelem. Na metę wjeżdżamy przed 7 . Czas oficjalny 22.26 h – 12 miejsce. Czyli założenie przedstartowe by zmieścić się w 24 h zostało spełnione. Ania wraz z Hanią i Zosią zrobiły mi niespodziankę przyjeżdżając mimo wczesnej pory na metę – zostałem dwukrotnie udekorowany.

fot. Goofy601

      Imprezka na najwyższym poziomie – nie mam żadnych zastrzeżeń co do organizacji oraz samej trasy. Wiele dobrego powiedziano w tym temacie na FORUM i ja także przyłączam się do pochwał.  Równie istotny jest też klimat Maratonu Podróżnika związany z ludźmi w nim uczestniczącymi, co jak dla mnie czynią go imprezą unikalną w skali kraju. Rower spisał się bez zarzutu. Zupełnie do bani był natomiast pomysł transportu dwóch dodatkowych bidonów za siodełkiem. Jeden zgubiłem niemal od razu, drugi wypadał mi kilkukrotnie.  Nie mam na razie patentu na transport wody. Camelbak ? Pomyłką okazało się również zamontowanie tylnej lampki na sakwie zbyt blisko opony co skutkowało jej uszkodzeniem. Muszę jeszcze trochę dopracować taktykę jazdy i będzie git. Jeśli chodzi o zdrowie to zaryzykuję stwierdzenie, które być może nie jest do końca na miejscu po przejechaniu 500 km i prawie 7 km w pionie, – „ jakoś tak mało się zmęczyłem”








 Co było przed Chaosem? Ano ponad 400 km w samochodzie z małymi dziećmi co czyniło podróż pełną wrażeń. A poważnie nie było źle – nastawiałem się na rzeczy straszne a tymczasem Hania i Zosia zachowywały się co do zasady przyzwoicie. Potem wizyta w bazie maratonu i zawarcie kolejnych znajomości. Ani najwyraźniej spodobał się klimat bazy bo część następnego dnia również tu spędziła. A po Chaosie ? 8 dni urlopu w Świeradowie połączone z szaleństwami na singlach. Nie mogę też nie wspomnieć o nieco oryginalnym sposobie zregenerowania się po maratonie - zamiast węglowodanów i białka wrzuciłem w siebie cztery browarki a finalnie pierwszy wieczór bez alkoholu trafił się dopiero 8 dni później. 



2 komentarze: