KORSYKA 2011









   Tym razem wyprawa nietypowa bo w założeniu wakacyjna – bez napinania się i robienia setek kilometrów. Pomysł wyjazdu na Korsykę był Ani a jego geneza sięga czasów znacznie sprzed naszej znajomości i w zasadzie sprzed epoki rowerowej ;). W związku z zawirowaniami „pracowymi” Towarzyszki upadł ostatecznie pomysł wyjazdu w czerwcu na Kaukaz i na placu boju została właśnie Korsyka. Co do logistyki dojazdowej to jedynym rozsądnym pomysłem był samolot + prom i to nie ze względu na koszty ale przede wszystkim czas którego było niezbyt dużo.

I.                   Dzień 26 kwiecień 2011 r. (wt)
Starachowice – Kraków (samochodem)
Kraków – Piza (samolotem)
Piza w kierunku Livorno (rowerem) 13 km – 0.40 h

Pakowanie częściowo uskuteczniliśmy już wcześniej; dziś tylko dożynki. Tradycyjnie nie mamy żadnego prawdziwego opakowania na rower Ani. W tym celu wykorzystujemy stary jednopowłokowy namiot który jak okazało się później sprawdził się świetnie. Jeszcze dwie godzinki w robocie i jazda samochodem do Krakowa. Po drodze krótka przerwa na obiad u rodziców. Zostawiamy jeden samochód pod opieką Młodego który właśnie zdał prawo jazdy – ciekawe czy po powrocie będzie cały ;) W Krakowie drugi obiad u Fredka i Kasi. Zostawiamy u nich drugą bryczkę. Odprawa bez problemu – w ogóle nie przywiązują wagi do naszych bagaży – myślę, że wraz z rowerami spokojnie dałoby się przemycić butle gazowe – spróbuję następnym razem ;) Przed wejściem na pokład jakiś koleś z obsługi pyta się czy mamy ze sobą kaski obawiając się lotu :D Pewnie – samoloty Ryana nie robią wrażenia solidnych ;). Lot nuuudny. Pierwsze zaskoczenie na lotnisku w Pizie to odpłatne wózki na bagaż. Uznajemy, że 2 euro to straszne zdzierstwo i próbujemy wynieść bagaż na raty. Niestety (co w zasadzie naturalne) nie pozwalają nam wrócić na halę przylotów po resztę bagaży. Próbuje nam je podać obsługa – tylko, że rozłożone rowery nie mieszczą się w bramce obrotowej. W końcu wynoszą je normalnie przez drzwi – a przecież mówiłem, że zrobimy to sami ;). Jest ok 23 i zgodnie z pierwotną koncepcją zaczynamy rozglądać się za miejscówką w poczekalni do krótkiej drzemki. Okazuje się to niemożliwe bo lotnisko zamykają na noc – ciekawe zwyczaje. Składamy rowery tradycyjnie już budząc duże zaciekawienie tubylców którzy jarając rozpaczliwe ilości fajek o mało nie wchodzą na głowę. W granicach północy odpalamy rowery i jazda w kierunku Livorno. Początkowo sytuacja wygląda kiepsko jeśli chodzi o miejscówkę ale ostatecznie znajdujemy piękny Szyszkowy Las naprzeciwko olbrzymiej jednostki wojskowej. W pobliżu był Kur** Dołek – ale to nie przeszkadza :D. Suchutko, cieplutko – fajnie. Tylko w bagażach totalny nieład po podróży samolotem.

II.               Dzień 27 kwiecień 2011 r. (śr)
do Livorno (rowerem)
Livorno – Bastia (promem)
Bastia – Tollare (rowerem) – łącznie rowerem 61 km – 3.22 h śr 18.1 km/h

Dość szybko zbieramy się rano bo prom odpływa wcześnie. Wbrew obawom port znajdujemy bez problemu. Ania kupuje bilety wykorzystując swoją znajomość języków obcych i razem z motocyklistami ładujemy się na prom. Robi się bardzo ciepło. Z rowerów zabieram jedną sakwę w której miało być niby jedzenie na drogę. Okazało się jednak, że przypadkowo wziąłem tą w której były śpiwory. Hmm przydadzą się na wypadek załamania pogody :D a z głodu nie umrzemy :D. Gorąco. Wygrzewamy się leniwie na słońcu i wtedy przychodzi mi do głowy przedziwna myśl – „ciekawe co w robocie ?” :D Myśl ta stała się sztandarowym hasłem wyprawy :D. Bastia z promu robi fajne wrażenie. Pierwsze co uderza po zejściu z promu to wcale nie wysoka temperatura ale olbrzymia ilość zapachów – jesteśmy wręcz odurzeni. Obiad w lokalnym fast foodzie – dobre. Potem gruntowne przebieranie i jazda na północ. Widoki powalające. Droga wije się wzdłuż wybrzeża – różnice poziomów niewielkie. Jedzie się niezwykle przyjemnie. Kolorytu dodaje fakt, że w zasadzie każda zatoka jest inna – uczta dla oczu. Jedyne co nieco burzy spokój to brak wody. W mniejszych miejscowościach sklepów nie ma w ogóle, w którejś z większych znajdujemy SPARA ale to o dziwo jest zamknięty. W ten sposób solidnie spragnieni docieramy do Macinaggio gdzie udaje się znaleźć mały sklepik spożywczy. Cena za zakupy wbija w podłogą – woda mineralna kosztuje mniej więcej tyle samo co wino – już wiadomo co będziemy pić w najbliższym czasie ;). Na szczęście jest jeszcze jakiś kranik więc wody nabieramy we wszystkie dostępne naczynia. Stąd odbijamy w góry. Ruch samochodów (niewielki zresztą) całkiem zamarł. Wbijamy się coraz wyżej – góry piękne, gdzieś w tle widać morze, rewelacja. Urozmaiceniem widoków są śmietniska ale takie nietypowe. Generalnie Korsyka jest niezwykle czysta za wyjątkiem właśnie dzikich wysypisk na których znajdują się wyłącznie samochody lub ich fragmenty – trochę to dziwne. Przed przełęczą Col de la Serra zjazd w dół w kierunku Capo Grosso gdzie na mapach satelitarnych wypatrzyłem fajną plażę. Okolica kompletnie dzika nie licząc dwóch holenderskich camperów niedaleko od naszej plaży. Przemili ludzie. Zejść na plażę z rowerami niestety się nie da – zbyt stromo. Uskuteczniamy więc na plaży jedynie kąpiel a namiot rozbijamy kawałek na górce powyżej camperów – mamy piękny widok na całą okolicę. Jesteśmy czyści - kolacja, wino – jakoś tak niewyprawowo ;). Mogłoby być jedynie mniej twardo. W nocy Ania próbuje wyjść z namiotu szukając drzwi na tej ścianie na której nigdy ich nie było :D Ej tego wina nie było tak dużo :D

III.            Dzień 28 kwiecień 2011 r. (czw) Tollare – plaża Ostriaconi – 113 km – 6.04 h śr 18.6 km/h

Dziś rano Ania dostała pierścionek – a mówiła że nie da się zaskoczyć – phi :D
Śniadanko, niespieszne pakowanie. Wyprowadzanie rowerów na drogę – flak w przednim kole. Kochana Schwalbe – uwielbiam tą oponę – wie ona doskonale jak stopniować emocje na wyprawie ;) Klejenie i jazda. Na początek 6 kilometrów podjazdu aż do drogi głównej. Po drodze kilka wsi – większa część domów ewidentnie opuszczona. Wjazd na Col de la Serra i już jesteśmy na zachodnim wybrzeżu. Widoki niezmiennie powalające. Mnóstwo drzew cytrynowych i pomarańczowych – pachnie że aż kręci się w głowie. Powolutku jedziemy na południe delektując się okolicą. Po drodze spotykamy parę starszych sakwiarzy- mają sakwy „Hajk” ciekawe co to ? Sporo jest też rowerzystów na szosówkach i mnóstwo motocyklistów. Najbardziej frapuje mnie przy tym dlaczego motocykle z brytyjskimi rejestracjami mają kierownice po właściwej stronie ;). Na obiad zjeżdżamy do Saint Florent jadąc nieco dalej od wybrzeża przez region niewątpliwie winiarski. Nawet nazwa drogi mi się podoba - Route Wine czy jakoś tak ;). Port bardzo ładny ale ewidentnie nastawiony na turystów – mnóstwo wypasionych jachtów. W knajpie spotykamy Polaków którzy dotarli na Korsykę z Francji. Są mocno zdziwieni naszym sposobem zwiedzania Korsyki. Pospiesznie zamawiamy pizzę – kelner na migi pokazuje by się spieszyć – chyba sjesta – też mi zwyczaje. Pizza droga jak cholera – mała kosztuje 10 euro no ale trudno. Nie patrząc w kartę bierzemy jeszcze dwie małe cole zakładając że drogie nie są. Błąd. Rachunek wbił nas w podłogę – 4.20 euro za małą colę !!! Najdroższy napój nie alkoholowy jaki piłem w życiu :D Nie mogąc otrząsnąć się z szoku w znajdującym się po sąsiedzku sklepie kupujemy m.in. dobre wino za 2.30 euro :D Robi się mocno gorąco na widnokręgu granatowe chmury co sugeruje burzę. Przy wyjeździe z miasta udaje nam się pomylić drogę i robimy 6 kilometrów bardzo ładnego podjazdu docierając niemal do Oletty. Nie mogę jednak powiedzieć by była to zbędna droga gdyż okolice są bardzo sympatyczne. Wracamy i tym razem już właściwą drogę wspinamy się w kierunku miejscowości Casta. Podjazd solidny a obiad dawno spalony robimy więc przerwę i podpórkę z żeli i coli (cola jest ze sklepu ale i tak droższa niż wino :D). Okolice zdecydowanie odmienne niż przed południem. Po prawej stronie wypalone góry – to brzeg pustyni (ale takiej europejskiej nie afrykańskiej), po lewej nieco więcej krzaków w których co pewien czas tkwią nowe tabliczki zakazujące wstępu – to poligon Legii Cudzoziemskiej. Sympatyczna okolica. Zjeżdżamy znów prawie na poziom morza. Jest dość chłodno i potrzebny jest polar. Wprawdzie mieliśmy dziś dotrzeć aż do L’Ile Rose ale na skutek pobłądzenia raczej nie będzie to możliwe. Zjeżdżamy na plaże Ostriaconi. Zjeżdżamy to za dużo powiedziane. Próbujemy sprowadzić na dół rowery. Zapewne wygląda to dość zabawnie. Ścieżka jest makabrycznie stroma. Na początku sprowadzamy całe zestawy a po drodze pozbywamy się po trochu części wyposażenia i na dół rowery docierają gołe. Resztę sprzętu ściągamy na raty. Jeszcze tylko przeprawa przez rzekę i plaża. Miejsce niezwykle urokliwe. Cisza spokój. Namiot rozbijamy między wydmami w niewielkiej odległości od rzeki. Kąpiel w rzece ma tą przewagę nad morzem że mydło się pieni ;). Full higiena. Kolacja i wino. Mało go było więc poprawiliśmy jeszcze drinkami ;) Noc chłodna. Twardo. Ania przeziębiona co powoli chyba staje się tradycją wspólnych wyjazdów – nie tylko rowerowych ;)

IV.             Dzień 29 kwiecień 2011 r. (pt) plaża Ostriaconi – plaża Caspiu 108 km – 5.50 h śr 18.5 km/h

Ciut za dużo chmur jak na mój gust. Śniadanko i wyciąganie sprzętu na drogę. Gehenna normalnie. Najpierw przeprawa przez rzekę a potem stromą ścieżką w górę Były kawałki gdzie jedna osoba nie mogła poradzić sobie z pustym rowerem. Ta droga przez mękę zajęła nam prawie 1,5 h Na górze byłem tak zmęczony i głodny jakbym jechał przynajmniej pół dnia. Docieramy do L’Ile Rose. Dość chłodno ale miasteczko super. Klimatyczne wąskie uliczki, fajny rynek na którym tubylcy handlują lokalnymi specjałami m.in. krabami – ceny kosmiczne. Po oględzinach napad na L’eclerc. Ceny do zaakceptowania co skutkuje potężnymi zakupami i wielkim drugim śniadaniem na parkingu przed sklepem. Słoik fig (pycha) okazał się być droższy niż litrowe wino – i jak tu nie pić ;) Ruszamy dalej. Niestety zaczyna kropić ale na szczęście nie trwa to długo i w zasadzie w jednej chwili przechodzi deszcz oraz robi się bardzo gorąco. Na podjazdach natomiast nie bardzo wiadomo jak się ubrać ponieważ gdy zachodzi słońce momentalnie robi się ładnych kilka stopni chłodniej. Docieramy do Calvi w którym znajduje się główna siedziba Legii Cudzoziemskiej – wszędzie ich pełno. Jedzonko i zwiedzania. Bardzo ładne i super utrzymane miasteczko. Klimatyczny port, twierdza, fajna starówka. Aż nie chce się wyjeżdżać w szczególności, że pogoda się ustabilizowała i jest nieznośnie gorąco. Przy wyjeździe ciut pomyliliśmy drogę ale plus jest taki że mam ładne ujęcie twierdzy :). Ruszamy wzdłuż wybrzeża. Na pierwszym wzniesieniu opadają nam szczęki. To co uważaliśmy dotychczas za ładne widoki było niczym w porównaniu do tej części wybrzeża. W zasadzie trudno to opisać – intensywna woda w przeróżnych odcieniach, kontrastowe skały wszystko przepięknie oświetlone popołudniowym słońcem. W tym miejscu po raz pierwszy dochodzimy do wniosku, że na Korsyce nie da jeździć się rowerami a to dlatego, że po prostu trzeba co chwilę zatrzymywać się i podziwiać widoki ;). Jedziemy – pstrykamy fotki, jedziemy – pstrykamy fotki… Bliżej wieczora opuszczamy wybrzeże i wspinamy się na Col de Palmera – ciężko idzie – solidnie jesteśmy zmęczeni a nadto Ania wyraźnie przeziębiona. Z przełęczy otwiera się piękny widok na kolejną zatokę – kolorytu dodają długie cienie wieczornego słońca. Zjazd i kolejna przełęcz tym razem niewielka. Znów zjazd ale jakiś taki słaby, chwilami trzeba dokręcać. Zjeżdżamy na plażę Caspiu. Plaża niewielka i kręci się trochę ludzi ale dla kamuflażu wykorzystujemy naturalne ukształtowanie terenu ;) W rogu plaży znajduje się potężny głaz za którym nie tylko zmieścił się namiot i my oraz rowery ale spokojnie można było także zjeść kolację i pod jego osłoną urządzić sobie full higienę. Pod namiot wrzucamy pokrowiec na rower – jest zdecydowanie bardziej miękko. Litr wina to za mało – dobrze że było jeszcze wsparcie :D Zostaniemy alkoholikami jak nic :D Noc ciepła

V.                Dzień 30 kwiecień 2011 r. (sb) plaża Caspiu  - Ia Liscia 74 km – 4.13 h śr 17.6 km/h

Ania nadal solidnie przeziębiona. Na początek dnia 3 kilometrowy podjazd aby dostać się do drogi głównej. Było dość chłodno więc można było się rozgrzać ;) Po drodze wrodzona ciekawość nakazuje mi spróbować czarnych owoców które tubylcy zbierają w siatki rozwieszone pod drzewami. Obrzydliwe. Figi to na pewno nie były. Zaczyna się spory zjazd na którym spotykamy całe stado biegaczy. Wprawdzie większość z nich jest dość wiekowa ale po technice od razu można poznać profesjonalistów. Mijamy ich. W między czasie skały zmieniają kolor na mocno czerwony który ciekawie kontrastuje z zielenią i intensywnym błękitem zatoki. Podczas przerwy na fotki doganiają nas biegacze. Zjeżdżamy do Porto. Urocze miasteczko bardzo malowniczo położone w zatoce, niewielki port – super. Doganiamy biegaczy ale za miastem zaczyna się podjazd i nagle okazuje się ze nie mamy nad nimi takiej przewagi jak można by się spodziewać. Doganiają nas coraz wyraźniej a potem wyprzedzają ! Opada mi szczęka – pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się by biegacz był szybszy. Moglibyśmy teoretycznie przyspieszyć ale wtedy mogłyby się to skończyć zapaścią a na to nie możemy sobie pozwolić. Znikają za zakrętem – ale jaja :D Podjazd piękny – chwilami trzeba stawać na pedałach. Znów zmienia się otoczenie tym razem to rodzaj tropikalnego lasu. Tuż przed przełęczą krótka przerwa a potem przy skałach Calanche mega sesja fotograficzna. Było co pstrykać :) i nawet dzikie tłumy turystów specjalnie nie przeszkadzały. Sporo ludzi na rowerach ale wszyscy na lekko. Przejeżdżamy przez miejscowość Piana, jeszcze krótki podjazd i w dół aż do samego Cargese (po drodze kilka hopek). Ten zjazd był nam potrzebny bo przedpołudniowa trasa kosztowała mnóstwo wysiłku. Tuż przed miastem rower zaczyna mi lekko tańczyć – pęknięta szprycha jak nic. Oględziny koła i okazuje się, że wcale nie. Szprychy się poluzowały. Czuję nieprzyjemny dreszcz na plecach. Wypisz wymaluj powtarza się historia z kołem Ani z zeszłorocznych Bałkanów. Klnę pod nosem centrując koło. Wjeżdżamy do miasta z zamiarem zrobienia zakup. Jest SPAR ale oczywiście zamknięty. Wkurzają mnie te lokalne zwyczaje. Rozumiem że mają przerwę ale dlaczego w każdym napotkanym markecie jest ona w innych godzinach ? Napad na lokalną knajpę. Kanapka i kawa pycha ale nie poprawia nam to specjalnie humorów. Na zwiedzanie miasta nie ma weny a szkody bo wstępnie robi niezłe wrażenie. Ania zmęczona i coraz wyraźniej chora. Robimy dłuższą sjestę. Współtowarzyszka ucina sobie drzemkę na murze kościelnym :D. Jedziemy do Sagone ale jakoś tak bez werwy. W mieście na szczęście SPAR otwarty więc już tym razem bez problemu uzupełniamy prowiant plus 2 wina :D i jeszcze jakiś „koniak” :D Oj będzie się działo :D. Mimo młodej godziny decydujemy, że w góry dziś nie wjeżdżamy – przy naszym stanie psychofizycznym byłaby to mordęga. Niestety przez chwilę jest problem bo upatrzona na biwak plaża zupełnie do tego się nie nadaje. Blisko budynki i droga, mnóstwo ludzi. Zmiana koncepcji. Zajeżdżamy na camping. Nie pamiętam jaka była cena ale do zaakceptowania :) Warunki fajne, pusto. Okazuje się, że na campingu są dzisiejsi biegacze – miłe spotkanie :). Jeszcze tylko szybki  spacer po plaży połączony ze stawaniem na głowie i kierowaniem pod moim adresem szeregu gróźb karalnych a potem można spokojnie zająć się degustacją :D Szybko pada jedna butelka a potem druga i znów trzeba podpierać się drinkami :D. Chyba centrowałem też koło :D. Noc piekielnie zimna. Przydałby się jeszcze drugi dobry śpiwór bo ten używany przeze mnie powoli przestaje spełniać swoje funkcje.

VI.              Dzień 1 maj 2011 r. (nd) Ia Liscia – plaża Olmeto 115 km – 6.38 śr 17.3 km/h

No i mamy combo. Ania JESZCZE nie wyzdrowiała a ja JUŻ jestem chory ;). Dzień piękny. Jazdę rozpoczynamy od podjazdu. Chociaż nie - tak na prawdę zaczynam od przypięcia ekspanderem koła do sakw. Przyznaje sam sobie za to nominację w kategorii idiota roku ;). Jazda idzie opornie i nie jest to chyba kwestia samego nachylenia ale też naszego zdrowia. Za to widoki rekompensują cały trud. Jest niesamowita przejrzystość powietrza. Mam przed sobą kolejne oblicze Korsyki a jeszcze wczoraj wydawało się, że widzieliśmy wszystko – znów nowe niesamowite kolory i intensywne zapachy. Z trudem dojeżdżamy do przełęczy a potem długi i stosunkowo łagodny zjazd tym razem w głąb lądu. Po kilku kilometrach zjeżdżamy z głównej drogi i do Ajaccio przedzieramy się bocznymi. Sporo ostrych, krótkich i męczących podjazdów. Do samego miasta dostajemy się dość nagle. Ni z tego ni z owego jesteśmy wśród dziesiątków pojazdów. Smród spalin zmieszany z zapachem rozgrzanego asfaltu. Ale jest coś jeszcze W centrum na odcinku kilkuset metrów z jakiegoś nieustalonego powodu niezwykle intensywnie pachnie perfumami. Mimo niezbyt dobrego oznakowania udaje nam się dość szybko dotrzeć do wybrzeża i ładnym tempem jedziemy na zachód. Droga zasadniczo płaska. Sporo ludzi na rowerach ale jak szybko zauważamy pozdrowienia rowerowe są im obce – buraki. Docieramy do Punta de la Parata. W notatkach mam zapisane by opisać to miejsce. No cóż nie potrafię tego zrobić. Miejsce o rzadkiej urodzie które trzeba koniecznie zobaczyć na własne oczy. Fotki nie oddają nawet części jego uroku. Robimy sobie długą przerwę połączoną z mega sesją fotograficzną i zajadaniem się m.in. ulubioną kaszką Ani ;) Centruję koło – nadal odmawia współpracy – trochę mnie to martwi. w między czasie robi się nieprzyzwoicie gorąco; na szczęście w trakcie jazdy chłodzi wiatr od morza. Tą samą drogą docieramy ponownie do Ajaccio. Dokonujemy pobieżnych oględzin miasta. Wrażenie zdecydowanie pozytywne. Czyste, zadbane. Zarówno architektura jak i roślinność niezmiennie wywołuje skojarzenia z północną Afryką. W knajpce zjadamy spaghetti – bardzo dobre chociaż ilość nie była powalająca. O cenie nie wspomnę ;). Sprawnie wyjeżdżamy z miasta. Tym razem ruch jest zdecydowanie mniejszy. Być może to efekt sjesty – jedyny dla nas pozytywny ;). Za miastem trafiamy na drogę szybkiego ruchu i obowiązujący na niej zakaz jazdy rowerów który tradycyjnie ignorujemy. Po kliku kilometrach odbijamy na południe i znów docieramy nad morze. Smaży nieznośnie. Po drodze uzupełniamy zapas wody a przy okazji trafiam na przedziwny sklep – owocowo winny. Takie połączenie asortymentów jest dość niespodziewane co dziwi tym bardziej, że win są setki jeśli nie tysiące a cena części z nich przyprawia o zawrót głowy. Za to zwykłej wody mineralnej nie mieli :D. Przed Vergia odbijamy w góry. Zaczyna się podjazd który wg niektórych relacji jest straszny. Nic podobnego. Faktycznie nie jedzie się łatwo w tej temperaturze ale mimo jego długości i znacznej stromizny jest on zdecydowanie do zrobienia. Wspinamy się coraz wyżej i wyżej a zatoka leżąca u stóp prezentuje się coraz ładniej. Część trasy fajnie zacieniona. Po drodze mnóstwo ludzi siedzących przy grillach i grających w Boule – zupełnie nie rozumiem co oni widzą w tej grze. Na jednym z postojów jesteśmy świadkami jak kolesie z przejeżdżającego samochodu strzelają do znaków drogowych. W ogóle to jest chyba ich narodowy sport – wszystkie znaki poszatkowane pociskami. Wielkość niektórych otworów sugeruje używanie czegoś co kalibrem przypomina małą armatę ;). Na jednym ze stromszych kawałków wypina mi się but z zatrzasku. Dziwi mnie tylko że nie potrafię go ponownie wpiąć. Zatrzymuje rower o oglądam pedał. Opada mi szczęka – pękła sprężyna. Tak po prostu i to mimo tego że są to nowe pedały kupione specjalnie na wyprawę. Nie wymienię nazwy producenta ale więcej tego g… nie kupię. Na szczęcie platforma jest dość duża i teoretycznie da się trzymać nogę na pedale ale w praktyce pedałuję tylko prawą nogą a lewa służy „do podpierania” ;) Przed Aqua Doria ponownie uzupełniamy wodę. Znajdujemy się dość wysoko nad poziomem zatoki i zgodnie spodziewamy się zjazdu. Nie tak szybko ;) – zjazdy są owszem ale krótkie a potem znów podjazdy i tak kilkakrotnie. W końcu zaczyna się bardzo długi łagodny zjazd i kiedy spodziewamy się, że zaraz będziemy na plaży nagle zaczyna się potężny podjazd o długości kilku kilometrów aż Petra Rosa. Na szczęście Ania stanęła na wysokości zadania i w sposób niezwykle interesujący zaczęła umilać nam drogę. Naszła ją ochota na żelki czemu dała wyraz w sposób zgoła niecodzienny. Zaczęła od ogólnych stwierdzeń dotyczących tego jakie żelki są dobre ale już po chwili słyszałem bajkę o żelkach dokładniej o królewiczu Żelku i księżniczce Żelce (bajka była długa i skomplikowana) aż wreszcie zaintonowała z właściwą sobie gracją piosenkę o żelkach (rytm jakieś znanej piosenki) a na koniec usłyszałem że Korsyka jest jak jedna wielka żelka i można by ją schrupać :D. na szczęcie w sakwach była paczka żelek :D. Zjazd na wysokość poziomu morza i szukanie noclegu. Pada na plażę Olmeto. Wiedzie do niej polna zabłocona droga wzdłuż potężnego campingu. Camping zamknięty na głucho. Plaża olbrzymia – ciągnie się jak sięgnąć wzrokiem. W pobliżu nie ma żywej duszy. Świetne miejsce na nocleg. Kąpiel i znów pijemy – masakra :D. Noc dość ciepła ale huk dokazującego morza utrudnia sen.

VII.         Dzień 2 maj 2011 r. (pn) plaża Olmeto – Bonifacio 74 km – 4.22 h śr 17.0 km/h

Zaczynam dzień od centrowania koła. Tak naprawę nie dało się tego zrobić dokładnie gdyż wszystko oblepione jest piachem. Robię to więc na wyczucie które jak się później okazało miałem znakomite – koło przestało się wygłupiać i już do końca wyprawy nie było z nim problemów. Wyciągamy rowery na asfalt. Kilka pierwszy kilometrów zupełnie płaskich a potem zaczyna się podjazd. Niby nic szczególnego ale już wiatr wiejący w twarz jest irytujący. Co więcej w miarę upływu czasu wcale nie ustaje – wręcz przeciwnie wzmaga się. Niebo mocno zachmurzone co sugeruje że dziś chyba jazda będzie na mokro. Bez zatrzymywania przejeżdżamy przez Propriano a potem wzdłuż rzeki Rizzanese na wschód. Wieje już strasznie – wiatr niesie tumany kurzu które utrudniają widoczność zaś jego siła znacznie utrudnia jazdę. Przed Sartene zaczyna się potężny podjazd. Lekko kropi. Zakładamy płaszcze przeciwdeszczowe. Niestety ich wentylacja pozostawia wiele do życzenia i po dojeździe do miasta jesteśmy „ugotowani”. Dość długo szukamy miejsca gdzie można by zjeść. Niestety żadna z licznych restauracji nie spełnia naszych roszczeń (przede wszystkim finansowych) Robimy więc zakupy w sklepie SPAR ( który zaraz potem zamykają :)) i w piekarni a potem improwizowany obiadek. W międzyczasie troszkę się wypogadza i wiatr nieco odpuszcza. Miasteczko bardzo ładne – zgoła odmienne niż widziane wcześniej. Jest przyklejone do zbocza góry. Niewiele w nim roślinności ale to zupełnie nie przeszkadza. Jest takie surowe – fajny klimat. Wyjeżdżamy z miasta. Droga opada podobnie zresztą jak ciśnienie. Ania wręcz zasypia na rowerze. Próbujemy stosować „lekarstwo” z piersiówki ;) ale skutek jest mizerny. Ania śpi w zasadzie na każdym postoju. W międzyczasie krajobraz znów się zmienia – tym razem całe połacie ciemnych skał jakby wypalonych przez ogień. Docieramy znów nad morze. Tutaj to dopiero wieje. To co przed południem uznawaliśmy za potężny wiatr było zaledwie wiaterkiem. Zaczyna się zjazd na którym w normalnych warunkach rozwijalibyśmy prędkość rzędu 40 – 50 km/h tymczasem żeby w ogóle się przemieszczać to musimy kręcić i to dość solidnie. Na płaskim jest jeszcze gorzej. 12 km/h udaje się uzyskiwać bardzo rzadko. W końcu docieramy do Pianotolli gdzie za wiatrochron robi ściana marketu. Na dodatek znów zaczyna kropić. Wprawdzie nie jest to zbyt mocny deszcz ale na pewno nie pomaga. Na szczęście padał raptem kilkanaście minut a po wyjeździe z miasta uspokoił się także wiatr – przynajmniej na tyle, że dało się jechać. Krajobraz znów inny – tym razem otoczeni jesteśmy białymi skałami. Tuż przed Bonifacio trafiamy na camping. Idealnie. Rozbijamy się pod gęstymi niskopiennymi sosnami które w razie czego mają zapewnić nam dodatkową osłonę przed deszczem i wiatrem. Płonne obawy – deszczu już nie było a wiatr znormalniał :) Na campingu Anię zaatakowały owce – tzn psy to chyba były ale wyglądały jak owce :D Złośliwe bydlaki :D Kolacja no i oczywiście wino – które to już ? :D Noc ciepła.

VIII.      Dzień 3 maj 2011 r. (wt) Bonifacio – Sotta - Carbini 59 km – 4.07 h śr – 14.3 km/h

W nocy psy (lub owce ;)) rozwłóczyły nam śmieci i ukradły razem z nimi szpilkę od namiotu. Nie czuję się ze śmieciami jakoś bliżej związany emocjonalnie ale szpilki dość długo szukałem - znalazłem :) Na śniadanie chińczyki. Plan na dziś jest taki że nienerwowo zwiedzamy Bonifacio a potem w góry. Do zwiedzania miasta przydałaby się jednak ładna pogoda na co początkowo się nie zapowiadało. Nieśmiało przebija się słońce. Zjeżdżamy do miasta. Na początek trafiamy do portu który robi dobre wrażenie ale prawdziwy urok miasta widać dopiero z położnej na wzgórzu starówki na która wbijamy się z dużym trudem. Miasto o nieprzeciętnej urodzie. W głąb lądu wrzynał się wąska zatoka na brzegach której na kilku poziomach położne jest miasto. Od strony morza budynki wzniesione są na wysokich wapiennych klifach Wrażenie niesamowite. Spinamy ze sobą rowery i kilka najbliższych godzin spędzamy włócząc się wąskimi uliczkami starówki robiąc przy tym dziesiątki fotek. Na dodatek dzięki temu, że Ania posiada nadprzyrodzone zdolności wszystko radośnie oświetla słoneczko ;). W przerwie pijemy kawę oraz konsumujemy kanapkę za 4 euro sztuka – cena ewidentnie promocyjna ;). Jeszcze tylko zakupy w markecie o dziwo otwartym i opuszczamy to piękne miejsce. Droga stosunkowo płaska, wiatr w plecy, morza nie widać. Szybko docieramy do krzyżówki i odbijamy w góry w kierunku miejscowości Sotta. Droga konsekwentnie wbija się w góry. Kompletne zadupia – takiej Korsyki jeszcze nie widzieliśmy Ruch samochodów praktycznie nie istnieje Pojedyncze osiedla ludzkie na wpół opuszczone dodają kolorytu. Mnóstwo pastwisk oddzielonych od siebie i od drogi kamiennymi murkami. Docieramy do Sotta gdzie jemy trzecie śniadanie (m.in. ulubiona kaszka Ani ;)), uzupełniamy zapasy wody i jazda w jeszcze wyższe góry. Zaczyna lekko siąpić deszcz ale po chwili przestaje. Podjazd początkowo nieznaczny po pewnym czasie zmusza jednak do większego wysiłku. Widoki znów zaskakują – moje słownictwo jest zbyt ubogie by choćby próbować to opisać. Tablica, że przełęcz Col de Bacinu jest przejezdna wskazuje, że wjechaliśmy w prawdziwe góry. Krajobraz coraz bardziej surowy wręcz kosmiczny. Wrażenie pogłębiają nisko przesuwające się szarobure chmury. Gdzieś daleko widać morze i jakieś spore miasto – chyba Porto Vecchio. Dojeżdżamy do tunelu. Zakładam, że jest dość długi  Wyciągamy więc oświetlenie i chyba nawet kamizelki. Pomyłka :) Miał może ze 100 metrów. Hmm chyba jestem obiektem kpin :D. Zaczyna kropić z początku nieśmiało potem po prostu leje. Na dodatek dość znacznie się ochłodziło. Jedzie się mocno nieprzyjemnie. Ubrania słabo oddychają i bardzo szybko robią się wilgotne od środka. Wrażenie chłodu pogłębiają podmuchy wiatru. W pewnym momencie wjeżdżamy w chmury i jest jeszcze gorzej. Widoczność praktycznie zerowa. Organizmy po kilku dniach jazdy w upale w ogóle nie są przyzwyczajone do takich warunków. Gdzie ta przełęcz ? Wyprzedza nas jeden z nielicznych samochodów który po chwili zawraca Młody chłopak tłumaczy początkowo po francusku czyli w języku który znamy biegle a potem przechodzi na migowy :D . Okazuje się że chce nas podwieźć na przełęcz a może i dalej. Opadają nam szczęki – historie o tym że Francuzi są nieużyci można włożyć między bajki. Grzecznie dziękujemy i wykazując daleko idący masochizm nadal wbijamy się w górę. Omal nie popłakałem się przy tym ze śmiechu słysząc opowieść Ani jak to na pewno mama tego francuskiego kierowcy czeka na nas za przełęczą ze schabowym i ziemniakami :D. Widoczność praktycznie zerowa. W końcu gdzieś z przodu solidny przeciąg jest pierwszym zwiastunem przełęczy. Zaczynamy zjeżdżać. Jest w zasadzie jeszcze gorzej niż na podjeździe. Nadal kropi, jezdnia mokra i śliska – zimno. W dodatku Ani hamulce odmawiają posłuszeństwa – podczas zatrzymywania pomaga sobie stopą ;). W dolinie nieco cieplej ale widoczność nadal niewielka. Pierwszy raz widzimy świnie – początkowo w zagrodzie a potem chodzące zupełnie luzem – zachowują się jak psy. Przejeżdżamy przez Carbini – bardzo ładny kościół. Pogoda zmusza nas do zmiany planów. Mieliśmy jechać do Calvi ale w takich warunkach pozbawione jest to większego sensu. Decydujemy że jutro przez Col de Bavella wracamy na wybrzeże a w góry ponownie wjedziemy przy lepszej pogodzie. Za Carbini wbijamy się w krzaki. Na szczęście przestało padać więc przynajmniej da się sensownie rozłożyć namiot. Ciuchy mokre i żadnych realnych szans na wysuszenie. Zostają więc na zewnątrz. No ale pewne rzeczy się nie zmieniają – kolacja i wino :D. W nocy na szczęście nie pada, temperatura znośna.

IX.                Dzień 4 maj 2011 r. (śr) Carbini – Riva Bella 100 km – 5.30 h śr 18.2 km/h

Na początek wymiana klocków w Ani rowerze. Stare nie nadają się absolutnie do użytku. Zjeżdżamy w dolinę a potem w górkę do Levie. Robi się zdecydowanie cieplej. Zaczynamy akcję wielkiego suszenia ciuchów w trakcie jazdy. Levie to piękne miasteczko. Położone na kilku w wzgórzach na różnych poziomach a przy tym ciche i spokojne. W tle góry. Rewelacja. Jemy drugie śniadanie a potem kilkukilometrową, ładną widokową trasa docieramy do Zonzy. Bardzo ciepło. Ciuchy spokojnie suszą się na rowerach a my wcinamy obiad i kawę. Trochę to trwało zanim otrzymaliśmy zamówienie (tak leniwej obsługi dawno nie widziałem) ale to nie jest problem, w końcu nigdzie nam się nie spieszy. Stąd zaczyna się podjazd na Col de Bavella. Droga początkowo wiedzie lasem i jakkolwiek jest przyjemnie tym nie mniej jednak widoki są żadne. Dopiero po kilku kilometrach wyjeżdżamy na brzeg potężnej doliny. Wjeżdżamy coraz wyżej. Fajnie. Sama przełęcz tonie w chmurach ale nie ma to nic wspólnego z wczorajszą fatalną pogodą. Zaczyna się niezwykle widokowy zjazd. Pewnie szłoby nam szybciej ale żal tych widoków nie utrwalać na fotkach. W pewnym momencie dostrzegamy świnie. Tym razem z całą pewnością nie ma nigdzie w pobliżu zagrody. Część z nich śpi, niektóre błąkają się bez celu, część sępi jedzenie u nielicznych turystów. Dolina piękna i tradycyjnie już zupełnie inna niż poprzednie. Jeszcze sprawny wjazd na Bocca di Larone i ponownie bardzo dłuuugi i leniwy zjazd. Wjeżdżamy w dolinę rzeki Solenzara. Jest urocza. Dogania nas (zresztą nie jednokrotnie) babcia na szosówce. Wstępnie oceniamy ją na 70 lat a jeździ jakby miała połowę mniej. Z jej opowieści wynika że codziennie robi po ok 60 km – po górach! Szacun :) Docieramy na wschodnie wybrzeże do drogi głównej. Niemal w momencie robi się bardzo gorąco. Droga nijaka a na dodatek mnóstwo samochodów. Przerwa na zakupy i jedzonko w Ghisonaccia. Korzystam z okazji i udaje mi się skutecznie wysuszyć namiot i resztę ubrań. Leniwe wleczemy się na północ z zamiarem znalezienie campingu gdzieś blisko morza. I wszystko byłoby bardzo fajnie gdyby nie to, że z przedniego koła zaczyna uchodzić mi powietrze. Po kilku kilometrach pompuję koło, potem jeszcze raz. Nie mam ochoty się brudzić więc szukamy miejscówki na nocleg. Kierując się znakami docieramy do potężnego kompleksu turystycznego o nazwie Riva Bella. Przed bramą słyszę z przodu głos Ani „Ty patrz kur.. Lama !” :D no faktycznie maszeruje sobie lama jakby nigdy nic :D. Sam kompleks rozłożony jest na kilku hektarach – camping, hotel, SPA, korty tenisowe, hodowla Lam ;) Całość położona nie tylko nad przebieg morza ale również nad jeziorem. Bardzo fajnie. Rozbijamy namiot obok niemieckich camperów. Ania zajmuje się zbieraniem muszli a których są tu olbrzymie ilości a ja wymieniam dętkę. Znów malutka dziurka i znów nie ma winnych ;). Wcinamy kolację i popijamy a jakże winem ;) a potem jeszcze jednym :D

X.                Dzień 5 maj 2011 r. (czw) Riva Bella – Piedicroce – Folelli – La Marana 103 km – 5. 39 h śr 18.2 km/h

Zapowiada się piękny dzień. Śniadanko i jazda. Początkowo główną drogą a potem boczna w kierunku gór. Dziś pogoda zdecydowanie bardziej sprzyjająca na górski etap. Po kilku pierwszych płaskich kilometrach zaczyna się podjazd. Droga częściowo w cieniu więc jedzie się przyjemnie. Ania po drodze popełnia wykroczenie z art. 119§1 kw na mandarynce ale upiera się że nie mam dowodów :D I po raz kolejny okazuje się że Korsyka ma wiele obliczy. Znów odmienne widoki niż poprzednio. Tym razem poza górami w tle, niezwykle charakterystyczne są wysokie paprocie których jest miliony. Serpentynami docieramy do Sant Andrea Di Cotone. Miasteczko jest niemal całkowicie wymarłe. Cisza idealnie współgrająca z pięknymi górami. Droga nadal wspina się dość zdecydowanie aż do nieznanej nam z nazwy przełęczy. Otwiera się na widok na przepiękną dolinę rzeki Buscu. Jesteśmy przynajmniej 500 metrów nad dnem doliny – krajobraz obłędny. Droga poprowadzona wzdłuż zboczy. Okazuje się że takich dolin jest więcej i w pewnym sensie przeskakujemy z jednej do drugiej. Droga nieznacznie faluje. Na jednym ze zjazdów dochodzą do wniosku ze muszę być solidnie zmęczony bo jazda idzie mi coraz gorzej Okazuje się jednak, że przyczyna jest bardziej prozaiczna – znów nie mam powietrza w przednim kole. Humor mam jednak tak dobry, że nawet nie specjalnie mnie to złości. Wymieniam dętkę a przy okazji uzupełniamy kalorie. Sjestę przerywa tupot małych nóżek – zza zakrętu wybiega olbrzymie stado zdyszanych kóz. Nie ustaliliśmy przed czym uciekały. Nasz widok na poboczu zbija je całkiem z tropu. Kilkadziesiąt pierwszych ostrożnie przechodzi obok i pewnie następne też by się prześliznęły gdyby nie Ania. Stanęła na środku drogi i zdecydowanym okrzykiem „kozy stać !” powstrzymała migrację :D. Popłakałem się ze śmiechu :D Droga w dalszym ciągu niezmiennie malownicza. Mijamy kilka kolejnych na wpół opuszczonych miasteczek. Ludzi prawie nie ma, samochody jadą sporadycznie o sklepie nie ma nawet mowy. Natomiast w jednym z nich znajdujemy kawiarnie – kawa pycha. A kolorytu dodają kolesie chlejący wódę – jeden z nich pijany jak bela spokojnie wsiada za kierownicę i odjeżdża :D Bez pospiechu robiąc dziesiątki zdjęć wjeżdżamy na kolejną przełęcz a potem w Pedicroce jemy obiad. Za towarzysza mamy olbrzymiego psa który cały czas śpi na plecach a nasze przybycie interesuje go mniej niż przeszkadzające mu w śnie muchy. Z Pedicroce zaczyna się zjazd. Początkowo bardzo ostrymi serpentynami a potem łagodnie dnem doliny. Późnym popołudniem docieramy do drogi głównej. Dzisiejszy górski etap był niesamowity. Zakupy i jazda w kierunku Bastii. Ruch pojazdów zdecydowanie za duży jak na nasz gust. Po kilkunastu kilometrach uciekamy w prawo i już pod wieczór zaczynamy szukać plaży. Samą plażę znajdujemy bez problemu. Ale w przeciwieństwie do poprzednich noclegów ten zapowiada się mało komfortowo. Plącze się mnóstwo ludzi i nawet przez chwilę zastanawiamy się czy nie nocować w krzakach. Ostatecznie zwycięża lenistwo. Kąpiel i jedzenie a namiot rozbijamy dopiero o zmroku między dwoma wydmami gdzie z daleka jest prawie niewidoczny. Chciałbym powiedzieć ze dziś nie piliśmy ale było by to kłamstwem :D

XI.              Dzień 6 maj 2011 r. (pt)
La Marana – Bastia (rowerem)
Bastia – Livorno (promem)
Livorno w kierunku Pizy (rowerem) łącznie rowerem 33 km – 1.39 h śr 20 km/h

Znów ktoś zwinął nam reklamówkę ze śmieciami ;) Śniadanko. Przyplątał się jakiś ciekawski Francuz któremu udaje się na migi wytłumaczyć skąd i dokąd jedziemy. Cieplutko. Powolutku jedziemy do Bastii. Na początek oględziny portu jachtowego a potem rundka po mieście. Zakupy i konsumpcja bezów – pyszne. W porcie jesteśmy ciut za wcześnie więc skupiamy się na leniuchowaniu i jedzeniu. Zjadamy przy tym prawie cały prowiant przygotowany na podróż promem ;) Sam prom jest potężny – znacznie większy niż poprzedni. Na pokład ładujemy się razem z motocyklistami. Rejs upływa dość szybko a podstawową atrakcją jest smażenie się na słońcu. Ania robi się nawet na Beduinkę – no cóż wolę ją w wersji europejskiej ;). W Livorno rozładunek i rundka po mieście. Robi zdecydowanie złe wrażenie. Mnóstwo pojazdów w szczególności skuterów – kompletny chaos, nikt nie przestrzega zasad ruchu drogowego, wąskie zastawione samochodami drogi – fuj. Bardzo niemiły kontrast w stosunku do spokojnej Korsyki. Jemy kebaba – cena zabawnie niska :D coli zresztą też ;). Zakupy w markecie gdzie m.in. zamiast mineralnej udaje się kupić oranżadę :D i wyjazd z miasta. Zamiast początkowo planowej drogi nad morzem decydujemy się znów pojechać do Szyszkowego Lasu. Najbardziej zabawne jest to,  że nocujemy pod tym samym drzewem co poprzednio i zdecydowanie jest to najlepsza miejscówka w całym lesie. Dodatkową atrakcją jest tabliczka NO CAMPING – ja tam w ogóle nie rozumiem języków obcych ;) Na kolację owoce  morza a tych jak wiadomo nie można jeść bez wina a nawet dwóch :D Noc ciepła

XII.         Dzień 7 maj 2011 r. (sb)
do Pizy (rowerem) 14 km – 0.39 h śr 21.5 km
Piza – Kraków (samolotem)

Ochłodziło się dopiero nad ranem. Ruszamy bez śniadania mając zamiar zjeść je w Pizie oraz bez mycia zębów – trudno byłoby je umyć w oranżadzie ;). Spory kawałek drogi tuż obok biegnie linia kolejowa co wykorzystujemy na wyścig z pociągiem. Maszynista głośnymi okrzykami zachęca nas do przyspieszenia – świr :D. Wjeżdżamy do miasta, przejeżdżamy przez opustoszałą o tej porze starówkę i robimy śniadanko pod Krzywą Wieżą. Cały kompleks robi rewelacyjne wrażenie. Niestety z każda minutą zjawia się coraz więcej ludzi już przed 11 są to po prostu dzikie tłumy. Opuszczamy więc to miejsce pospiesznie. Rundka przez starówkę która robi fajne wrażenie – mnóstwo wąskich uliczek, sporo placów na których odbywa się handel wszelakimi dobrami. Jeszcze pizza i na lotnisko. Tam niespieszne rozkładanie i pakowanie sprzętu oraz full higiena. Przy okazji okazuje się że paczka papierosów kosztuje mniej niż kanapka – co za kraj :D. Odprawa bez problemu. Lot jak zwykle nudny. Za to Kraków przywitał nas chłodem i deszczem. Jak chcę z powrotem na Korsykę ;) Nocleg u Kasi i Fredka

Podsumowanie

Łącznie rowerami przejechaliśmy 867 km w 48.43 h  co daje średnią ok. 17.8 km/h Straty – tradycyjnie już klocki hamulcowe a nadto moje pedały. Musze też bliżej przyjrzeć się tylnemu kołu. Wrażenie z wyprawy jest takie, że nie ma czegoś takiego jak jedna Korsyka. Praktycznie każda dolina jest inna, kolor sąsiednich zatok znacznie różni się od siebie. Nawet zapachy na niewielkich odcinkach zmieniają się diametralnie. Tak dużej różnorodności na tak małej przestrzeni nie spotkałem jeszcze nigdy. Jedynym minusem są ceny – chwilami zupełnie z kosmosu ale z tym zasadniczo liczyliśmy się przed wyjazdem i nie trzeba było ogłaszać upadłości ;) (łączny całkowity koszt wyprawy na dwie osoby to nieco mniej niż 4.000 pln) Nadto na Korsyce baaardzo trudno jeździ się rowerami – nie chodzi mi o przewyższenia czy o temperaturę ale o koloryt który nakazuje bardzo częste postoje. Argumentem na poparcie tej tezy jest to, że na 867 km trasy zrobiliśmy blisko 1000 zdjęć – niezła średnia :) Ostrzegam również facetów jadących samotnie na Korsykę – nie ma tam nikogo kto przypominałby choć trochę kobiety,  no chyba że skutecznie się schowały :)
Najlepszym podsumowaniem wyprawy jest stwierdzenie Tomka – „ryjki uchachane i opalone” – dokładnie tak :)


/Marcin/

1 komentarz: