LITWA I ŁOTWA 2008











Ktoś kiedyś powiedział, że Litwa jest płaska… mówił chyba o jakiejś innej Litwie…


I Dzień  15 sierpnia 2008 r. (Pt)
Starachowice – Skarżysko Kamienna ( rowerem – 25 km – 1.10 h śr. 21.4 km/h)
Skarżysko Kamienna – Lublin (pociągiem)
Lublin – Białystok (samochodem)

Pobudka miała być o 7.00 – obudziłem się godzinę później z rozpaczliwym bólem głowy. Dłuższą chwile zajęło mi przypomnienie sobie powodów tego bólu – już wiem to wszystko przez Meksykan i te ich kaktusy ;). Z dużym trudem zacząłem się organizować – dobrze, że już wcześniej byłem w zasadzie spakowany. Mocna kawa pomogła trochę wrócić do rzeczywistości. Wyjazd ok. 11.00. Jeszcze w Starachowicach zaczęło solidnie lać – kilka kilometrów dalej ponownie. Nieźle mnie zmoczyło. Potem jest już lepiej i do Skarżyska docieram w zasadzie suchy. Pociąg klasycznie opóźniony 20 minut. Mam pewne obawy odnośnie pakowania roweru do pociągu – wrzucenie tam roweru, czterech sakw, namiotu i kilku innych gadżetów wydaje się być sporym przedsięwzięciem logistycznym. Okazuje się, że nie potrzebnie się martwiłem – pomógł mi Sokista, w dodatku bez żadnych sugestii z mojej strony. Dzięki :). W Lublinie obiad u Maćka i wyjazd samochodem do Białegostoku. Zabierają się z nami jego siostry – bardzo fajne dziewczyny :). Okazuje się, że na miejscu rodzina Maćka w najlepsze imprezuje. Po wczorajszych ekscesach alkoholowych odmawiam współpracy – „ciężar” ten na siebie wziął Maciek ja zaś pełniłem rolę kierowcy. Średnia przyjemność – jazda w nocy po burzy, w obcym mieście, w dodatku nie swoim samochodem. Na szczęście nie rozwaliłem bryczki. Nocleg u rodziny Maćka. Spaliśmy w jednym łóżku ale bez przytulania ;) Słowo :)

II Dzień 16 sierpnia 2008 r. (Sb)
Białystok – Kowno (samochodem)
Kowno – Czerwony Dwór – Kiejdany – Pavartyciai – 134 km – 5.45 h – śr 23.3 km/h

Pobudka i wyjazd w kierunku Suwałk. Pogoda śliczna. Po drodze widzimy masakryczny wypadek – wielka ciężarówka po wypadku z osobówką wyglądała jakby właśnie startowała w kosmos tylko, że brakło jej paliwa. Przed granicą wymiana waluty. Granica między Polska a Litwą w zasadzie nie istnieje – zostało kilka budynków i parkingi. Droga po stronie litewskiej jest super, szeroko, po dwa pasy w każdą stronę i tak aż do samego Kowna. W mieście nastawiamy się na dłuższe szukanie parkingu dla samochodu na cały tydzień. Klasycznie mieliśmy farta – zaczepił nas koleś który posługując się niezłą polszczyzną usiłował wcisnąć nam jakieś widokówki. Zignorowaliśmy jego propozycje i złożyliśmy swoją – potrzebujemy parkingu dla bryczki. Zgodził się udostępnić swoje podwórko. Wyglądał na wyraźnie zadowolonego gdy daliśmy mu za tą przysługę 50 PLN, znalazło się nie tylko podwórko ale nawet garaż. Pakowanie i wyjazd rowerami w kierunku Czerwonego Dworu. Tuż przed miastem pierwsza niespodzianka – podjazd oznaczony znakiem 12%. Ale to było chyba takie litewskie 12% - bierzemy górkę z marszu, na pewno nie ma więcej niż 6-7%. Oglądamy kościół i kompleks pałacowy – jest dość rozległy i nieźle zadbany, robi spore wrażenie. Potem jazda w kierunku Kiejdan – droga bardzo przyjemna, w miarę równo, niewielki ruch samochodów. Litwini maja dość ciekawy zwyczaj ozdabiania poboczy dróg – wszędzie ustawione są drewniane rzeźby, których znaczenia nie mogliśmy odgadnąć, wyglądają jak rodzaj wielkich indiańskich totemów. Obiad w Kiejdanach – bardzo fajne, a przy tym praktycznie puste miasteczko. Z dużym trudem udaje się znaleźć sklep spożywczy. Pod sklepem zaczepia nas chłopak, który łamaną angielszczyzną pyta skąd jedziemy i dokąd. Jego reakcja na naszą odpowiedź jest klasyczna tzn. opadła mu szczęka ale komentarz do naszych zamiarów już nie jest klasyczny – „strong people” powtarza kilka razy. No pewnie, że jesteśmy strong people, a w zasadzie będziemy jak przejedziemy całą trasę ;). Jedziemy na północ – droga robi się bardzo monotonna, jesteśmy solidnie zmęczeni. Już po zmroku docieramy nad jezioro w  pobliżu Pavartyciai. Przy brzegu tkwi tabliczka z napisem „privat valda” ale przecież nie znamy litewskiego więc ją ignorujemy ;). Jezioro w miarę czyste, robimy więc sobie full higienę, po browarku i do namiotu. W nocy budzi nas odgłos samochodu który zatrzymał się tuż przy namiocie. Faceci nie wydają się być zainteresowani naszą obecnością – oglądają tylko brzeg jeziora, chyba jacyś lokalni strażnicy.

III Dzień 17 sierpnia 2008 r. (Nd)
Pavartyciai – Szawle – Góra Krzyży – Janiszki – Jelgava – 158 km – 6.30 h – śr 24.3 km/h
Jelgava – Ryga (pociągiem)

Rano pogoda znów bardzo ładna. Dosyć szybko docieramy do Szawli mimo wiatru który chwilami dość mocno utrudniał kręcenie. Miasto zadbane z fajnym deptakiem. W mieście jest muzeum rowerów przed którym stoi bajk zdecydowanie większych od naszych ale nie wydaje się aby był szybszy ;). Znajdujemy knajpę z regionalnym żarciem – zeppeliny plus gira z rodzynkami to jest to ! Mniam :). Niestety początkowo dostaliśmy tylko jedną porcję. Kelnerka nie grzeszyła znajomością angielskiego – słowo „two” było jej najwyraźniej obce ;). Przy okazji dochodzimy do zgodnego wniosku, że język litewski jest bardzo łatwy – do polskich słów trzeba dodawać końcówkę – „as” i już mamy litewski np. roweras, zasadzkaas, kobietaas itp. :) :) :). Zauważam przy tym jedną dziwną rzecz – ludzie tutaj używają rozpaczliwej ilości perfum, chwilami jestem wręcz oszołomiony zapachami. Ciekawe tylko czy robią tak na co dzień czy też dlatego, że akurat jest niedziela ;) Dojeżdżamy do Góry Krzyży. Wydawało mi się, że wiadomości z przewodnika, iż znajdują się tu miliony krzyży są mocno przesadzone. Myliłem się, tu naprawdę są miliony krzyży począwszy od kilkucentymetrowych do olbrzymich o wysokości kilku metrów. Miejscami wygląda to tak jakby przyjechała ciężarówka i bezwładnie wyrzucono z niej na kupę kilka ton krzyży. Niesamowite miejsce ! Czegoś podobnego nigdy w życiu nie widziałem. Jedziemy dalej na północ i dość szybko docieramy do granicy litewsko-łotewskiej. Tam przeprowadzamy skomplikowaną operację wymiany euro na łotewskie łaty w litewskim kantorze, w dodatku pani mówi po rosyjsku a my po angielsku. Udało się :). Asfalt po stronie łotewskiej jest znacznie gorszy. Pada kilka niewybrednych uwag pod adresem łotewskich drogowców. W dodatku samochody jeżdżą tam zdecydowanie szybciej. Docieramy do Jelgavy – szybkie zwiedzanie miasta. Mają tam dość ciekawy zwyczaj – osoby zawierające tzw. związek małżeński zostawiają kłódki na barierkach mostów a klucz wrzucają do rzeki. Według Maćka żeby się rozwieść trzeba potem znaleźć ten klucz w rzece ;) w wersji hard trzeba skoczyć po niego z mostu :). Wydaje się jednak ze prostsze było by przecięcie kłódki ;). Pakujemy się do pociągu i jedziemy ok. 40 km. do Rygi. Pani w okienku kasowym nieźle mówi po angielsku więc nie ma żadnych problemów. Ryga robi na nas niesamowity wrażenie. Przepiękna starówka z wysokimi gustownymi kamienicami ustawionymi wzdłuż wąskich krętych uliczek. W dodatku stwierdzamy zgodnie, że takiej ilości ładnych dziewczyn na tak małym terenie jeszcze nie widzieliśmy. No ale przecież to miasto portowe i najwyraźniej na przestrzeni lat geny bardzo fajnie się tu wymieszały :). Próbujemy wyjechać z miasta w kierunku Siguldy co okazuje się dość trudne. Miasto w ogóle nie jest oznaczone – nie ma nie tylko drogowskazów ale nawet oznaczeń numerów dróg. Błąkamy się bezsensu prawie 1.5 h w ciemnościach kierowani przez różnych ludzi w różne, rozbieżne kierunki. W końcu na stacji benzynowej jakaś rozgarnięta kobieta tłumaczy mi jak wyjechać z miasta. Uff udało się. Następnego dnia okazuje się, że i tak nie do końca pojechaliśmy zgodnie z planem ale chociaż kierunek był właściwy. Nocleg tuż za granicą miasta w jakiś przypadkowych krzakach. Higieny zero tzn. śpimy „na brudasa”

IV Dzień 18 sierpnia 2008 r. (Pn)
Ryga – Ropazi – Sigulda – Turaida – Sigulda – Kegums – Dzintari – 156 km – 7.04 h – śr 22.1 km/h

Rano przyplątała się jakaś babcia chyba właścicielka „krzaków” oraz sąsiedniego pastwiska. Raczej nie miała złych zamiarów a w dodatku było wyraźnie zdeprymowana tym, że mówimy do niej w jakimś obcym języku. Ustaliliśmy wspólnie, że wszystko jest OK. Śniadanie i jazda w kierunku Siguldy. Chwilami siąpi deszcz ale zupełnie nam to nie przeszkadza. W okolicy Siguldy teren gwałtownie się zmienia. Najpierw 11% zjazd a potem taki sam podjazd i było to prawdziwe 11% nie takie „litewskie”. Po drodze znowu most z kłódkami. Dojeżdżamy do zamku w Turaidzie – robi niezłe wrażenie. Maciek wchodzi za pół ceny jako student przekonując kasjerkę, że nie ma akurat legitymacji pod ręką ;). Ja płacę cały bilet (3 łaty) raczej nie przekonam kasjerki, że jestem studentem, co najwyżej mógłbym mieć zniżkę na legitymację seniora (akurat też nie miałem jej pod ręką ;)). Kompleks bardzo ładny chociaż same ekspozycje muzealne dość skromne. Turaida to najdalej na północ wysunięty punkt naszej wyprawy. Deszcz przeczekaliśmy w zamku a potem odwrót przez Siguldę na południe w kierunku Bauski. Asfalt robi się strasznie syfiasty – w zasadzie nie jest to droga ale zbiór łat w różnych rozmiarach i kolorach. Tyłek trzęsie niemiłosiernie. Po drodze widzimy kilka sejmików bocianich. Ptaki powoli zbierają się do odlotu – jak one trafią bez GPSa ? ;) Późnym popołudniem docieramy do Dźwiny w okolicy Kegums. W tym miejscu rzeka jest spiętrzona a droga wiedzie przez tamę olbrzymiej elektrowni wodnej. Widząc taką ilość czystej wody wyszedł ze mnie ekshibicjonista. Decyduje się na full higienę mimo tego, że ruchliwa droga przebiega kilka metrów obok. Niech sobie popatrzą ;). Tuż za Dzintari asfalt się kończy. Początkowo myślimy, że po prostu zabłądziliśmy – na mapie w tym miejscu jest zwyczajna żółta droga ale wygląda na to, że wszystko jest ok. Będziemy martwić się tym rano. Miejscówkę do spania mamy za to super – wysokopienny suchy las. Piwo łotewskie jest gorsze niż litewskie…

V Dzień 19 sierpnia 2008 r. (Wt)
Dzintari – Bauska – Pilsrundale – Bauska – Birże – 143 km – 7.02 h – śr 20.0 km/h

Rano wyjazd w kierunku Bauski. Niestety okazuje się że asfaltu nie ma i nie będzie. Jedziemy szutrową, chwilami dość podłą drogą. W dodatku kierowcy samochodów jadą tak jakby był tu asfalt – 70-80 km/h, w ogóle nie zwalniają, wzniecając za sobą tumany kurzu. Dość szybko jesteśmy cali pokryci szarym pyłem. Po kilkunastu kilometrach docieramy na drugie śniadanie do Vakumnieki. Dokonuję oględzin roweru i okazuje się, że przednia opona pękła i zaczęła się rozłazić wzdłuż obręczy. Nie jest dobrze :( Opona w tych terenach jest towarem mocno deficytowym. Kleimy ją taśmą hydrauliczną. Ciekawe czy wytrzyma. Na domiar złego w między czasie dość skutecznie rozcinam sobie rękę puszką. Z dużym trudem tamuję krew. Co za dzień… Następne 23 km do Bauski to traumatyczne przeżycie. Cały czas szuter, w dodatku staram się nie obciążać przedniego koła i jechać delikatnie a to wymaga bardzo dużego wysiłku. Gdy zobaczyliśmy wreszcie z daleka coś co przypominało asfalt to początkowo wietrzyłem jakiś podstęp łotewskich drogowców ale nie, faktycznie tam był. Miałem zamiar zejść z roweru i go pocałować ale Maciek powiedział, że nie będziemy niczego całować po prostu na asfalt sobie zasłużyliśmy. Słusznie ! :). Za to w ramach wyrównywania szans zaczął wiać wiatr w twarz. Przed Bauską zaczęło mi schodzić powietrze z tylnego koła. Dopompowaliśmy je na stacji benzynowej. W Bausce znaleźliśmy sklep rowerowy. Niestety była tam tylko jedna opona w rozmiarze 28 w dodatku strasznie „wysoka” i „szeroka”. No ale nie było innego wyjścia. Decydujemy, że pójdzie na tył a dotychczasową tylną przełożymy na przód. Po zdjęciu tylnej opony okazało się, iż ta nowa jest tak duża, że nie mieści się pod bagażnik. No trudno – zakładamy nówkę do przodu – niestety nie mieści się pod błotnik :(. Trochę podciągamy błotnik ale i tak opona o niego trze. Pompujemy koła z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Myjemy ręce i wyprowadzamy spod sklepu rowery. Flak z tyłu. O w mordę !...... odwrót do sklepu i wymiana dętki. Mycie rąk. Wyprowadzamy rowery. Flak z przodu. Zaraz eksploduję ! Odwrót do sklepu i wymiana dętki. Mycie rąk. Wyprowadzamy rowery – moment napięcia …….i chyba wszystko w porządku. Obiad i oględziny lokalnego zamku a potem jazda w kierunku Pilsrundale. Opona dość mocno trze o błotnik ale jest mi wszystko jedno, przynajmniej gdy jadę chodnikiem piesi mają wystarczająco dużo czasu na ewakuację. Pałac w Rundale imponujący – nie bez przesady nazywany jest „Łotewskim Wersalem”, podobno ma też fajne ogrody, ale ich oględziny sobie odpuszczamy. Odwrót do Bauski gdzie w markecie wydajemy resztę łatów i jazda w kierunku granicy. Nie ma wiatru, jedzie się bardzo przyjemnie. Po wjeździe na Litwę skręt w kierunku Birży. Dojeżdżamy tam już po zmroku. Mam marzenie żeby znaleźć miejscówkę nad brzegiem jeziora i gruntowanie się wykąpać. Marzenie spełnia się połowicznie. Miejscówka jest nad jeziorem ale jest ono tak zarośnięte gęstymi szuwarami, że istnienie wody mogę co najwyżej sobie wyobrazić. Robię wiec jedynie half higienę – czyste łydki to też nieźle ;). W nocy przechodzi olbrzymia burza – deszcz tak uderza o namiot, że o żadnym spaniu nie ma mowy.

VI Dzień 20 sierpnia 2008 r. (Śr)
Birże – Geidziunai – Rakiszki –  Jezioro Sartai – 122 km – 6.21 h – śr 19.2 km/h

Zwijamy mokry namiot i udajemy się na poszukiwania tutejszego zamku, który po dość długim czasie znajdujemy. Położony jest nad czystym i niezarośniętym jeziorem. Mogliśmy tu trafić wczoraj… W między czasie trochę popadało. Wyjazd z Birży w kierunku Rakiszek na pewniaka. Wprawdzie nie ma drogowskazu ale to małe miasto i nie można się pomylić. Okazało się że można. W pewnym momencie skończył się asfalt i zaczęła droga szutrowa co po wczorajszych doświadczeniach specjalnie nas nie zdziwiło. Jednak po kilkunastu kilometrach droga zaczęła coraz bardziej skręcać na południe co prowadziło do logicznego wniosku, że to jednak nie jest droga na Rakiszki. Babcie w jednej ze wsi upewniły nas, iż tak faktycznie jest, radziły wrócić do Birży, co wcale nam się nie uśmiechało. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy częściowo na azymut próbując szukać głównej trasy. W międzyczasie z właściwą sobie gracją zajechałem drogę jakiemuś dostawczakowi – koleś zaczął ostro hamować i wylądował w rowie. Trochę mu się nie dziwię, że zaczął tak gwałtownie hamować. Zobaczył przed sobą dwóch bajkerów jadących środkiem drogi i nagle jeden z nich skręcił w lewo a drugi (czyli ja ) w prawo – chłop po prostu zgłupiał. Wyglądał na lekko wkurzonego ale przeszło mu jak zobaczył, że jest nas dwóch a gdy wypchnęliśmy samochód z rowu był wręcz zadowolony :) Początkowo jechaliśmy drogami szutrowymi potem leśnym duktem aż w końcu dotarliśmy do drogi Birże – Rakiszki (asfaltowej a jakże) w odległości zaledwie 16 km od Birży, przy czym żeby dotrzeć do tego miejsca zrobiliśmy 35 kilometrów bezdrożami. To był najdłuższy skrót jaki mogę sobie wyobrazić. Korzystając z ładnej pogody wysuszyliśmy na poboczu namiot i wszystkie mokre ciuchy. Do Rakiszek dotarliśmy dopiero późnym popołudniem. Szybkie zwiedzanie – bardzo ładny kościół, pałac i rodzaj małego skansenu. Obiad w lokalnej knajpie – barmanka zupełnie nie kumała o co nam chodzi. Dopiero po dłuższych wysiłkach udało się jej wytłumaczyć, że chcemy coś regionalnego do zjedzenia. Nie wiem jak się to coś nazywało ale było dobre. Wyjazd z Rakiszek znowu problematyczny. Skończyło się na tym, że jakieś miłe dziewczyny narysowały nam na kartce papieru plan wyjazdu z miasta. A swoją drogą ciekawe jakich jeżyków uczą się w szkole bo po angielsku nic nie rozumiały. Maciek zaproponował nawet żeby wystąpić do Unii Europejskiej o dofinansowanie na dokształcanie tutejszej młodzieży ;). Do Obeliai docieramy w ekspresowym tempie. Przy drodze ładny wiatrak w którym koleś zrobił wypasioną restaurację. Mógłbym mieć taki lokal – mieszkałbym na piętrze, zaś w knajpie obsługiwałbym sam siebie :). W tym miejscu skończyła się płaska Litwa – droga zaczęła składać się wyłącznie ze zjazdów i podjazdów. Ekstra ! Maciek też najwyraźniej był zadowolony – coraz więcej trudu kosztowało mnie żeby dotrzymać mu kroku. Na dodatek na jednym z podjazdów odkręca mi się nosek i gubię śrubki. Podnoszę bunt – nic więcej przy tym rowerze nie będę robił ! – bez jednego noska da się jechać. Nosek ląduje w sakwach. Zaczynamy rozglądać się za noclegiem i wtedy już po ciemku na jednym z podjazdów najeżdżam na ostry kamień – flak z tyłu … o w mordę !!! Nie mam nawet jednej całej dętki !!!. I wtedy jakimś magicznym sposobem pojawił się znak „biwak 1.5 km” Decydujemy, że spróbujemy tam dotrzeć Maciek jadąc, ja prowadząc rower. Udało się. Na miejscu opadły nam szczęki – wyobrażaliśmy sobie, że to będzie jakiś dziki biwak a tymczasem okazało się, że to spory kompleks z domkami, ubikacją kuchnią, placem zabaw, miejscem na grill, było nawet boisko do koszykówki. 10 litów od głowy za takie miejsce na pewno nie było ceną wygórowaną. Przechodząca burza wywołała u nas jedynie wzruszenie ramionami – siedzieliśmy pod dachem. Urządziliśmy sobie full kąpanie. Namiot rozbity na idealnie przystrzyżonej trawie. Test wyrobów estońskich browarów wypadł pozytywnie :)

VII Dzień 21 sierpnia 2008 r. (Czw)
Jezioro Sartai – Dusiaty – Uciana – Wilno – 8 km przed Trokami – 172 km – 8.00 h – śr 21.5 km/ h

Dzień zaczyna się sklejenia wszystkich posiadanych dętek. Plan na dzień dzisiejszy to dotrzeć do Wilna, co może nie być łatwe. Początkowo idzie wyśmienicie – teren nadal pofałdowany, jazda jest naprawdę ciekawa. Dość szybko docieramy do Uciany, jest to chyba pierwsze miasto dobrze oznaczone. Tam pojawiają się problemy najpierw roboty drogowe, potem burza – na szczęście ewakuacja pod daszek jakieś hali jest skuteczna. Dalej obwodnicą wokół miasta i na południe. Tu zaczyna być coraz gorzej, droga ułożona jest z betonowych niezbyt dokładnie dopasowanych płyt, w dodatku cały czas się wznosi a przy tym mamy przeciwny wiatr i co jakiś czas siąpi drobny deszcz. Przerwa w Malatach. Podczas sjesty pod lokalnym sklepem przetacza się olbrzymia burza – leje jak z cebra – mieliśmy fart. W trakcie robienia zakupów sprzedawczyni zwraca nam po polsku uwagę, że jeżeli będziemy mówić do niej właśnie po polsku to zakupy zrobimy szybciej :) Nie sposób się nie zgodzić. Tuż po burzy start w kierunku Wilna. Coraz bardziej podkręcamy tempo gdyż z boku nadchodzą kolejne burzowe chmury. Kiedy wydawało nam się, że uda się wygrać ten wyścig zaczęło lać – byliśmy bez szans, nie było się gdzie schować. Jedyną nagrodą była tęcza – też mi pocieszenie. Do miasta wjechaliśmy ok. 18.00 co uważam za przyzwoity wynik. Sam wjazd skandaliczny – główna droga ze stolicy na północ pozbawiona jest na kilkusetmetrowych odcinkach asfaltu. Od dziś przestaję narzekać na polskie drogi. Jeżeli ktoś twierdzi, że nasze są złe niech jedzie na Litwę a jeszcze lepiej na Łotwę. Rundka po starówce – to miejsce naprawdę robi wrażenie. Jest znakomicie utrzymana a przy tym wręcz tętni życiem – mnóstwo fajnych knajpek. Znacznie częściej niż język litewski słychać język polski. Pod pomnikiem Mickiewicza jedna pani opowiada drugiej, że Polacy zabrali Litwinom Mickiewicza – Maciek delikatnie zwraca im uwagę, że Mickiewicz zawsze był nasz więc o żadnym zabieraniu nie ma mowy :) a co ! W ogóle to pojawia się ciekawa koncepcja – Maciek sugeruje żeby zająć Litwę zbrojnie (przypadkiem oczywiście ;)) a z Łotwy zrobić lenno. Niezła myśl – moglibyśmy to zrobić w obronie własnych obywateli ;). A propos – bardzo częste są samochody litewskie do których doczepione są gruzińskie flagi. Też chyba kupię sobie taką. W międzyczasie tłumaczę po angielsku jakiemuś angolowi co oznaczają flagi na samochodach – kurczę ale ze mnie poliglota – sprawiał wrażenie, że zrozumiał ;). Kolację już po zmroku jemy w regionalnej restauracji przy placu ratuszowym. Po otworzeniu karty dań chwila konsternacji – wszystko po litewsku. Maciek – „zobacz na drugą stronę może jest po angielsku” – faktycznie jest :). Maciek – „zobacz na następną może jest po polsku” Jest :). Jasnowidz czy co ;). Żarcie wyśmienite. Przy okazji odkrywamy, że tubylcy wcale nie perfumują się więcej niż zwykle tylko po prostu strasznie wyczulił nam się węch. Już w całkowitych ciemnościach podjeżdżamy pod market, który właśnie zamykają i nie chcą nas wpuścić. Robię minę biednego misia i przekonuję ochroniarzy, że nie będziemy mieli nic na kolację. Ulegają. Są tylko nieco zdziwieni, że głównym asortymentem po który poszedłem to piwo. Ale przecież chleb też kupiłem ;). Po dłuższych perypetiach ustalamy jak wyjechać z miasta (to już klasyka). Prawie godzinę jedziemy po ciemku w kierunku Troków. Jest cholernie niebezpiecznie – niby mamy oświetlenie ale raczej niewielkie a do tego jest bardzo duży ruch samochodów. Maciek chce dojechać aż do Troków, ja sugeruje żeby sobie dać spokój. W końcu daje się przekonać. Ładujemy się do lasu – jest niesamowicie zaśmiecony. Niestety nie ma większego wyboru. Kończymy kręcić tuż przed 23. Wyjątkowo nie miałem żadnej awarii – trudno za awarię uznać odgnieciony tyłek i palec przytrzaśnięty w statywie ;). Dziś half higiena.  

VII Dzień 22 sierpnia 2008 r. (Pt)
8 km przed Trokami – Troki – Jewie – Rumszyszki – Kowno – 106 km – 5.11 h – śr. 20.5 km/h
Kowno – Białystok (samochodem)

Rano okazuje się ze większość śmieci w lesie sygnowana jest marką durex – „Las Miłości” czy co ? ;) Już rozumiem co robił wczoraj nocy w środku lasu samochód. Do Troków jest tylko 8 km. Ustalamy, że „wyścig” się skończył i dziś jest „etap przyjaźni” – nie będziemy się spieszyć Po drodze tłumaczymy jakiemuś Litwinowi jak dojechać do Druskiennik – no proszę zgubił się we własnym kraju ;). W Trokach śniadanie nad jeziorem i zwiedzanie. Urocze miasteczko – niezwykle malowniczo położone a tubylcy nadal posługują się językiem polskim. Z miasta wyjeżdżamy około południa w kierunku Jewie a stamtąd jedziemy główną drogą łączącą Wilno z Kownem. Jest średnio przyjemnie – strasznie dużo samochodów. W pewnym momencie zaczyna się trasa szybkiego ruchu a to oznacza zakaz jazdy rowerów. My ten znak interpretujemy inaczej – skoro jest to trasa szybkiego ruchu to znaczy, że trzeba przejechać ją szybko :). Tak też zrobiliśmy – policji nie było. W Rumszyszkach decydujemy się obejrzeć skansen. Obszar jest olbrzymi ponad 170 ha ale jest tam niewiele ponad 100 obiektów. Nie rzuca na kolana, chociaż kilka budynków jest naprawdę ciekawych m.in. wiatraki. Potem, po solidnym jedzeniu sprint do Kowna w którym jesteśmy ok. 18.00. Starówka bardzo ładna choć nie tak imponująca jak wileńska czy klimatyczna jak ryska. Kolacja w restauracji orientalnej – „pasta z małżami” mniam :) tylko mało :(. Dość szybko odnajdujemy nasz samochód – jest cały. Ostatni etap wyprawy to szukanie otwartego po 22.00 sklepu. Trzeba kupić przecież jakąś wódkę na drogę ;) Udaje znaleźć się jeden czynny do 23.00 ale okazuje się ze alkohol sprzedają tam tylko do 22.00 – głupi zwyczaj. W końcu Maciek ustala gdzie jest supermarket czynny do północy – o dziwo znajdujemy go bez trudu. Zakupy są wyjątkowo udane :). Pakujemy się do samochodu i ok. 2 w nocy jesteśmy w Białymstoku. Nocleg. Rano do domu…

Statystyki

Łącznie przejechaliśmy rowerami  1016 km w ciągu 47.03 godzin co daje średnią 21.6 km/h, w tym część drogami szutrowymi, co siłą rzeczy obniża średnią. Straty – 3 gumy, rozwalona opona, odkręcony nosek, rozwalone buty (rozpadły się już po powrocie). Nie zauważyłem żeby Maciek poniósł jakieś straty – chyba nie stracił nawet cierpliwości ;). Straty poniósł tez Przemysł Tytoniowy – tydzień nie paliłem :) - nie wiem czy nie zbankrutują ;). Jeżeli ktoś wybiera się w te tereny polecam zabranie ze sobą dobrych map, twardego tyłka i trochę cierpliwości. Litwa i Łotwa są śliczne… no i te dziewczyny w Rydze … :)

Litwa nie jest płaska…

/Marcin/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz