Siedzimy
sobie we dwóch w ciepełku, przed nami wielkie michy z parującym makaronem oraz
dzięki uprzejmości Elizium popychacz w postaci piwa. Wszystko za nami. Z jednej strony komfort związany z w/w
okolicznościami a z drugiej dyskomfort – boli mnie wszystko, w tym części ciała
które pozornie nie mają nic wspólnego z jazdą na rowerze. W dodatku jazda w
przeciwdeszczówce spowodowała, że się ugotowałem. Śmierdzę – mocno śmierdzę.
Żonie Elizium najwyraźniej to nie przeszkadza. Przysiadła się do nas. „Po co to
robicie?” Krzysiek mój współtowarzysz wybrnął łatwo - „wybieram się na BB Tour
a dziś to był trening. „A ty?” Coś zaczynam bredzić o potrzebie sprawdzenia się
i takie tam. No właśnie – po co ? Tak naprawdę nie wiem. Mam już tyle lat i sporo przeżyłem tak, że nie
muszę sobie samemu nic udowadniać. Nic nie muszę udowadniać również swojemu
otoczeniu – w płaszczyźnie rowerowej większość moich znajomych (również rowerowych)
traktuje mnie jak totalnego świra. Nie jest to także prezent na urodziny ( w poniedziałek
kończę 40 lat – ło matko :D). Więc po co ?
Pierwszy
raz przejechać 500 km spróbowałem na Maratonie Podróżnika – nie udało się ale
tylko z powodów technicznych. W Kórniku druga próba, która nie byłaby możliwa
gdyby nie wsparcie żony i teścia. Hurtem z Hanią i Zosią wybraliśmy się do
Wielkopolski. Podoba mi się idea maratonu turystycznego – brak pomiaru czasu,
nie ma napinki. Start 15-osobowych grup co 3 minuty, osoba wyznaczona do
pilnowania spójności owej grupy. Tyle teorii. Po 160 kilometrach zostało nas
pięciu a średnia wynosiła 35.8 km/h :D To zdaje się jest turystyka aktywna. W tym miejscu
przestało mi się chcieć bez żadnego powodu. Nie uzasadniał tego ani wiatr ani
temperatura. Nogi, płuca i pikawa też były w porządku a tempo absolutnie mi
odpowiadało. Złapałem muła i nie mogłem sobie z nim poradzić. Sięgnąłem po żel
który niespodziewanie upadł mi na asfalt. Normalnie bym to zignorował ale nie
tym razem. Wróciłem po niego. Chłopaki odjechali a ja miałem poczucie ulgi, że
teraz to już w ogóle nic nie muszę – pojadę w takim tempie jak będę miał na to
ochotę. Później zastanawiałem się czy tego żelu nie upuściłem celowo ale chyba nie… Po
raz pierwszy swojego zachowania pożałowałem niemal od razu – jadąc za nimi nie
zauważyłem, że skręcili i pomknąłem prosto. Odwrót. Odpaliłem mapę (do tej pory
była uśpiona). Spotkałem chłopaka który wcześniej jechał z nami i odpadł. „Jesteś
pewien że jedziesz dobrą drogą?” Nie był. „Masz mapę lub gps?” Nie miał. Luzak.
Kilka minut później decyzji o porzuceniu grupy pożałowałem jeszcze bardziej. 40
kilometrowa prosta pod centralny wiatr. Nie jestem płaczliwy ale w tej sytuacji
niewiele mi brakło. Gdyby nie perspektywa bufetu na końcu tej drogi krzyżowej
to dał bym sobie pewnie spokój. Na bufecie lekkie zaskoczenie. Czwórka która
jechała przede mną okazała się być właśnie odjeżdżającą trójką a czwarty –
Krzysiek rozpoczynając obiad stwierdził, że nigdzie nie jedzie dopóki nie
uzbiera się duża grupa. W międzyczasie przyjechało sporo Trzysetek. Z rozmów
z nim wynikało, że żadna grupa na 500 km w najbliższym czasie się nie uzbiera.
Pojechaliśmy więc we dwóch i była to trafna decyzja. Na zmiany przejechaliśmy aż do
kolejnego bufetu. Jechało się fajnie – starałem się dawać długie zmiany
(lemondka jest super); współtowarzysz poprosił nawet bym jechał ciut wolniej.
Idylla skończyła się kilkanaście kilometrów przed Osieczną. Zlało nas.
Oczywiście lepiej, że zlało nas przed bufetem niż po ale jednak. Bez pośpiechu przebieranie,
gulasz, kawa, druga, trzecia… Start tuż przed 22.00 Jest słabo. Bardzo słabo.
Gulasz się nie przyjął a kawy było zdecydowanie za dużo. Jedzie się strasznie.
Krzysiek prowadzi a ja nie jestem w stanie wyjść na zmianę. Cola i suchary nie
pomagają. Dopiero po jakiś dwóch godzinach na stacji benzynowej kupuję
lekarstwo i jest zdecydowanie lepiej. Na metę docieramy przed czwartą. Medale i
takie tam. Po sjeście jeszcze 15 km na kwaterę. Fajny kompan mi się trafił.
Jest minimalistą – ciuchów na zmianę w zasadzie nie miał, mówił niewiele ale za
to treściwie. Rowerowo nie dorastam mu do pięt. Tym bardziej jestem wdzięczny, że nie zostawił mnie po drodze – miał mnóstwo okazji :D. Jeśli zaś chodzi o
samą organizację imprezy to jest ona kolejnym przykładem, że maratony na
rowerzystów powinni organizować rowerzyści. Nie mam absolutnie żadnych
zastrzeżeń. Jeśli zaś chodzi o drugi bufet to nie wiem jakiego rodzaju relacje
łączą osoby tam będące z organizatorami ale byli oni nie tylko mili, uczynni
etc. ale wręcz dumni, że organizują bufet. Szacun. Minus to wiatr no ale jak
mawiają anarchiści wiatr wieje tam gdzie chce ;) no i nawierzchnia. Trafnie
spuentował to mój towarzysz – „zobacz, ten asfalt w ogóle nie niesie nawet jak
jest z wiatrem; dzisiejszy maraton nie jest najlepszą okazją do bicia rekordów
życiowych”. To prawda – każdy kilometr trzeba było po prostu wyrwać. Ale
spokojnie nie wymagam od organizatora by wylał 350 km nowego asfaltu, co
najwyżej za rok przyjadę to na oponach 28. Tylko czy rower na takich oponach to
jeszcze szosówka ? ;)
Minęło kilka dni a ja nie znalazłem
odpowiedzi na pierwotne pytanie – po co? Może po prostu nie ma odpowiedzi na
tak zadane pytanie; nie wszystko musi mieć racjonalne uzasadnienie. Ciężko było.
Ale nie fizycznie (mimo braku treningów) tylko bardziej psychicznie – jestem ciut
za cienki na takie przebiegi. Sprzęt wymaga jedynie drobnych korekt ale głowa
za to solidnego poukładania. Północ – Południe o którym myślałem nieśmiało, wybijam sobie drewnianym młotkiem z głowy. Nie ma mowy bym w tym roku zrobił
coś podobnego ale za rok? Kto wie…
Poza organizatorami szczególna
wdzięczność dla mojej Żony bez wsparcia której ten wyjazd w ogóle nie byłby
możliwy – już Friel twierdził, że wsparcie bliskich jest równie istotne jak
trening ;)…
Cyferki: wg Polara 530,4 km czas netto 17.37 h; wg Stravy 527.1 km czas netto 17.37 h
Czas brutto (razem ze sjestą na mecie) 20.59 h
Wielki szacun. Jeszcze nie wyobrażam sobie przejechania takiego dystansu. 300 km. prawie mnie zmasakrowało. Pozdrawiam, Bitels.
OdpowiedzUsuńDzięki :) Myślę że dałbyś radę przy odpowiednim nastawieniu :) Co z żebrami ?
OdpowiedzUsuńPewnie wszystko się da, ale trzeba mierzyć siły na zamiary. Ból mięśni międzyżebrowych już prawie minął. Często tak mam na dłuższych trasach.
OdpowiedzUsuńMoże trzeba by to zdiagnozować ? Tak nie powinno się dziać...
OdpowiedzUsuń