Tym razem przeszedłem sam siebie. Podczas jednej z jesiennych sesji dżinowych zapisałem się na ultramaraton... uwaga... gravelowy ! Po tym jak rano doszedłem do siebie mój entuzjazm mocno zmalał, no ale skoro Org nalegał a Karol wyraził zgodę na wspólne poniewieranie się to czemu nie ?
Idea jest taka - jedziemy turystycznie, żadnego zaginania się i do tego celebrujemy przerwy. Ja nie mam nogi, no bo niby skąd miała by się wziąć a Karol za tydzień leci 100 km Rzeźnika więc raczej nie powinien przeginać. Nie mieliśmy czasu ogarnąć trasy (a ja to nawet sprzętu), więc tak na prawdę nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, dokąd jedziemy i co jest przed nami FILM Okazało się w praktyce że nasze turystyczne tempo i tak znacząco przewyższało tempo większości innych uczestników (nie wszystkich oczywiście). Z kolei jeśli chodzi o długość postojów (prawie 3 godziny w samych tylko McDonaldach) to też raczej była czołówka. Trasa absolutna rewelacja.
Było wszystko - asfalty, szutry, drogi polne, leśne, 1.5 metrowa trawa na wałach wiślanych, korzenie, kamienie, piaskownice. Z niemiłych rzeczy tylko jedna guma, która potwierdziła, że system bezdętkowy nie jest Świętym Graalem. Jeden duży kryzys zakończony drzemką na siedząco na przystanku autobusowym. Po owej przerwie okazało się, że Karol się odbudował a ja nie, więc ostatnie 100 km wisiałem na jego kole jak firanka w oknie. Najedliśmy się (1.5 kg mi przybyło), nagadaliśmy się a przy tym niemiłosiernie udopodliliśmy. Jednak jazda w terenie to nie to samo co gaz 40 km/h na szosie. Tutaj drogi nie ubywało. Mimo turystycznego nastawienia okazało się że załapaliśmy się do pierwszej dychy. Zastanawiam się cały czas czy nie było to moje najtrudniejsze ultra. 500 czy 600 na szosie wchodzi jednak jakoś łatwiej. Tak czy tak - podoba mi się taka impreza. Od dziś celuję w imprezy gravelowe do 24 h, bez napinki na wynik. Najważniejszy jest fun a chęć upadlania się jakoś mi przeszła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz