BIESZCZADY I BESKID NISKI 2008











 Tak naprawdę wyprawa ta była zupełnie przypadkowa. Od kilku miesięcy przygotowywaliśmy wyjazd do północnej Rumunii, jednak stopniowo było nas coraz mniej. Ostatecznie zostałem ja i Maciek. Start przekładaliśmy kilkakrotnie wreszcie początek został ustalony na 2 czerwca. Kupiłem wszystko, co było potrzebne, w niedzielę spakowałem się i grzecznie czekałem na telefon od Maćka. Doczekałem się i owszem – zadzwonił i powiedział, że nie jedzie, bo złapał kontuzję. Dramat ! L. Szkoda wziętego urlopu. Już dawno miałem ochotę pojechać w Bieszczady, więc potrzebowałem 5 minut aby w towarzystwie dobrego wina podjąć decyzję i niewiele więcej na przygotowanie planu. Koncepcja była na 5-dniową wyprawę  po 110 – 120 km dziennie (guzik z tego wyszło ale o tym za chwilę) W poniedziałek szybka akcja z zakupem brakującego sprzętu (m.in. namiotu) i ostateczne pakownie. Zdecydowałem, że wystartuję we wtorek o 6.00


I Dzień  3 czerwca 2008 r. (Wt)
Starachowice – Opatów – Rzeszów – Czudec – Baryczka  224 km – 10.19 h – śr 21.7 km/h

Start zgodnie z planem o 6.00 – jest to podstawowy plus jazdy samemu (sorry chłopaki ;)). Pogoda po prostu śliczna – ładne słoneczko, bezwietrznie. Kurs na Opatów. Za Opatowem we Włostowie dłuższa przerwa. Niezłe ruiny pałacu   zajęło mi trochę czasu zanim obejrzałem cały ten kompleks. Dalej w kierunku Goźlic – miał być interesujący kościół ale okazało się że jest mocno przereklamowany. Potem w kierunku Łoniowa (pałacyk i Nepomucen). Zaczęło robić się coraz bardzie gorąco – chwilami wręcz nieznośnie a do tego ruch coraz większy i nie były to raczej samochody osobowe. Jazda coraz mniej przyjemna - smród spalin, rozgrzanego asfaltu i wąskie pobocze… Obiad nad Wisłą. Dopiero w tym momencie zorientowałem się, że słońce potraktował mnie dość ostro – szybkie smarowanie jakimś kremem. Mimo średnich warunków połykam dystans w imponującym tempie – planowane 120 km już dawno mam za sobą – ale przecież nie będę szukał noclegu w połowie dnia ;). W Rzeszowie jestem późnym popołudniem. Trzeba przejechać przez centrum i tu pojawił się drobny problem – zakaz jazdy rowerów. Niby jest ścieżka rowerowa – niby bo w istocie jest to nierówny chodnik po którym poruszają się dwunogi (najwyraźniej nie mają rowerów lub nie umieją jeździć ;P). Trudno jadę to „ścieżką” i wzbudzam popłoch przede wszystkim swoimi gabarytami oraz prędkością (nie widzę tu żadnych znaków ograniczających prędkość ;)). Ku uldze mojej i pieszych po kilku kilometrach ścieżka się kończy. Kieruję się dalej na południe – w Boguchwale bardzo ładny pałacyk. Potem skręcam do Lutoryża – mają być tu dwa Nepomuki ale mimo szczegółowych oględzin nie znajduję żadnego. Trudno, podjeżdżam pod sklep i pytam ludzi – pokazuję nawet fotki wydrukowane z netu. Zbiera się chyba z pół wsi – począwszy od małych dzieci po seniorki które pewnie znały jeszcze Piłsudskiego. Zrobił się niezły cyrk - kłócą się zawzięcie kilka minut, wzajemnie przekonując się gdzie są te figurki by ostatecznie dojść do wniosku, że u nich czegoś takiego nie ma ;(. Trudno, myślę pewnie pomyłka. Jadę w kierunku drogi głównej i za chwile znajduje jednego Nepomuka  i zaraz drugiego – ech tubylcy – bez komentarza. Zaczynam powoli rozglądać się za jakąś kolacją i łazienką – jedno i drugie znajduję w przydrożnej knajpie. Zaczynam szukać miejsca do rozbicia namiotu. Jest to problematyczne gdyż droga ciągnie się gęsto zabudowaną doliną. Żeby znaleźć miejscówkę trzeba wejść na któreś ze wzgórz co z rowerem i bagażami nie jest łatwe. Udaje się za drugim razem. Łąka wprawdzie mocno pochyła ale przynajmniej litościwie ktoś ją skosił. Lekki stres przy rozbijaniu namiotu w ciemnościach – rozkładam go pierwszy raz ale okazuje się to łatwiutkie. Kończę dzień  z dystansem 224 km. Noc bardzo ciepła, nad ranem deszcz – żadnych emocji ;)

II Dzień 4 czerwca 2008 r. (Śr)
Baryczka – Sanok – Zagórz – Ustianowa Grn – Hoszów – Ustrzyki Grn 139 km – 7.26 h - śr 18.7 km/h

Start o 7.00 – zaczyna się niewielką mżawka która stopniowo przechodzi w regularny deszcz – mimo to nie zatrzymuję się. Czuć trochę w nogach wczorajszy etap. W Sanoku leje już strasznie – zmuszony jestem zrobić sobie przerwę. Podchodzi jakiś starszy koleś z prośbą o pompkę. Nie potrafi sam napompować koła więc robię to za niego. Jest bardzo zadowolony (przynajmniej raz na coś się przydałem). W przypływie szczerości zaczyna opowiadać, że on też dużo jeździ rowerem i kiedyś był nawet w Polańczyku (ok. 30km). Dopiero potem pyta skąd jadę i dokąd – jest wyraźnie zszokowany – myśli chyba, że robię sobie z niego jaja. Deszcz nie ustaje ale nie mogę przecież spędzić na przystanku pół dnia. Jadę w kierunku Zagórza, odpuszczam sobie bliższe oględziny ruin klasztoru, chociaż z daleka wygląda imponująco. Dalej Lesko – zaczynają się prawdziwe podjazdy. Leje strasznie. Docieram do Uherc – mam dość. Kolejny przystanek autobusowy. Przebieram się w grubsze ciuchy i jadę dalej – deszcz nie ustaje. W dodatku mam problem bo kaptur zasłania mi całkowicie widoczność – jadę trochę na wyczucie – ale za to za jakimi emocjami ;). W Ustianowej deszcz przestaje. Oglądam cerkiew a w między czasie przyplątuje się jakiś mocno wstawiony tubylec. Pytam o drogę do Ustrzyk Górnych – mówi jak jechać, że nie ma górek (guzik prawda) i że odległość to ok. 30 km (tak naprawdę 50 km). Pytam jeszcze czy w Ustrzykach znajdę jakiś nocleg – mówi, że jest duży hotel PCK,  PTTK – poprawiam, tak tak PCK upiera się J. Niech będzie PCK J. Po drodze przepiękna cerkiew w Równi i jeszcze jedna w Hoszowie. Próbuję pstryknąć tą drugą ale nie jest to łatwe ponieważ napatoczyła się jakaś ciekawska krowa – ja próbuję zrobić zdjęcie ona do mnie i tak kilka razy. Mam pewne obawy ponieważ jej rogi mają imponujące rozmiary a potem dodatkowo zaczyna się dobierać do moich bagaży. No, ale ostatecznie zdjęcie zrobiłem a krowa nic nie zżarła. Po drodze mija mnie jakaś parka machając radośnie (znamy się ? – chyba nie ;). Postój w Czarnej Górnej. Wcinam chipsy z colą i w tym czasie mija mniej ekipa trzech bajkerów. Wkrótce ich doganiam, potem spotykamy się jeszcze raz i jeszcze raz. Ostatecznie wspólnie zatrzymujemy się tuż przed Ustrzykami Górnymi przy budce jakiegoś odjechanego kolesia, który zbiera kamienne serca i nie po to żeby je sprzedawać tylko, jak twierdzi czasami obdarowuje nimi  dziewczyny ze złamanym sercem – kolekcja imponująca !. Pada luźna propozycja żeby zabrać te największe dla lepszego obciążenia rowerów – mają wielkość małych młyńskich kół ;). Bajkerzy są z okolic Warszawy, robią trasę dookoła Polski ale na raty (5 kawałków). Nie mają ze sobą żadnego sprzętu biwakowego – śpią tylko w wynajętych pokojach. Jeden z nich jedzie na nieco archaicznym rowerze (jak twierdzi jest to rower jego dziadka) który ma tylko 3 przełożenia z tyłu ale radzi sobie naprawdę nieźle. Twardziel ! Drugi z kolei ma nawet fajki i do tego jeszcze poczęstował J prawdziwi sportowcy ;). Szybko ustalamy że trzeba znaleźć wspólny nocleg. Wybór jest niewielki decydujemy się na hotel PTTK (nie PCK ;)) Trochę drogo - 75 zł ze śniadaniem no ale trudno. Prysznic i propozycja wypicia browara – nie opieram się specjalnie ;). Kończy się na trzech a chłopaki robią jeszcze małą wódeczkę.

III Dzień 5 czerwca 2008 r. ( Czw)
Ustrzyki Grn – Dołżyca – Solina – Lesko – Zagórz – Sanok – Rymanów 138 km – 6.42 h – śr 20.6 km/h

Śniadanie o 8.00 – całkiem niezłe. Początkowo jedziemy razem ale gubię ich już na pierwszym podjeździe mimo tego, że nie jest on specjalnie stromy. Lojalnie czekam na szczycie – baaardzo długo, zdążyłem solidnie zmarznąć zanim dotarli. Ponieważ nasze tempa nieco się różnią decydujemy, że  każdy pojedzie swoim. Chłopaki jadą do Nowego Sącza a ja w kierunku Soliny i Krosna więc i tak razem było by tylko kilka kilometrów. Pożegnanie i szybki zjazd – robi się piekielnie zimno. Moja ulubiona Pogodynka  twierdziła, że dziś ma być 23 stopnie i słoneczko (przepraszam mamo ;)) może gdzieś jest taka pogoda ale na pewno nie tu. Zaczynam kolejny podjazd, tym razem serpentynami – podstawa chmur jest bardzo nisko, widoczność praktycznie zero, coraz zimniej. Na szczycie wciągam na siebie większość ciuchów jakie mam. Imponujący zjazd – na liczniku robi się 66 km/h nie naciskam na hamulce po co zużywać klocki ;). Boli mnie głowa – przekonuję sam siebie, że to od zimnego wiatru no bo od czego innego – przecież nie od wczorajszego alkoholu ;). Po drodze spotykam bajkera w wieku przedemerytalnym jadącego z przeciwnego kierunku. Okazuje się, że wystartował z Jeleniej Góry - robi trasę dookoła Polski – chce zrobić 3.500 km w 20 dni – prawdziwy twardziel ! Krótka rozmowa na temat przewagi jazdy w górach nad jazdą po płaskim (jesteśmy zgodni J) i każdy rusza w swoją stronę. W Dołżycy skręt w kierunku Soliny. Po kilku kilometrach zaczyna się hardcore – mnóstwo krótkich ostrych podjazdów a w dodatku silny wiatr miota rowerem we wszystkie strony. Do Soliny docieram na wpół martwy. Duży obiad i Tiger stawia mnie na nogi. Sama zapora mocno przereklamowana – kupa betonu i stali – bez stylu i wcale nie robi imponującego wrażenia. Jadę w kierunku Myczkowców. W pewnym momencie zaczyna się bruk. Początkowo jestem zachwycony – są jeszcze w Polsce takie drogi ? Zachwyt szybko mija, ten bruk być może kiedyś był dobrze ułożony ale to było dawno. Niemiłosiernie trzęsie a droga chyba nie ma końca. Coraz bardziej boli mnie siedzenie. W dodatku łańcuch zaczyna ślizgać się na niektórych zębatkach – wcale mu się nie dziwię zrobiłem na nim 7.000 km. Nareszcie koniec. Słodki asfalcie ! (to nic że z dziurami ;). W Lesku zaczyna kropić deszcz. Na łuku solidnego zjazdu wpadam w poślizg i omal nie zaliczam wywrotki – przy tej prędkości byłby to raczej koniec imprezy. Uff udało się ... W Zagórzu z pomocą miejscowych znajduję drogę do ruin klasztoru. Są niesamowite – na ścianach zostały jeszcze nawet fragmenty fresków. Szukam dobrych miejsc do zrobienia zdjęć brodząc w trawie po szyję. W pewnym momencie omal nie nadepnąłem na dzika ! Na szczęście był bardziej przestraszony ode mnie i … szybszy ;). W Sanoku dłuższa przerwa i zmiana trasy wyprawy. Pierwotnie miałem jechać w kierunku Krosna ale przy tym tempie byłbym w domu już w piątek – a po co ? Postanawiam pojechać w kierunku Nowego Sącza – może uda się spotkać wczorajszych bajkerów  Droga robi się płaska wiatr w plecy – ekstra jazda. W pewnym momencie słyszę jak gwałtownie uchodzi powietrze z przedniego koła LLL. Na szczęście mam dętkę więc nie tracę dużo czasu ale za to upaprałem się po łokcie. To przesądza – szukam jakiegoś cywilizowanego noclegu. Znajduje motel – bardzo przyzwoite warunki i tylko 40 zł, jest nawet TV (czyli więcej niż mam w domu ;)), na dole restauracja J. Nie wiem czy ta chęć spędzenia nocy w łóżku to nie był przypadkiem objaw starości J Dzwonię do wczorajszych towarzyszy okazuje się, że są zaledwie kilkanaście kilometrów ode mnie - umawiamy się rano w Dukli
                                                                                         

IV Dzień 6 czerwca 2008 r. (Pt)
Rymanów – Miejsce Piastowe – Dukla – Gorlice – Nw Sącz – Czchów – Brzesko – Przyborów 176 km – 7.46 h – śr 22.7 km/h

Rano pobudka, prysznic, śniadanie i sprint do Dukli. Po drodze dostaje jednak telefon, że bajkerzy zmienili plany i będę jechali w kierunku Krynicy, co dla mnie jest zupełnie nie po drodze. Żegnamy się przez telefon a ja nienerwowo kręcę w kierunku Żmigrodu Nowego a potem na Gorlice. Po drodze cerkiew w Pielgrzymce – cerkiew jak wiele wcześniejszych a jest o tyle ciekawa, że znajduje się na prywatnej posesji a furtka jest zamknięta. Na szczęście płot nie był wysoki i psa też nie było, chociaż znów widziałem w pobliżu krowę – nie była zainteresowana ;). Po drodze przepiękne widoki na Beskid Niski. Do Gorlic dojeżdżam w południe. Obiad i próba przebicia się przez miasto. Niestety tam obowiązują jakieś inne zasady ruchu drogowego – najpierw jeden samochód wymusił na mnie pierwszeństwo, potem jeszcze jeden, wreszcie jakiś pieszy wbił mi się prosto pod koła a wszyscy machali rękami – może tam jest taka zasada kto więcej macha ten ma pierwszeństwo ;). Z całą pewnością nie byłem niewidzialny - z pełnym obciążeniem przypominałem gabarytami raczej Małego Fiata. Potem przed Szymbarkiem naprawdę spora górka – mniej więcej w połowie podjazdu łapię drugi oddech i wjeżdżam na maksa. Z rozpędu przegapiłem zamek ( wcale nie taki mały ;)) o czym przekonuje się będąc już za miastem – trudno musi wystarczyć fotka z daleka. Potem już same ostre podjazdy – przydało by się jeszcze jakieś lżejsze przełożenie i tak prawie do Nowego Sącza. Układ napędowy działa coraz gorzej – ciekawe czy dojadę. Siedzenie boli coraz bardziej L i pomyśleć że jeszcze trzy dni temu to siodełko wydawało mi się wygodne ;). Przed samym miastem dopada mnie ulewa,  z trudem zdołałem znaleźć jakiś dach nad głową – przymusowy postój trwa trochę za długo więc ruszam jeszcze w deszczu ale na rynek wjeżdżam już po, w momencie gdy wyszło słońce. Jestem zachwycony – po prostu bajka – jest niesamowicie !. Zamawiam obiad i kawę a czekając na zamówienie zbieram wszystkie poduszki z sąsiednich krzesełek i kładę je na swoje. Wyraźnie zdumiona barmanka obserwuje mnie uważnie – chyba nie rozumie delikatnej natury moich problemów ;). Wygodnie J i żarcie też niezłe J. Koncepcja jest taka żeby przejechać wzdłuż Jeziora Rożnowskiego i dotrzeć aż do Brzeska. Zadanie ambitne bo to ponad 50 km a jest prawie 17.00 Ruszam ostro – jest płasko wiatr w plecy więc z licznika nie schodzi 32-34 km/h. Po drodze bardzo duży podjazd z serpentynami a potem szybki zjazd, kawałek płaskiego i postój przy zamku Tropsztyn – tandetny ten zamek ;). Zaczynam się spieszyć coraz bardziej a  tu jak na złość wysyp Nepomucenów – do Brzeska pstryknąłem ich 6. W Brzesku jestem w granicach 20.00. Szybka toaleta na stacji benzynowej i kolacja a potem lajtowo na północ w kierunku Wisły. Równo ze zmrokiem znajduje niezłe miejsce na biwak w kompletnej dziczy. Piękna miejscówka z widokiem na las ;) Wada to mnóstwo komarów i mrówek a poza tym to same zalety – nawet wilków nie było ;). Noc przeraźliwie zimna. W tym miejscu skończyły mi się mapy……..

V Dzień 7 czerwca 2008 r. (Sb)
Przyborów – Koszyce – Kazimierza Wlk. – Busko – Chmielnik – Pierzchnica – Daleszyce – Górno – Bodzentyn – Starachowice 160 km – 7.23 h – śr 21.7 km/h
                                                                                                                                         
Już wcześniej telefonicznie ustaliłem jak mniej więcej mam jechać żeby dotrzeć do domu ale bez mapy to jak bez ręki. Początek dnia nudny -  płasko i bezwietrznie, potem most na Wiśle i Koszyce. Tu pojawił się pierwszy problem. Według wytycznych telefonicznych miałem jechać na Nowy Korczyn a tu zonk – jest mnóstwo drogowskazów ale takiego nie ma. Dzwonię do domu każę obudzić brata (przepraszam Tomek nie wiedziałem, że byłeś po imprezie ;)) i ustalać w sieci jak mam jechać. W międzyczasie przejechałem ok. 2 km i zauważyłem drogowskaz do Kazimierzy Wielkiej. Zaświtała mi pewna myśl. Stamtąd drogę znam dokładnie bo byłem tam kiedyś rowerem. Ciekawe tylko jak daleko do tej Kazimierzy. Zapytam tubylca
            -„ panie ile kilometrów jest do Kazimierzy…”
patrzy na mnie jak na idiotę na rowerze
            - „do Kazimierzy !? panie to strasznie daleko….!!!”
szybka myśl – plan się jednak nie powiedzie
            - „daleko to znaczy ile ?” – mam jeszcze odrobinę nadziej
            -„ z 15 kilometrów będzie...”.
Hmm to faktycznie daleko – już wiem którędy do domu J
            Po drodze do Kazimierzy wyprzedza mnie jakaś lokalna bajkerka ale nie taka prawdziwa tylko na składaku, w dżinsach i butach na wysokim obcasie. Usiłuję ją dogonić ale idzie mi średnio - albo ja osłabłem albo ona jest na dopingu ;). Po dłuższych próbach udaje mi się ten ambitny plan ale dopiero w momencie gdy ta przypala papierosa nie zsiadając z roweru. Oglądam się potem nerwowo jeszcze kilka razy ale powoli dziewczyna zostaje z tyłu być może dlatego, że nie ma zacięcia sportowego. Uff… te współczesne kobiety ;). W Kazimierzy drugie śniadanko i jazda w kierunku Buska. Żarty się kończą, tam nie ma płaskich kawałków same góreczki. Napęd działa coraz gorzej L. Po drodze bardzo ładny kościół w Gorysławicach, gdzie obserwuję jak cała wieś rozwiesza chorągiewki wzdłuż drogi. Niezły podział pracy – są wbijacze, trzymacze, rozwieszacze, traktorzysta i doping w postaci starszych kobiet J W Busku obiad a potem Chmielnik, Pierzchnica i Daleszyce, gdzie robię sobie dłuższą przerwę. Jestem prawie w domu i dochodzę do wniosku, że już nic ciekawego się nie zdarzy. Myliłem się J. Zaczyna powoli padać, siedzę więc grzecznie na przystanku i czekam aż przejdzie. Koniec deszczu. Zaczynam jechać w kierunku Górna. Ledwie zdążyłem wyjechać z miasta dopada mnie totalna ulewa – z nieba leją się dosłownie potoki wody a tu nie ma nawet drzewa pod którym można by się schować. Zdążyłem tylko ubrać się w kurtkę (z założenia nieprzemakalną) którą niemal natychmiast przebiło na wylot. Nie ma jednak wyjścia z trudem jadę do przodu. W pewnym momencie zauważyłem w odległości 200-300 metrów przed sobą jak jakiś rowerzysta zaliczył przepiękną telewizyjną wywrotkę. Wstał i z dużym trudem zygzakiem zaczął go prowadzić a potem wsiadł i również „tropem węża” zaczął nim jechać – pomyślałem, że może ten wiatr tak nim miota ;). Gdy byłem bliżej najpierw o mało nie potrącił go jeden samochód a potem drugi – hmm może to jednak nie wiatr ;). Deszcz przerodził się tymczasem w potop. Podjechałem bliżej i usiłowałem wyprzedzić go najpierw z prawej strony (bezskutecznie – blokował tor lepiej niż Kubica ;)) a potem z lewej (znów bezskutecznie). W pewnym momencie wjechał we mnie o mało nie wpychając pod samochód jadący z naprzeciwka i jednocześnie zgiął mi przedni bagażnik. Dostałem furii ! – odstawiłem spokojnie rower na pobocze i to była ostatnia rzecz którą zrobiłem spokojnie. Dogoniłem go na piechotę i miotając cała serię bluzgów ściągnąłem z roweru sadzając na poboczu – miał pecha bo w tym miejscu była kałuża wielkości średniego jeziora. W pierwszym odruchu chciał chyba nieśmiało zaprotestować ale dorzuciłem jeszcze kilka przekleństw z zagrożeniem, że jeżeli się odezwie to dostanie strzała, spuszczę mu powietrze z kół a potem zadzwonię po Policję. Zrozumiał powagę sytuacji i dłuższą chwilę siedział grzecznie po pas w kałuży. Kazałem mu prowadzić rower – posłuchał, wziął go i zaczął z dużym trudem iść poboczem. Nie wiem czy ostatecznie na niego nie wsiadł bo za kilkanaście minut widziałem jadący  w tamtą stronę dość szybko radiowóz. Hmm chyba jakiś Sędzia miał tryb przyspieszony w niedzielę w tamtejszym sądzie ;). Przed potopem udało mi się ukryć dopiero w Górnie na przystanku ale tak naprawdę było mi wszystko jedno i tak byłem cały mokry. Przebieranie, spory podjazd pod Św Katarzynę, Tiger w Bodzentynie – w domu byłem przed 18.00 Wanna, tak wanna z gorącą wodą nie jakiś tam prysznic…..J

Statystyki

Łącznie przejechałem  837 km w  39.36 h co daje średnią 21.1 km/h. Najdłuższy dystans dzienny 224 km, najdłużej w siodełku jednego dnia 10.19 h. Najwyższe wzniesienie Przełęcz Wyżnia 872 m. Największa prędkość 66 km/h. Motyw przewodni – piosenka KSU „Ustrzyki” cały czas chodził za mną ten kawałek J Zyski – poznanych mnóstwo ciekawych ludzi (szczególnie ten typ na rowerze ;)) i interesujących miejsc + przywieziony ze sobą jeden kleszcz. Straty – jedna dętka, starte do zera klocki hamulcowe i zajeżdżony układ napędowy ( cały do wymiany) no cóż – jakieś straty muszą być J

/Marcin/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz