RUMUNIA 2006










Autorem relacji jest Janek. Oryginalna wersja znajduje się tu: TU

Dzień 1: Sibiu – początek Szosy Transfogarskiej (45km, czas – nieznany ;-))

W Sibiu po dłuższych perypetiach z ulicami jednokierunkowymi znajdujemy parking strzeżony. W zasadzie jest to plac i budka z kilkoma nastolatkami. Jednak samochód przestał tam bezpiecznie cały tydzień. Po demontażu bagażników trochę kręcimy się w deszczu po Sibiu rowerami. Jemy pizze, fotografujemy Most Kłamców i wyjeżdżamy drogą na SE. Przejeżdżamy przez centrum Avrig'u, kupujemy żarcie i już po ciemku dojeżdżamy do skrzyżowania z drogą 7C – czyli ze słynną Szosą Transfogarską. Dużych podjazdów w zasadzie brak, po drodze tylko jeden 80-cio metrowy. Po drodze tylko kilka robót drogowych z ruchem wahadłowym, ale trudno, żeby się rower tym przejmował. No i sporo TIRów – średnio przyjemna trasa dojazdowa. Nocleg pod namiotem, w krzakach za skrzyżowaniem.

Dzień 2: Szosa Transfogarska (podjazd 35km w 3h 16min; zjazd 60.5 km w 2h 33min)

Zaczynamy podjazdem do Cartisoary – do sklepu, po wodę. Od miejsca gdzie spaliśmy (445m npm.) trzeba podjechać do Bilea Lac na wysokość 2040m – a to prawie 1.6km w pionie. Niezła rzecz. Jadę z Arkiem. Marcin z Maćkiem wyrywają do przodu. Marcin postanowił sprawdzić moje twierdzenie, że Maciek jest limes'em – da się go „prawie” dogonić, ale nie da się go przegonić ;-). Okazuje się, że mam rację ;-) Na początku kursuję pomiędzy Arkiem a nimi, ale to bezcelowe, skoro mamy jechać w parach. Wleczemy się powoli, cały czas we mgle (a potem w chmurach). Fajny efekt – słychać Arka gdzieś niżej, całkiem blisko, ale go nie widać. Dopiero, kiedy stanę, wyłania się jak Nazgul z mgły. Jest dużo postojów, ćwiczę cnotę cierpliwości. Tzn. zaczynam ją ćwiczyć po tym, jak dostaję ochrzan za żarty motywacyjne ;-). Po jakimś czasie dojeżdżamy do schroniska Cascada Balea. Tam jakieś stragany i kupa ludu. Wspinamy się wyżej, kończy się linia drzew. Chmury wznoszą się przez inwersję termiczną jakieś 2m/s. Co jakiś czas otwierają się ciekawe okienka z widokami. Kręcimy zakręt za zakrętem. Znalazłem ciekawy sposób – czekam na Arka przy każdym słupku kilometrowym. Swoją drogą, fajny wynalazek w tej Rumunii – pokazuje, ile pozostało km do celu i gdzie się jest. Wcinam przy tych słupkach cały zapas batoników i wypijam morze wody – na górę dojadę objedzony i opity jak bąk ;-) Ciekawe są rekcje Rumunów wjeżdżających na górę samochodami i busami. Na nasz widok stukają się w głowę, otwierają szeroko oczy albo pokazują kciuk do góry ;-). Wreszcie zaczyna być widać na górze schronisko, a przy nim Maćka z Marcinem. Czekają już około 1.5h! Dojeżdżamy i my, parę fot pamiątkowych, przebierańsko i jazda na drugą stronę góry – przez 890 metrowy tunel. Ponoć miał być straszny, ale to śmigło prawda – już prawie od początku widać światło na końcu. Zaczyna się zjazd. Niebagatelny – po puszczeniu klamek szybko robi się 50-60 na liczniku. Trzeba hamować, a to wyzwala ciepło. Trzeba się więc zatrzymywać, żeby wystudzić felgę – przegrzana grozi strzeleniem dętki. Jest więc okazja do fot. A widoki są naprawdę niezłe. Po dłuższym czasie dojeżdżamy do jeziora Vidra. Droga biegnie wschodnim brzegiem, z licznymi hopkami. Pierwsza z nich jest zaskoczeniem – organizm zmęczony podjazdem i przyzwyczajony do lenistwa na zjeździe ostro buntuje się przed wznowieniem wysiłku. „Trening skończony!” - wołają moje uda ;-). Ale da się to rozkręcić, w końcu mijamy to jezioro zakończone imponującą tamą . Za nim krótka debata – namiot czy kwatera? Wygrywa kwatera. Tzn. „Cazane”. Dostajemy pokój z rozkładanymi łóżkami i wężem z zimną wodą w łazience.

Dzień 3: Zamek Drakuli – Stoenesti (100 km w 4.5 h)

Rano okazuje się, że mamy kawałeczek do zamku Wlada Palownika, czyli pierwowzoru Drakuli. Jedziemy więc tam ochoczo, i wspinamy się na górę. Tzn. Marcin zostaje z rowerami ;-) Po jakimś tysiącu schodów jesteśmy na górze, jakieś 300m wyżej. Widok rozpościera się imponujący. Miał Wlad fantazję ;-) Oczywiście cykamy foty. Po zejściu na dół Marcin z Arkiem jadą jeszcze raz na tamę, porobić foty, a ja z Maćkiem - na dół tamy. Jednak jest tam jakiś strażnik z karabinem i sugestywnym gestem zabrania wyjmowania aparatu. Szkoda... Jedziemy dalej do Curtea De Arges. Jadę z Marcinem pierwszy, bo reszta bawi pod sklepem. Ileż można opóźniać wyjazd :P. Po drodze trochę hop, ale do wskoczenia ;-) Kiedy dojeżdżają do nas w Curtea, grzejemy w stronę Ramnicu Valcea. Tu żarty się kończą, 2 hopy sięgają 140m wysokości względnej i pot leje się strumieniami. Trochę próbuję na nich gonić Maćka (ale to może się skończyć tylko w jeden sposób – padem systemu ;-)), trochę czekam na Marcina, żeby zamienić parę słów. Potem znów do przodu. Arka nie widać. Pod sklepem w Tigveni dojeżdża oburzony: jak ci Rumuni śmieli pomylić znak zjazdu z podjazdem! Wszyscy się na to nabrali, licząc że za kolejną serpentyną jest zjazd. A tu śmigło: kolejna, kolejna i kolejna... Po kolejnym ciężkim podjeździe w Popesti zjeżdżam jakieś 50km/h za Maćkiem. Nagle słyszę „bum tsz tsz tsz tsz” i widzę, że mało go z siodełka nie wysadziło. Zatrzymujmy się – flak. Po przejściach na Ukrainie Maciek nie ma już tak wesołej miny – raczej grobową ;-). Oglądamy oponę – widać przetarcie na boku. Dojeżdża Marcin, później Arek. Zdejmujemy oponę, okazuje się, że ona się rozłazi, rozpruwa po prostu. Podklejamy ją łatką i taśmą od wewnątrz, zalepiamy dętkę i gitara – wszystko gra. Jednak nie wróży to nic dobrego, więc w Ramnicu Valcea znajdujemy ogólny sklep turystyczno-rowerowy i kupujemy zapasową oponę. Cóż za fart, że sie akurat sklep nawinął ;-) Potem – o hańbo – McDonalds i frytki, kola i jakieś burgery na obiad. Odbijało mi się to czkawką aż do końca tego dnia jazdy... :-| Ale kalorii było mnóstwo, więc za Ramnicu gnamy ostro na zachód główną drogą. Po drodze zonk – koło Marcina się rozcentrowało. Oglądamy – i jest przyczyna! Urwana szprycha, ale nie od strony zębatek. Mamy co prawda zapasowe, ale 26”, a nie 28”. Nie chce nam się wracać do Ramnicu. Trudno, po chwilowych przecentrowaniach nie szura o klocki. Później zrobimy z dwóch jedną. Marcin z wrażenia zapomina plecaka z aparatem, dokumentami i pieniędzmi (Maciek zauważył ;-) ) Nie muszę chyba zdradzać, co powiedział, kiedy poprosiliśmy go o zdjęcie. A jaką miał minę, kiedy zobaczył go na moich plecach :-D Rozwalamy się z namiotem na nocleg koło Stonesti, przy rzece, choć okolica pełna Cyganów. Może nas nie odkryją... Nie odkryli ;-)

Dzień 4: Stoenesti – Rinca (Do Novaci: 56 km w 3h; od Novaci: 18 km w 2h 12 min, średnia 8.2 km/h)

Zaczyna się jazdą główną drogą. Pędzące TIRy skutecznie obrzydzają życie. Schemat jest taki: luk w lusterko. Jeśli coś jedzie, łapa w lewą stronę, niech omija. A jeśli to TIR, to jeszcze wyjazd na chwilę na środek drogi, żeby się nie pchał. Tylko jeden się nie złapał ba ta metodę i o mało nas nie przerobił na rumuńską mielonkę. Brakowało 5 cm... W Polovragi zjeżdżamy na boczną drogę. Jedziemy na północ, w stronę gór. Cały czas słabym, choć konsekwentnym podjazdem. W pewnym momencie zatrzymujemy się naprzeciwko starego kościoła, a Arek dostaje wnerwa. „Ja MUSZĘ iść do sklepu! Jestem głodny! Ja chcę coś zjeść! Jaką czekoladę?! Ty nic nie rozumiesz!” ;-) Po takiej litanii szybko się zamykam i rozglądamy się za sklepem. WOW! Jest po drugiej stronie ulicy! Mała klitka z babcią podającą nam drożdżówki za 0.5 RON. Dobre były ;-). Niedaleko potem Maciek z Arkiem jadą oblukać niedaleki monastyr, a ja z Marcinem próbujemy miejscowe podjazdy. Są oszałamiające. Na najlżejszym przełożeniu można zgubić płuca. Nie wiem, ile to %, ale na moje oko chyba z 20% ;-) Dojeżdżamy do Novaci. Brzydka wiocha u podnóża gór. Ale jest niezły sklep. Jako, że czeka nas przeprawa 100km przez góry, trzeba zrobić zapasy. Dowiaduję się, że ani w Rinca, ani w Obarsia Lotrului nie ma sklepu. Trochę to nieprawda, bo są knajpy gdzie da się kupić wodę, ale o tym nie wiemy. Dojeżdżają Maciek z Arkiem. Kupujemy potężne zapasy. Ja mam 2kg ciastek, 3 czekolady, franzele (taka krusząca się buła), 2 pasztety, 2 zupki chińskie i 7.5 litra wody. Ciężko w ogóle podnieść taki rower. Jesteśmy na wysokości 434m, a w górze czekają na nas Urdele: 2145m! Powolutku wtaczamy się na górę. Już w samym Novaci podjazdy są zapierające, ale i potem nie jest lekko. Droga nie jest tak wyserpentynowana jak na transfogarskiej, pnie się w górę dużo bardziej zdecydowanie. Niby są serpentyny, ale chyba tylko dla picu. Nie da się już jechać bez przerwy, co jakiś kilometr trzeba zrobić 30s postoju. Marcinowi kończą się przełożenia w trekingu (poza tym najlżejsze mu nie działa – skrzywiona przerzutka i hak, boimy się prostować) – więc co stromsze kawałki musi wprowadzać. Okazuje się, że nie traci w ten sposób wiele odległości – ja podczas odpoczynku stoję, on prowadzi, więc tak dużo nie traci. Wysokościomierz szaleje – co chwila łykamy kolejne 100m wysokości. Niesamowicie szybko. Widoki zapierają dech: jest po prostu bajecznie. Morze żółtych połonin sięgające 2tyś metrów, bardzo szybko przesuwające się ciemne chmury i ciepłe wieczorne słońce. Od czasu do czasu mija nas zdezelowana ciężarówka. Gadamy na migi z pasterzami. Nie, nie mamy cigaretów, ale pokazują, że będzie padać. Mijamy jakieś maszty radiowe na jednej z gór i po malutkim zjeździe dojeżdżamy do miejscowości Rinca. To przyszły kurort narciarski – mnóstwo domów w budowie, jakiś pensjonat. To miejsce wygląda jak zawieszone w chmurach, jest niesamowicie ładnie położone. Jesteśmy na 1600 metrach. Robi się ciemno. Pensjonat czy namiot? Głos Arka jest tu przeważający: pensjonat ;-). W pierwszym okazuje się, że nie ma prądu. Usiłuję więc zhandlować cenę na niższą, ale się nie zgadzają. I oni chcą do Unii, a nie wiedzą jak się biznes robi ;-). Idziemy do schroniska narciarskiego, gdzie jest już połowę taniej. Jest bardzo przyjemnie, przy czołówkach jemy obiad: kurczak z frytkami ;-). Jednak to schronisko ma pewien feler: nic nie działa! Na ruchomym schodku można się zabić, woda jest tak miękka i zimna, że nie spłukuje mydła, zamek w drzwiach łapie na słowo honoru. Maciek rozwiesza sznurek od namiotu między szafką a łóżkiem, a na nim wiesza mokre rzeczy. Leżę sobie na łóżku i w pewnym momencie słyszę głośne „ŁUBUDU”! Cała chałupa się zatrzęsła. Szafka, do której przywiązany był sznurek leży na środku pokoju, 10cm od głowy Marcina. Maciek o niego zahaczył, złażąc z łóżka po ciemku, no i sznurek ściągnął szafkę. Na dole rozległ się tupot, zaraz ktoś wpadnie. „Szybko, odwiązuj sznurek, odwiązuj sznurek!” szepcze Marcin. Sędzia wie, jak likwidować dowody winy ;-) Na szczęście nikt nie wlazł. Spod szafy wyjmujemy wyrwane drzwi, a spod nich – rozbite lustro. Będzie chryja. Zbieramy kawałki szkła i montujemy drzwi zakładając nowe podkładki i prostując zawiasy. W kiepskich humorach (Marcin :P) idziemy spać, rano będziemy to wyjaśniać.

Dzień 5: Rinca – Urdele - Obarcia Lotrului (31 km, 3 h 26min, śr 9km/h).

Zaczyna się zabuleniem 70 RON za lustro. Nawet się nie gniewali, kiedy wyjaśniłem, że to „accident in dark night” ;-) Całą noc padało i dalej pada. Czasami mży delikatnie, czasami deszcz się zagęszcza. Trudno, trzeba jechać. Asfalt się kończy, zaczyna się błoto poprzetykane kamieniami. Leje już nieźle. Droga wspina się zdecydowanie, powoli kamienie zaczynają być większe niż szuter. Ciężko sterować rowerem w takich warunkach, można spitolić się na dół Jest zimno, tak z 5 stopni, wiatr wieje i podwiewa folię przeciwdeszczową. Ale cóż, nie założę kurtki, bo się pod nią zapocę, a zimno da się jeszcze wytrzymać. Wysokościomierz znów szaleje, co rusz mamy kolejne 100m wysokości. W pewnym momencie widać coś w rodzaju domku-schronu na stoku. Arka to rusza: „Ja chcę do domu, nie jadę dalej, ja chce do domu! Zjeść coś muszę! Nic nie rozumiesz! Tu trzeba trochę ROZSĄDKU”. Kurde, zaraz mnie pobije ;-) My nie chcemy się zatrzymywać, to grozi wychłodzeniem. Arek rusza do domku, by jedziemy za zakręt. Stajemy - no, nie zostawimy go przecież w górach. Ale udało się – porzucił domek i jedzie za nami. Do czego to człowiek jest zdolny, kiedy naprawdę musi ;-). Przełęcz Urdele ma 2 szczyty: 2145m i 2122m przedzielone doliną 1942m. Szybko osiągamy pierwszy szczyt i zaczynamy zjeżdżać na dół. Robi się bardzo zimno: jest 0 stopni, pada deszcz z gradem i wieje jakieś 80km/h. Zjeżdżamy w dół po błocie i kamieniach, ciało szybko stygnie. Co 100m wkładam dłonie pod pachy, żeby nie stracić czucia. Moje 2 cienkie bluzki nie dają już ciepła, folia dawno podarta. W połowie podjazdu na drugi szczyt zatrzymujemy się, żeby się ubrać. Trochę to jak pułapka – jeszcze pół ostrego podjazdu, ciężka pogoda, a dłonie wychłodzone tak, że są sine. No, ale czucie jest, więc nic se nie odmrożę ;-) Zresztą, chyba trudno byłoby bez mrozu. W międzyczasie przejeżdża rumuński pick-up, którego kierowca uparcie trąbi. Arek dostaje niemal apopleksji ze złości: „No i czego trąbisz, idioto!” Skacze pół metra do góry przy rowerze i gdyby tylko miał spluwę, zastrzeliłby kierowcę ;-) Wściekły jest maksymalnie: „Ja tym na życie zarabiam!” - pokazuje na dłonie - „Nic nie rozumiesz! Czemu, czemu dałem się na to namówić?!” I rzecze to ten, kto rzucił hasło „Rumunia” ;-). Czekolada, nowa podkoszulka, polar, kurtka, rękawice zimowe i opaska na głowę załatwiają sprawę – do końca dnia jest mi już całkiem ciepło. Chłopaki nie mają tyle szczęścia – zakładają suche rzeczy na mokre podkoszulki (nie chcieli się przebierać, czy co? ;-) ), więc zimno im dalej. Zjeżdżamy stromo w dół po serpentynach po słynnym karpackim błocie i kamieniach. Klocki szybko się kończą: co rusz słychać tarcie metalu o metal. Wjeżdżamy w las i dość już płaskim odcinkiem dojeżdżamy do Obarsia Lotrului, gdzie jest coś w rodzaju pensjonatu. Pijemy herbatę, chłopaki kleją się do pieca. Marcin perfekcyjnie dogaduje się na migi. Gospodarz daje nam pokój, pali w piecu, ba – jest nawet gorąca woda. Co prawda z karaluchami na ścianie, ale co tam. Zaczyna się wielkie suszenie, bilans to nadpalone na piecu rękawice i stopione buty ;-)

Dzień 6: Obarcia Lotrului – Tartarau – Sugag – Jina (83km, 6h 13 min)

Pada lekka mżawka. Czyżby trzydniówka? Czeka nas 10-km podjazd na przełęcz Tartarau. Trzeba wjechać z 1300m na niecałe 1700m. Co to dla nas ;-) Po 10km podjeżdżania bez przerwy jesteśmy na górze. Tu pamiątkowa fota. Teraz powinien być tylko super-zjazd w stronę Sibiu. Może i powinien. Za to mamy słabą stromiznę z ogromną ilością karpackiego błota. Zazwyczaj nie da się jechać szybciej niż 12km/h, bo chlapie na twarz i bluzę. W ten sposób mijamy jezioro Oasa, jezioro Tau Bistra i dojeżdżamy do wsi Sugag. Zajmuje nam to 4.5 h na 64km! Po drodze biegnącej przez wysoki kanion wzdłuż rzeki widzimy dziadka idącego na górę, jest żywcem wyjęty ze średniowiecza. 150 cm wzrostu, stare szmaty, zgarbiona sylwetka, kostur i węzełek z rzeczami. Gdzież on może człapać...? Szok. W Sugag znajdujemy pompę i zaczyna się mycie rowerów i sakw. Maciek-hardkorowiec wstawił swój prosto pod wodę. Ale on ma uszczelniane piasty. W rowerach już mało co działa. W moim trzeba użyć ostrej siły żeby coś zdziałać przy manetce, inne nie hamują. Teraz mamy do wyboru: albo główną drogą na Sebes i jeszcze główniejszą na Sibiu, albo skrót przez Poiana Sibiului. Wybieramy skrót. W wsi Dobra Maciek wjeżdża mi w kufer i się wywala na obojczyk. Całe szczęście nie złamany, choć trochę strachu było. Mijamy skręt na Jinę (schowana mapa ;-) ) i wbijamy się prosto. Trzeba zawrócić po 2 km. Skręt na Jinę przypomina stromy podjazd do czyjegoś podwórka. Wtaczamy się pod górę. Znów cholernie stromo. Nie spodziewałem się tego. Miał być już lajcik do Sibiu! I po co ten skrót? - zastanawiam się. Okazuje się, że trzeba podjechać nam 500m w pionie do góry! I to stromo, prawie prostopadle do stoku. Marcin: „Słowo hardkor nabiera nowego znaczenia!” ;-). Zakręt za zakrętem robimy wysokość, powoli się rozkręcam. GPS znów szaleje – co chwila jesteśmy 100m wyżej. Po drodze miejscowi przeprowadzają tą drogą cały inwentarz: kury, świnie, owce, woły, konie itp. W ogóle wioski i ich mieszkańcy wyglądają jak wyjęci ze średniowiecza. Szok kulturowy i cywilizacyjny. Na samą górę wjeżdżam za Maćkiem. A tam – rewelacja! Piękny widok pól, stogów siana i wioska z czerwonymi dachami – Jina. Przepięknie. Robimy foty i jedziemy do wsi. Jest piękna – oryginalna transylwańska wiocha. Okiennice, kolorowe domy, czerwone dachy i ciekawi mieszkańcy. W sklepie jest chleb, zamiast franzeli – wreszcie! Nawet kilku chłopaczków gada po angielsku! Śpimy za wsią, na ładnej polanie pod namiotem.

Dzień 7: Jina – Sibiu (50 km, 2h 33 min)

Zaczyna się smarowaniem rowerów. W międzyczasie przyplątał się jakiś miejscowy pastuch w gumiakach. Ciekawie przygląda się wszystkiemu. W pewnym momencie mówię: „Arek, daj WD!” Ten rzuca mi puszkę z WD40, a ja biorę ją i idę w stronę roweru – jednocześnie w stronę pastucha. Ten to widzi i SZUR! Rzuca się przerażony do ucieczki w krzaki zamiatając kaloszami na prawo lewo, miotając jakieś przekleństwa pod nosem. Wybuchamy śmiechem, macham do niego przyjaźnie. Wyłazi z krzaków wyraźnie speszony ;-). Jedziemy przez następne wiochy (równie ładne, następny wyjazd to też Rumunia i właśnie takie klimaty) aż do głównej drogi i do Sibiu. Tam pizza, fotografowanie miasta, mocowanie bagażników i jazda do domu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz