Dzień 1: Sibiu – początek Szosy
Transfogarskiej (45km, czas – nieznany ;-))
W Sibiu po
dłuższych perypetiach z ulicami jednokierunkowymi znajdujemy parking strzeżony.
W zasadzie jest to plac i budka z kilkoma nastolatkami. Jednak samochód
przestał tam bezpiecznie cały tydzień. Po demontażu bagażników trochę kręcimy
się w deszczu po Sibiu rowerami. Jemy pizze, fotografujemy Most Kłamców i
wyjeżdżamy drogą na SE. Przejeżdżamy przez centrum Avrig'u, kupujemy żarcie i
już po ciemku dojeżdżamy do skrzyżowania z drogą 7C – czyli ze słynną Szosą
Transfogarską. Dużych podjazdów w zasadzie brak, po drodze tylko jeden 80-cio
metrowy. Po drodze tylko kilka robót drogowych z ruchem wahadłowym, ale trudno,
żeby się rower tym przejmował. No i sporo TIRów – średnio przyjemna trasa
dojazdowa. Nocleg pod namiotem, w krzakach za skrzyżowaniem.
Dzień 2: Szosa Transfogarska (podjazd 35km
w 3h 16min; zjazd 60.5 km w 2h 33min)
Dzień 3: Zamek Drakuli – Stoenesti (100 km
w 4.5 h)
Rano okazuje
się, że mamy kawałeczek do zamku Wlada Palownika, czyli pierwowzoru Drakuli.
Jedziemy więc tam ochoczo, i wspinamy się na górę. Tzn. Marcin zostaje z
rowerami ;-) Po jakimś tysiącu schodów jesteśmy na górze, jakieś 300m wyżej. Widok
rozpościera się imponujący. Miał Wlad fantazję ;-) Oczywiście cykamy foty. Po
zejściu na dół Marcin z Arkiem jadą jeszcze raz na tamę, porobić foty, a ja z
Maćkiem - na dół tamy. Jednak jest tam jakiś strażnik z karabinem i sugestywnym
gestem zabrania wyjmowania aparatu. Szkoda... Jedziemy dalej do Curtea De
Arges. Jadę z Marcinem pierwszy, bo reszta bawi pod sklepem. Ileż można
opóźniać wyjazd :P. Po drodze trochę hop, ale do wskoczenia ;-) Kiedy
dojeżdżają do nas w Curtea, grzejemy w stronę Ramnicu Valcea. Tu żarty się
kończą, 2 hopy sięgają 140m wysokości względnej i pot leje się strumieniami.
Trochę próbuję na nich gonić Maćka (ale to może się skończyć tylko w jeden
sposób – padem systemu ;-)), trochę czekam na Marcina, żeby zamienić parę słów.
Potem znów do przodu. Arka nie widać. Pod sklepem w Tigveni dojeżdża oburzony:
jak ci Rumuni śmieli pomylić znak zjazdu z podjazdem! Wszyscy się na to
nabrali, licząc że za kolejną serpentyną jest zjazd. A tu śmigło: kolejna,
kolejna i kolejna... Po kolejnym ciężkim podjeździe w Popesti zjeżdżam jakieś
50km/h za Maćkiem. Nagle słyszę „bum tsz tsz tsz tsz” i widzę, że mało go z
siodełka nie wysadziło. Zatrzymujmy się – flak. Po przejściach na Ukrainie
Maciek nie ma już tak wesołej miny – raczej grobową ;-). Oglądamy oponę – widać
przetarcie na boku. Dojeżdża Marcin, później Arek. Zdejmujemy oponę, okazuje
się, że ona się rozłazi, rozpruwa po prostu. Podklejamy ją łatką i taśmą od
wewnątrz, zalepiamy dętkę i gitara – wszystko gra. Jednak nie wróży to nic
dobrego, więc w Ramnicu Valcea znajdujemy ogólny sklep turystyczno-rowerowy i
kupujemy zapasową oponę. Cóż za fart, że sie akurat sklep nawinął ;-) Potem – o
hańbo – McDonalds i frytki, kola i jakieś burgery na obiad. Odbijało mi się to
czkawką aż do końca tego dnia jazdy... :-| Ale kalorii było mnóstwo, więc za
Ramnicu gnamy ostro na zachód główną drogą. Po drodze zonk – koło Marcina się
rozcentrowało. Oglądamy – i jest przyczyna! Urwana szprycha, ale nie od strony
zębatek. Mamy co prawda zapasowe, ale 26”, a nie 28”. Nie chce nam się wracać
do Ramnicu. Trudno, po chwilowych przecentrowaniach nie szura o klocki. Później
zrobimy z dwóch jedną. Marcin z wrażenia zapomina plecaka z aparatem,
dokumentami i pieniędzmi (Maciek zauważył ;-) ) Nie muszę chyba zdradzać, co powiedział,
kiedy poprosiliśmy go o zdjęcie. A jaką miał minę, kiedy zobaczył go na moich
plecach :-D Rozwalamy się z namiotem na nocleg koło Stonesti,
przy rzece, choć okolica pełna Cyganów. Może nas nie odkryją... Nie odkryli ;-)
Dzień 4: Stoenesti – Rinca (Do Novaci: 56
km w 3h; od Novaci: 18 km w 2h 12 min, średnia 8.2 km/h)
Dzień 5: Rinca – Urdele - Obarcia Lotrului
(31 km, 3 h 26min, śr 9km/h).
Zaczyna się
zabuleniem 70 RON za lustro. Nawet się nie gniewali, kiedy wyjaśniłem, że to
„accident in dark night” ;-) Całą noc padało i dalej pada. Czasami mży
delikatnie, czasami deszcz się zagęszcza. Trudno, trzeba jechać. Asfalt się
kończy, zaczyna się błoto poprzetykane kamieniami. Leje już nieźle. Droga
wspina się zdecydowanie, powoli kamienie zaczynają być większe niż szuter.
Ciężko sterować rowerem w takich warunkach, można spitolić się na dół Jest
zimno, tak z 5 stopni, wiatr wieje i podwiewa folię przeciwdeszczową. Ale cóż,
nie założę kurtki, bo się pod nią zapocę, a zimno da się jeszcze wytrzymać.
Wysokościomierz znów szaleje, co rusz mamy kolejne 100m wysokości. W pewnym
momencie widać coś w rodzaju domku-schronu na stoku. Arka to rusza: „Ja chcę do
domu, nie jadę dalej, ja chce do domu! Zjeść coś muszę! Nic nie rozumiesz! Tu
trzeba trochę ROZSĄDKU”. Kurde, zaraz mnie pobije ;-) My nie chcemy się
zatrzymywać, to grozi wychłodzeniem. Arek rusza do domku, by jedziemy za
zakręt. Stajemy - no, nie zostawimy go przecież w górach. Ale udało się –
porzucił domek i jedzie za nami. Do czego to człowiek jest zdolny, kiedy
naprawdę musi ;-). Przełęcz Urdele ma 2 szczyty: 2145m i 2122m przedzielone
doliną 1942m. Szybko osiągamy pierwszy szczyt i zaczynamy zjeżdżać na dół. Robi
się bardzo zimno: jest 0 stopni, pada deszcz z gradem i wieje jakieś 80km/h.
Zjeżdżamy w dół po błocie i kamieniach, ciało szybko stygnie. Co 100m wkładam
dłonie pod pachy, żeby nie stracić czucia. Moje 2 cienkie bluzki nie dają już
ciepła, folia dawno podarta. W połowie podjazdu na drugi szczyt zatrzymujemy
się, żeby się ubrać. Trochę to jak pułapka – jeszcze pół ostrego podjazdu,
ciężka pogoda, a dłonie wychłodzone tak, że są sine. No, ale czucie jest, więc nic
se nie odmrożę ;-) Zresztą, chyba trudno byłoby bez mrozu. W międzyczasie
przejeżdża rumuński pick-up, którego kierowca uparcie trąbi. Arek dostaje
niemal apopleksji ze złości: „No i czego trąbisz, idioto!” Skacze pół metra do
góry przy rowerze i gdyby tylko miał spluwę, zastrzeliłby kierowcę ;-) Wściekły
jest maksymalnie: „Ja tym na życie zarabiam!” - pokazuje na dłonie - „Nic nie
rozumiesz! Czemu, czemu dałem się na to namówić?!” I rzecze to ten, kto rzucił
hasło „Rumunia” ;-). Czekolada, nowa podkoszulka, polar, kurtka, rękawice
zimowe i opaska na głowę załatwiają sprawę – do końca dnia jest mi już całkiem
ciepło. Chłopaki nie mają tyle szczęścia – zakładają suche rzeczy na mokre
podkoszulki (nie chcieli się przebierać, czy co? ;-) ), więc zimno im dalej. Zjeżdżamy
stromo w dół po serpentynach po słynnym karpackim błocie i kamieniach. Klocki
szybko się kończą: co rusz słychać tarcie metalu o metal. Wjeżdżamy w las i
dość już płaskim odcinkiem dojeżdżamy do Obarsia Lotrului, gdzie jest coś w
rodzaju pensjonatu. Pijemy herbatę, chłopaki kleją się do pieca. Marcin
perfekcyjnie dogaduje się na migi. Gospodarz daje nam pokój, pali w piecu, ba –
jest nawet gorąca woda. Co prawda z karaluchami na ścianie, ale co tam. Zaczyna
się wielkie suszenie, bilans to nadpalone na piecu rękawice i stopione buty ;-)
Dzień 6: Obarcia Lotrului – Tartarau –
Sugag – Jina (83km, 6h 13 min)
Pada lekka mżawka. Czyżby trzydniówka?
Czeka nas 10-km podjazd na przełęcz Tartarau. Trzeba wjechać z 1300m na niecałe
1700m. Co to dla nas ;-) Po 10km podjeżdżania bez przerwy jesteśmy na górze. Tu
pamiątkowa fota. Teraz powinien być tylko super-zjazd w stronę Sibiu. Może i
powinien. Za to mamy słabą stromiznę z ogromną ilością karpackiego błota.
Zazwyczaj nie da się jechać szybciej niż 12km/h, bo chlapie na twarz i bluzę. W
ten sposób mijamy jezioro Oasa, jezioro Tau Bistra i dojeżdżamy do wsi Sugag.
Zajmuje nam to 4.5 h na 64km! Po drodze biegnącej przez wysoki kanion wzdłuż
rzeki widzimy dziadka idącego na górę, jest żywcem wyjęty ze średniowiecza. 150
cm wzrostu, stare szmaty, zgarbiona sylwetka, kostur i węzełek z rzeczami.
Gdzież on może człapać...? Szok. W Sugag znajdujemy pompę i zaczyna się mycie
rowerów i sakw. Maciek-hardkorowiec wstawił swój prosto pod wodę. Ale on ma
uszczelniane piasty. W rowerach już mało co działa. W moim trzeba użyć ostrej
siły żeby coś zdziałać przy manetce, inne nie hamują. Teraz mamy do wyboru:
albo główną drogą na Sebes i jeszcze główniejszą na Sibiu, albo skrót przez
Poiana Sibiului. Wybieramy skrót. W wsi Dobra Maciek wjeżdża mi w kufer i się
wywala na obojczyk. Całe szczęście nie złamany, choć trochę strachu było.
Mijamy skręt na Jinę (schowana mapa ;-) ) i wbijamy się prosto. Trzeba zawrócić
po 2 km. Skręt na Jinę przypomina stromy podjazd do czyjegoś podwórka. Wtaczamy
się pod górę. Znów cholernie stromo. Nie spodziewałem się tego. Miał być już
lajcik do Sibiu! I po co ten skrót? - zastanawiam się. Okazuje się, że trzeba
podjechać nam 500m w pionie do góry! I to stromo, prawie prostopadle do stoku.
Marcin: „Słowo hardkor nabiera nowego znaczenia!” ;-). Zakręt za zakrętem
robimy wysokość, powoli się rozkręcam. GPS znów szaleje – co chwila jesteśmy
100m wyżej. Po drodze miejscowi przeprowadzają tą drogą cały inwentarz: kury,
świnie, owce, woły, konie itp. W ogóle wioski i ich mieszkańcy wyglądają jak
wyjęci ze średniowiecza. Szok kulturowy i cywilizacyjny. Na samą górę wjeżdżam
za Maćkiem. A tam – rewelacja! Piękny widok pól, stogów siana i wioska z
czerwonymi dachami – Jina. Przepięknie. Robimy foty i jedziemy do wsi. Jest
piękna – oryginalna transylwańska wiocha. Okiennice, kolorowe domy, czerwone
dachy i ciekawi mieszkańcy. W sklepie jest chleb, zamiast franzeli – wreszcie!
Nawet kilku chłopaczków gada po angielsku! Śpimy za wsią, na ładnej polanie pod
namiotem.
Dzień 7: Jina – Sibiu (50 km, 2h 33 min)
Zaczyna się
smarowaniem rowerów. W międzyczasie przyplątał się jakiś miejscowy pastuch w
gumiakach. Ciekawie przygląda się wszystkiemu. W pewnym momencie mówię: „Arek,
daj WD!” Ten rzuca mi puszkę z WD40, a ja biorę ją i idę w stronę roweru –
jednocześnie w stronę pastucha. Ten to widzi i SZUR! Rzuca się przerażony do
ucieczki w krzaki zamiatając kaloszami na prawo lewo, miotając jakieś
przekleństwa pod nosem. Wybuchamy śmiechem, macham do niego przyjaźnie. Wyłazi
z krzaków wyraźnie speszony ;-). Jedziemy przez następne wiochy (równie ładne,
następny wyjazd to też Rumunia i właśnie takie klimaty) aż do głównej drogi i
do Sibiu. Tam pizza, fotografowanie miasta, mocowanie bagażników i jazda do
domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz