AUSTRIA 2007










     MAPA


     Autorem relacji jest Janek. Oryginalna wersja znajduje się TU

      Zaczynamy przejazdem do Starachowic po Marcina. Spodziewał się nas tam na 17'tą, doczekał się ...koło północy. Taaaak, niektórzy mają zawsze czas :P

Po wielu godzinach ugniatania szlachetnej części ciała dotarliśmy do Wiednia i zaczęliśmy szybki rajd zapoznawczy. To jest fajne miasto. Naprawdę fajne. Mnóstwo rowerów (dobrych!), miłe ścieżki rowerowe, fajna atmosfera (nazwałbym ją historyczno-kulturalną, hehe). Wszystko odpicowane, uporządkowane i odrestaurowane. Naprawdę miło.

Dalej śmignęliśmy autostradą na zachód i w Salzburgu skręciliśmy na południe. Zaczął lać deszcz, zaczęły się tunele. Na szczęście, za każdym z nich lało jakby trochę mniej. W Bruck wypakowaliśmy rowery i podjechaliśmy kawałeczek (7km) w górę Grossglocknerstarsse. Przedzierając się przez krzaki rozbiliśmy się na łące niedaleko kamieniołomu.  Jak się rano okazało, można było tam dojechać asfaltem ;-)

Dzień I 

Poranek to seria awarii. Najpierw Marcin spostrzega brak powietrza w tylnym kole. Okazuje się, że dętka pękła. Czemu? A bo jakaś mądra dusza składająca mu koło dała papierową opaskę na koło. Opona ją przebiła, zrobił się z niej balonik i pękła. Teraz Marcin ma nową opaskę - ze srebrnej taśmy. Już, już mieliśmy ruszać, kiedy zawiodła śrubka od adapteru do sakw. Znów wymiana - i jedziemy. 
Zaczyna się łagodnym podjazdem do Fusch.  Tam, przy szklanej fontannie jemy śniadanie, a Arek wzbudza zainteresowanie męskiej części autochtonów. Na początek podjazdu udaję się w pogoń za - jak się okazało - 70-cio letnim dziadkiem na kolarce. Srogo okupiłem to zwycięstwo - następne 2h jazdy to istna golgota. Dzwoniło w uszach, pulsowało w skroniach, trzęsły się ręce. Do dziś nie wiem do końca, dlaczego. No, ale grunt że się pozbierałem i sam "guru Maciej" przywitał mnie drugiego brawami na Edelweisspitze (2571) ;-) Po drodze widzieliśmy kupę aut, motocyklistów i różnorakich bajkerów. To naprawdę popularna trasa. Ba, Maciek udzielił nawet wywiadu prasowego norweskiej gazecie ;-)
Zjazd z Edelweisspitze to niezła piła. Niestety, nie studziłem felgi i jeden klocek się zwyczajnie rozpłynął. Odkleiła się okładzina od jego bazy . Nigdy więcej dwuczęściowych klocków. Na domiar złego, uciekło powietrze. Zacząłem mozolne badanie, dlaczego. Jakaś dziura-fantom. Chyba któraś łatka pod wpływem temperatury się rozklejała, choć po wyjęciu dętki nic nie wskazywało na uszkodzenie. Tak czy siak - musiałem założyć nową. W między czasie Maciek (mimo głośnych uwag) nie dostał kawy od sąsiadujących Polaków, którym się woda w chłodnicy zagotowała. Cóż, nie ma nic za darmo ;-) Rekord prędkości zaliczyli chyba Marcin z Arkiem - 74km/h i wyprzedzanie po 4 samochody na raz. Kompletni wariaci ;-)
Po podjechaniu na Hochtor i średnim zjeździe zaczęliśmy się wspinać na Franz Josefs Höhe (2369). To była druga ciężka przeprawa tego dnia. Uwaga - uwaga! Zmęczył się nawet guru Maciej! W tunelu, niedaleko celu, zatrzymywałem się co 100m czekając aż puls opadnie z powrotem do strefy tlenowej. To był naprawdę ciężki dzień, wypaliłem 5200kcal i chyba na tyle muszę szacować moje rezerwy energetyczne... A na szczycie kulturalny kibelek, miejsce do zrobienia sobie foty i wysłania jej mailem i imponujący widok na lodowiec Pasterze. Uwagę na niego zwróciłem... zbierając się do zjazdu ;-) Na nim trafiła się co prawda jedna 50m hopka, ale reszta to solidne studzenie felg. Nie sposób nie pochwalić tutaj hamulca tarczowego (Maciek testował) - rozgrzewał się do wszystkich barw tęczy, ale dętka była bezpieczna. Wieczorem mijamy jeszcze kilka wodospadów, sztywną austriacką laskę i rozbijamy namioty w krzakach nad rzeką nieco poniżej Heligenblut. Tego dnia zobiliśmy 70km w 5h i 20min jazdy.

Dzień II

Drugiego dnia na śniadanie jedziemy do Dollach i zastanawiamy się, czy czasami nie pojechać do Włoch. Finalnie jednak zwycięża opcja austriacka. W Winklern odwiedzamy Spara, jemy śniadanie i toczymy się w kierunku Spittal/Drau. Zaczyna się 30 kilometrowym, delikatnym zjazdem. Słabiej lub mocniej, jest cały czas w dół. Siadamy więc Maćkowi na koło i wykręcamy całkiem przyzwoite tempo. Kolejne 30 km to średniej klasy hopy, na których Marcin robił mi nieprzyzwoite dowcipy. Znaczy się -  zdrowo się musiałem się wysilić, żeby zaczął się zmniejszać w lusterku ;-)

W Spittal rozkładamy się przy miejscowej fontannie, wcinamy makaron i staramy się podpiąć do miejscowej sieci energetycznej. Niestety, była dobrze zabezpieczona ;-) Miejscowe szachy nie zmieściły się nam w sakwy, ja sms'owałem, a Arek kontemplował miejscowe uroki ;-)

Wyjazd z miasta to bardzo solidny podjazd a zaraz po nim szybki zjazd. Tutaj wstawka: austriaccy kierowcy są niesamowicie uprzejmi wobec rowerzystów. Omijają szeroko, hamują, przepuszczają. Niestety trafiła się jednak czarna owca. Na zjeździe miałem z sześć dych, kiedy z bocznej uliczki wyjechała mi pod koła blondynka. Dziwny zbieg okoliczności... Sporo gumy zostawiłem na asfalcie, ledwo zmieściłem się za tyłem jej auta. Chłopaki oczami wyobraźni już widzieli mnie w środku. Chyba nie zrozumiała polskich przekleństw... Jeszcze kwadrans nie mogłem ochłonąć.

Nocujemy w czymś w rodzaju punktu odpoczynkowego: czyste łazienki, daszek, ławki, woda, przystrzyżona trawa, huśtawki. Nikt tego nie pilnuje, nie chce pieniędzy, a ktoś przecież o to dba. Ciężko się to mieści w naszych polskich głowach. Tego dnia robimy 92,5 km w 3h i 50 min. Pełna regeneracja.

Dzień III

Rano zaczynamy podjazdem do Kremsbrücke i dalej spokojnie do Innerkrems. Zaczyna się robić dziwnie zimno, ubieramy się i jedziemy dalej. Podjeżdżamy na Eisentalhöhe (2180), wiatr urywa głowę i sypie śnieg. Na górze Arek dostaje ataku złości na propozycję szybkiego zjazdu (ba, posunął się do gróźb karalnych!). Cóż, zimno jest, zjeżdżamy do przełęczy i robimy herbatę. Arek jeszcze nie odparował i zaczyna podjeżdżać. Kończymy konsumpcję i podjeżdżamy w regularnej śnieżycy na drugi tego dnia dwutysięcznik - Glockenhütte (2024). Czekamy na Arka, w schronisku oglądamy makietę okolicy i wystawy przyrodnicze. Zjeżdżamy po mokrym początkowo asfalcie do Ebene Reichenau. Tam robimy sobie żarcie na miejscowym skwerku stanowiąc chyba pewną atrakcję dla autochtonów. Trzykrotnie rozlega się syrena - cóż to może być?

Poznajemy odpowiedź podczas podjazdu na Turracher Höhe (1783). Mija nas kilkanaście wozów straży pożarnej, nabierają wodę ze strumienia. Nie widzieliśmy, żeby coś sie miało spalić, więc to chyba były ćwiczenia. Sam podjazd niezupełnie zgodny jest z profilem. Albo inaczej: profil jest doszczętnie skopany. Niemniej w kilku miejscach jest tak stromo, że aż zatyka. W takich miejscach jechałem 3-4 słupki przy drodze i zatrzymywałem się czekając kilkanaście sekund, aż tętno opadnie. I tak w kółko. Wysokość przyrastała błyskawicznie. Było coś około 20%. To chyba granica mojej podjeżdżalności z sakwami bez wstawania z pedałów. Mimo low-ridera momentami czułem, że przednie koło się podrywa do góry. Klasę pokazał tutaj guru Maciej wjeżdżając długie odcinki na stojąco bez przerwy. Pod koniec podjazdu było już bardzo zimno, a na górze sypał śnieg. Gwałtownie pragnąłem glukozy ;-)

Zjeżdżamy w dół, ale ze spadkiem wysokości niekoniecznie robi się cieplej. W Predlitz Arek z Mackiem szukają kwatery. I szukają. I szukają. I kilka kilometrów tam. I kilka siam. I szukają. I szukają... Marcin wyłazi już ze skóry. Zaczyna padać deszcz. W końcu obieram łąkę koło drogi na nocleg. Rozbijamy na mokro namioty już w nocy. W pewnym momencie Marcin się zorientował, że plecak z aparatem został na ławce... Ależ mu się ręce ze złości trzęsły, kiedy odplątywał ekspandery, żeby wskoczyć na rower i pojechać po plecak ;-)  No, ale to Austria, więc ten grzecznie leżał na ławce. Namioty było nieco widać z drogi, ktoś się zatrzymał... Tego dnia przejechaliśmy 93,7km w 6h i 15 min. Znów ponad 5000kcal. 3 ostre przełęcze. Usnąłem od razu. W stosunku do planu mamy dzień przewagi.


Dzień IV

Obawialiśmy się ochrzanu, więc postanowiliśmy wstać o 5:30. Niestety, ciemno było, zimno i padało, więc wyjechaliśmy w deszcz dopiero przed 8. Dość szybko znaleźliśmy daszek przystanku kolejowego, gdzie spędziliśmy 1.5h. Zimowe ciuchy, kawa i dywagacje skwaszonych min. Da się jechać, czy nie da się jechać, czy asfalt podeschnie, czy nie... Na horyzoncie widać śniegowo-burzowe chmury i wyraźną granicę lasu, powyżej której utrzymuje się śnieg. W końcu przestaje padać i jedziemy wpasioną ścieżką rowerową do Tamsweg. Tam wpadamy do ogrzewanego sklepu i przez szyby obserwujemy padający śnieg z deszczem. Regularny listopad pod koniec września. Granda. Dostajemy prognozę: taka pogoda ma się utrzymać aż do weekendu. Czyli - koniec zawodów. Cóż, z planu nie zrealizowaliśmy tylko jednej, i to najłatwiejszej przełęczy Tauern Pass.

Z pewnymi kłopotami Maciek z Arkiem jadą po samochód do Bruck, a ja z Marcinem kiblujemy: w informacji turystycznej, w sklepie, w końcu przed sklepem. Ok 22 jest samochód. Po 2h jazdy zatrzymujemy się na stacji i.... śpimy 6h. Następnego dnia zwiedzamy jeszcze urokliwe czeskie miasteczko Tabor i późnym popołudniem jesteśmy w Polsce. Jeszcze wizyta w Starachowicach i po 4 rano jestem w domu. 2 doby od złożenia namiotów. Ten powrót był dla mnie najprzykrzejszy w całej tej wycieczce.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz