Autorem relacji jest Janek. Oryginalna wersja znajduje się TU
Zaczynamy przejazdem do Starachowic po Marcina. Spodziewał się nas tam na 17'tą, doczekał się ...koło północy. Taaaak, niektórzy mają zawsze czas :P
Po wielu godzinach ugniatania szlachetnej części
ciała dotarliśmy do Wiednia i zaczęliśmy szybki rajd zapoznawczy. To jest fajne
miasto. Naprawdę fajne. Mnóstwo rowerów (dobrych!), miłe ścieżki rowerowe,
fajna atmosfera (nazwałbym ją historyczno-kulturalną, hehe). Wszystko odpicowane,
uporządkowane i odrestaurowane. Naprawdę miło.
Dalej śmignęliśmy autostradą na zachód i w
Salzburgu skręciliśmy na południe. Zaczął lać deszcz, zaczęły się tunele. Na
szczęście, za każdym z nich lało jakby trochę mniej. W Bruck wypakowaliśmy
rowery i podjechaliśmy kawałeczek (7km) w górę Grossglocknerstarsse.
Przedzierając się przez krzaki rozbiliśmy się na łące niedaleko
kamieniołomu. Jak się rano okazało, można było tam dojechać asfaltem ;-)
Dzień I
Poranek to seria awarii. Najpierw Marcin
spostrzega brak powietrza w tylnym kole. Okazuje się, że dętka pękła. Czemu? A
bo jakaś mądra dusza składająca mu koło dała papierową opaskę na koło. Opona ją
przebiła, zrobił się z niej balonik i pękła. Teraz Marcin ma nową opaskę - ze
srebrnej taśmy. Już, już mieliśmy ruszać, kiedy zawiodła śrubka od adapteru do
sakw. Znów wymiana - i jedziemy.
Zaczyna się łagodnym podjazdem do Fusch.
Tam, przy szklanej fontannie jemy śniadanie, a Arek wzbudza zainteresowanie
męskiej części autochtonów. Na początek podjazdu udaję się w pogoń za - jak się
okazało - 70-cio letnim dziadkiem na kolarce. Srogo okupiłem to zwycięstwo -
następne 2h jazdy to istna golgota. Dzwoniło w uszach, pulsowało w skroniach,
trzęsły się ręce. Do dziś nie wiem do końca, dlaczego. No, ale grunt że się
pozbierałem i sam "guru Maciej" przywitał mnie drugiego brawami na
Edelweisspitze (2571) ;-) Po drodze widzieliśmy kupę aut, motocyklistów i
różnorakich bajkerów. To naprawdę popularna trasa. Ba, Maciek udzielił nawet
wywiadu prasowego norweskiej gazecie ;-)
Zjazd z Edelweisspitze to niezła piła. Niestety,
nie studziłem felgi i jeden klocek się zwyczajnie rozpłynął. Odkleiła się
okładzina od jego bazy . Nigdy więcej dwuczęściowych klocków. Na domiar złego,
uciekło powietrze. Zacząłem mozolne badanie, dlaczego. Jakaś dziura-fantom.
Chyba któraś łatka pod wpływem temperatury się rozklejała, choć po wyjęciu
dętki nic nie wskazywało na uszkodzenie. Tak czy siak - musiałem założyć nową.
W między czasie Maciek (mimo głośnych uwag) nie dostał kawy od sąsiadujących
Polaków, którym się woda w chłodnicy zagotowała. Cóż, nie ma nic za darmo ;-)
Rekord prędkości zaliczyli chyba Marcin z Arkiem - 74km/h i wyprzedzanie po 4
samochody na raz. Kompletni wariaci ;-)
Po podjechaniu na Hochtor i średnim zjeździe
zaczęliśmy się wspinać na Franz Josefs Höhe (2369). To była druga ciężka
przeprawa tego dnia. Uwaga - uwaga! Zmęczył się nawet guru Maciej! W tunelu,
niedaleko celu, zatrzymywałem się co 100m czekając aż puls opadnie z powrotem
do strefy tlenowej. To był naprawdę ciężki dzień, wypaliłem 5200kcal i chyba na
tyle muszę szacować moje rezerwy energetyczne... A na szczycie kulturalny
kibelek, miejsce do zrobienia sobie foty i wysłania jej mailem i imponujący
widok na lodowiec Pasterze. Uwagę na niego zwróciłem... zbierając się do zjazdu
;-) Na nim trafiła się co prawda jedna 50m hopka, ale reszta to solidne
studzenie felg. Nie sposób nie pochwalić tutaj hamulca tarczowego (Maciek
testował) - rozgrzewał się do wszystkich barw tęczy, ale dętka była
bezpieczna. Wieczorem mijamy jeszcze kilka wodospadów, sztywną austriacką
laskę i rozbijamy namioty w krzakach nad rzeką nieco poniżej Heligenblut.
Tego dnia zobiliśmy 70km w 5h i 20min jazdy.
Dzień II
Drugiego dnia na śniadanie jedziemy do Dollach i
zastanawiamy się, czy czasami nie pojechać do Włoch. Finalnie jednak zwycięża
opcja austriacka. W Winklern odwiedzamy Spara, jemy śniadanie i toczymy się w
kierunku Spittal/Drau. Zaczyna się 30 kilometrowym, delikatnym zjazdem. Słabiej
lub mocniej, jest cały czas w dół. Siadamy więc Maćkowi na koło i wykręcamy
całkiem przyzwoite tempo. Kolejne 30 km to średniej klasy hopy, na których
Marcin robił mi nieprzyzwoite dowcipy. Znaczy się - zdrowo się musiałem
się wysilić, żeby zaczął się zmniejszać w lusterku ;-)
W Spittal rozkładamy się przy miejscowej
fontannie, wcinamy makaron i staramy się podpiąć do miejscowej sieci
energetycznej. Niestety, była dobrze zabezpieczona ;-) Miejscowe szachy nie
zmieściły się nam w sakwy, ja sms'owałem, a Arek kontemplował miejscowe uroki
;-)
Wyjazd z miasta to bardzo solidny podjazd a zaraz
po nim szybki zjazd. Tutaj wstawka: austriaccy kierowcy są niesamowicie
uprzejmi wobec rowerzystów. Omijają szeroko, hamują, przepuszczają. Niestety
trafiła się jednak czarna owca. Na zjeździe miałem z sześć dych, kiedy z
bocznej uliczki wyjechała mi pod koła blondynka. Dziwny zbieg okoliczności...
Sporo gumy zostawiłem na asfalcie, ledwo zmieściłem się za tyłem jej auta.
Chłopaki oczami wyobraźni już widzieli mnie w środku. Chyba nie zrozumiała
polskich przekleństw... Jeszcze kwadrans nie mogłem ochłonąć.
Nocujemy w czymś w rodzaju punktu odpoczynkowego:
czyste łazienki, daszek, ławki, woda, przystrzyżona trawa, huśtawki. Nikt tego
nie pilnuje, nie chce pieniędzy, a ktoś przecież o to dba. Ciężko się to mieści
w naszych polskich głowach. Tego dnia robimy 92,5 km w 3h i 50 min. Pełna
regeneracja.
Dzień III
Rano zaczynamy podjazdem do Kremsbrücke i dalej
spokojnie do Innerkrems. Zaczyna się robić dziwnie zimno, ubieramy się i
jedziemy dalej. Podjeżdżamy na Eisentalhöhe (2180), wiatr urywa głowę i sypie
śnieg. Na górze Arek dostaje ataku złości na propozycję szybkiego zjazdu (ba,
posunął się do gróźb karalnych!). Cóż, zimno jest, zjeżdżamy do przełęczy i
robimy herbatę. Arek jeszcze nie odparował i zaczyna podjeżdżać. Kończymy
konsumpcję i podjeżdżamy w regularnej śnieżycy na drugi tego dnia dwutysięcznik
- Glockenhütte (2024). Czekamy na Arka, w schronisku oglądamy makietę okolicy i
wystawy przyrodnicze. Zjeżdżamy po mokrym początkowo asfalcie do Ebene
Reichenau. Tam robimy sobie żarcie na miejscowym skwerku stanowiąc chyba pewną
atrakcję dla autochtonów. Trzykrotnie rozlega się syrena - cóż to może być?
Poznajemy odpowiedź podczas podjazdu na Turracher
Höhe (1783). Mija nas kilkanaście wozów straży pożarnej, nabierają wodę ze
strumienia. Nie widzieliśmy, żeby coś sie miało spalić, więc to chyba były
ćwiczenia. Sam podjazd niezupełnie zgodny jest z profilem. Albo inaczej: profil
jest doszczętnie skopany. Niemniej w kilku miejscach jest tak stromo, że aż
zatyka. W takich miejscach jechałem 3-4 słupki przy drodze i zatrzymywałem się
czekając kilkanaście sekund, aż tętno opadnie. I tak w kółko. Wysokość
przyrastała błyskawicznie. Było coś około 20%. To chyba granica mojej podjeżdżalności
z sakwami bez wstawania z pedałów. Mimo low-ridera momentami czułem, że
przednie koło się podrywa do góry. Klasę pokazał tutaj guru Maciej wjeżdżając
długie odcinki na stojąco bez przerwy. Pod koniec podjazdu było już bardzo
zimno, a na górze sypał śnieg. Gwałtownie pragnąłem glukozy ;-)
Zjeżdżamy w dół, ale ze spadkiem wysokości
niekoniecznie robi się cieplej. W Predlitz Arek z Mackiem szukają kwatery. I
szukają. I szukają. I kilka kilometrów tam. I kilka siam. I szukają. I
szukają... Marcin wyłazi już ze skóry. Zaczyna padać deszcz. W końcu obieram
łąkę koło drogi na nocleg. Rozbijamy na mokro namioty już w nocy. W pewnym
momencie Marcin się zorientował, że plecak z aparatem został na ławce... Ależ
mu się ręce ze złości trzęsły, kiedy odplątywał ekspandery, żeby wskoczyć na
rower i pojechać po plecak ;-) No, ale to Austria, więc ten grzecznie
leżał na ławce. Namioty było nieco widać z drogi, ktoś się zatrzymał... Tego
dnia przejechaliśmy 93,7km w 6h i 15 min. Znów ponad 5000kcal. 3 ostre przełęcze.
Usnąłem od razu. W stosunku do planu mamy dzień przewagi.
Dzień IV
Obawialiśmy się ochrzanu, więc postanowiliśmy
wstać o 5:30. Niestety, ciemno było, zimno i padało, więc wyjechaliśmy w deszcz
dopiero przed 8. Dość szybko znaleźliśmy daszek przystanku kolejowego, gdzie
spędziliśmy 1.5h. Zimowe ciuchy, kawa i dywagacje skwaszonych min. Da się
jechać, czy nie da się jechać, czy asfalt podeschnie, czy nie... Na horyzoncie
widać śniegowo-burzowe chmury i wyraźną granicę lasu, powyżej której utrzymuje
się śnieg. W końcu przestaje padać i jedziemy wpasioną ścieżką rowerową do
Tamsweg. Tam wpadamy do ogrzewanego sklepu i przez szyby obserwujemy padający
śnieg z deszczem. Regularny listopad pod koniec września. Granda. Dostajemy
prognozę: taka pogoda ma się utrzymać aż do weekendu. Czyli - koniec zawodów.
Cóż, z planu nie zrealizowaliśmy tylko jednej, i to najłatwiejszej przełęczy
Tauern Pass.
Z pewnymi kłopotami Maciek z Arkiem jadą po
samochód do Bruck, a ja z Marcinem kiblujemy: w informacji turystycznej, w
sklepie, w końcu przed sklepem. Ok 22 jest samochód. Po 2h jazdy zatrzymujemy
się na stacji i.... śpimy 6h. Następnego dnia zwiedzamy jeszcze urokliwe
czeskie miasteczko Tabor i późnym popołudniem jesteśmy w Polsce. Jeszcze wizyta
w Starachowicach i po 4 rano jestem w domu. 2 doby od złożenia namiotów. Ten
powrót był dla mnie najprzykrzejszy w całej tej wycieczce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz