Autorem relacji jest Janek. Niestety nie mogę znaleźć w sieci strony na której była ona pierwotnie umieszczona.
Tej relacji nie czytajcie. To nie historia wyjazdu,
tylko pewnego wirusa ;-)
Lepiej obejrzyjcie sobie zdjęcia albo mapki na bikebrother.
Lepiej obejrzyjcie sobie zdjęcia albo mapki na bikebrother.
Prapoczątek sięga pracy, kiedy to Wojtek obdarzył mnie kilkoma słowami na temat packagingu. Wystarczyło. Wojtek poszedł na zwolnienie, a ja nockę przed wyjazdem przekasłałem. Ale nic to, przecież nie powstrzyma mnie jakiś kaszelek ;-)
O 6.00 siedzę w pociągu do Krakowa. Ruszamy. Nagle słyszę wrzaski jakieś, przekleństwa, pociąg staje. Co jest? Do wagonu wtacza się jakaś pijana wataha - to dla nich ten postój. No i oczywiście - ładują się do mojego przedziału. Cóż. Bywa. Szybkie zapoznanie i nawet nieco pogadaliśmy. Wśród nich - niejaki Arczi, operator wycinarek CNC, Madzia - miss kobiecej subtelności, Seba i jeszcze jeden ananas. Całe towarzystwo piło całą noc w Świdniku po czym uznało, że czas kontynuować imprezę w Nowym Targu. Kiedy po 2.5h Marcin dosiadł się w Skarżysku, poczułem wielką ulgę, że dali mi spokój, a wsiedli na jego głowę ;-)
Kiedy wysiedliśmy w Krakowie, szybko zbyliśmy towarzystwo, zrobiliśmy parę zdjęć rynku i jazda. Samo miasto ostro zasypane, ale ulica odśnieżona. Więc - jechaliśmy środkiem, słodko blokując ruch. Dość łatwo pojechaliśmy przez Mydlniki, Balice aż do Aleksandrowic, gdzie namierzyliśmy fajną studnię i Nepomuka. Droga była fatalna - niedawno przejechał pług i posypał wszystko solą. Powstała więc wodno-śnieżna maź, przez którą wlekliśmy się 15km/h. Gdzieś koło Chrosnej zasięg pługa się jednak skończył i droga zmieniła się w piękny, biały trakt ubity kołami samochodów. Dookoła - wszystko białe. Po to tu przyjechałem ;-) Co lepsze - zaczął się pyszny, 2.5km podjazd, można było powycinać. Dziwne tylko, że mnie na górze trochę trzęsło. Potem pojechaliśmy na wschód, równolegle do autostrady, żeby na koniec zagłębić się w lasy Tęczyńskiego Parku Krajobrazowego. Ładnie, bardzo ładnie. Pełno śniegu na iglastych gałęziach, wąska lodowa koleina przysypana śniegiem i szlak rowerowy. Trochę ślisko, ale fajne. Niestety, trochę na to zobojętniałem - jakieś dreszcze mnie łapały. Dojechaliśmy do zamku w Rudnie. Prawdziwe orle gniazdo. Wznosi się nad nami 100m wyżej. Jak tam wleźć? Pchamy! Zarządza Marcin. No dobra. Pan każe, sługa musi :P Najpierw nie było źle, ale potem zaczął się dramat. Marcin jest już na górze, a ja walczę i z minutę, żeby nie osunąć się w kopnym śniegu. Słaby jestem do tego pchania jak szczeniak. Cóż, myślę, "może on miał lżejszy rower", w każdym razie wskoczył tam raz dwa. Jeszcze podszedł drań i cyknął mi kompromitującą fotę w szale bitewnym ;-) Na górze mam dość wszystkiego, ale Marcin musi mnie dobić: pchamy dookoła, wszak trzeba zrobić zdjęcie zamku przy zachodzącym słońcu. No dobra. Szkoda tylko, że słońce się schowało, zanim tam dotarliśmy. Potem - powrót w dół, a na dole robimy herbatę pod wiatą. Telepie mnie równo, zakładam kurtkę, spowolnienie totalne. No i przykre rozczarowanie: jedna butla z gazem nie działa. Dziwne, w domu testowałem i było OK. Hah, nie przewidziałem jednej rzeczy: na mrozie gaz ma dużo mniejszą wydajność i ulatnia się z mniejszym ciśnieniem. Niby wiedziałem, a nie pomyślałem. Dobrze, że miałem zapasową.
Po herbacie - jazda na północ, w stronę Tenczynka i Krzeszowic. Dopiero odżywam,
rozgrzany pedałowaniem. Zaczyna być OK. Ściemnia się powoli, a my dalej
jedziemy przez Czatkowice. Od Krzeszowic jest cały czas pod górę, finalnie
śpimy 150m. powyżej nad nimi. Powoli szukamy miejsca na namiot. Niestety, cała
ta Jura jest cholernie zaludniona, więc wszędzie jest mnóstwo chałup. Jedziemy
pod górę, jest ciepło, tylko że mam gorączkę i kompletnie mi wisi, że jadę bez
lampek. Marcinowi mniej - założył aż tylną. Olałem nawigację, żeby tylko ta
wieś się skończyła. W Czernej więc skręciliśmy na Nową Górę zamiast na
Paczółtowice. To rzeczywiście była góra. Robiło się coraz stromiej, ale chałupy
się skończyły. Wpadłem w jakiś trans. W końcu Marcin wylukał fajny wąwozik -
tam się rozbiliśmy. Miał on fajną zaletę - cały hulający wiatr przechodził górą. A hulał nieźle. Po
imprezie herbacianej wbiliśmy się w śpiwory i oddaliśmy się zmasowanemu
SMSowaniu, choć muszę tu oddać Marcinowi palmę pierwszeństwa - jego komórka nie
milkła ;-) Pogadaliśmy jeszcze trochę i odpłynąłem. W nocy parę razy dotankowywaliśmy
herbatę. Nawet nie było bardzo zimno - w namiocie nad ranem jakieś -8, na
dworze -10 ;-) Poza stopami nie zmarzłem specjalnie. Za to rano musieliśmy
przekroić butelkę żeby wydobyć z niej "wodę" ;-)
Kiedy wyszedłem na dwór - mało nie zwaliłem się w śnieg. Głowa - pęka. Ach,
Wojtku, trzeba było podczas wdrożenia, a nie urlopu... Wziąłem petardę
paracetamolu. Przez godzinę - prawie nie pomogło. Zapada haniebna decyzja:
odwrót... Rozczarowany jestem maksymalnie. Tyle było nadziei, planów i
oczekiwań. A tu co: jedna doba i "go home". Przez jednego pieprzonego
mikroba. Zjeżdżamy do Krzeszowic na PKP. W nocy spadło mnóstwo śniegu,
przejechał pług i jest extra-ślisko. Co ciekawe, mam lepszą równowagę na bajku
niż pieszo. Wytłumaczenie może być jedno: rower jest doskonalszym ewolucyjnie
sprzętem niż nogi! Dużo doskonalszym ;-) Potem już tylko droga przez mękę - trzema pociągami do domu, przesiadki, perony i inne PKP'owe atrakcje. Jak się
później okazało, miałem 39.3 i było mi kompletnie wszystko jedno, czy zdążę na
następny, czy e tam ;-)
Po powrocie SMS od Marcina: "Czuję się jak młody Bóg". Spryciarz. Ale następnego dnia już: "Pobiłem cię - mam 39.8". Huhuhu, niezły ten mikrob - zaraziłem Marcina! A potem dowiedziałem się o całej serii innych zarażeń (i w pracy, i poza nią). I tak skończyła się niedoszła zimowa wycieczka po Jurze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz