MARATON PÓŁNOC POŁUDNIE 2019







Oczywiście wiedziałem, że to nie jest dobry pomysł. Za długo i za trudno, pogoda w połowie września niepewna. Zostałem przekonany przez chłopaków z drużyny, że pojedziemy sobie bez żadnej napinki. Ostatecznie z różnych względów pojechałem sam. Co trudnego jest w tym maratonie ? Przede wszystkim – dystans. Odległość z Helu do Bukowiny Tatrzańskiej - 945 km robi wrażenie. Końcówka jest również piekielnie wymagająca – na ostatnich 160 km jest ok. 3.500 w pionie i to z takimi prawdziwymi podjazdami jak Makowska, Rdzawka, Gliczarów. Nadto zasadą jest samowystarczalność – zapomnij o zorganizowanych bufetach gdzie ewentualnie można odpocząć a nawet się przespać.
 Na początek cała logistyka związana z dojazdem pociągiem na Hel. Trzy przesiadki i dwugodzinne opóźnienie w Warszawie. Sama podróż jednak wbrew moim obawom nie była bynajmniej nuda. W pociągu spotkałem Remka Siudzińskiego a potem jeszcze kilka kolejnych rowerowo zakręconych osób. Im bliżej Helu tym było nas więcej – ostatecznie miałem wrażenie, że rowery ledwie mieszczą się w pociągu. Wspólna obiadokolacja, jakiś browar i do pensjonatu. Niestety spało się średnio i rano miałem wrażenie, że jestem bardziej zmęczony niż wieczorem.
Plan. Musi być jakiś plan. Świadomy własnych ograniczeń i słabości które ujawniły się wyraziście na zeszłorocznym BBT, przyjmuję jako podstawową wersję dotarcie w limicie do mety oraz wersję hard – 48 godzin brutto z założeniem, że jeśli uznam w trakcie, iż nie dam rady zrobić tego bez snu to po prostu poszukam noclegu.

Start spod latarni. Mnóstwo znajomych osób. Świetna atmosfera. Ponieważ nie mieściłem się w dzikim tłumie odszedłem sobie na bok z rowerem i wtedy usłyszałem z okolic tylnego koła magiczny dźwięk: „psssss…” Ku*wa ! No jest dziura, niewielka ale jest. Do startu 15 minut. W ciągu niespełna minuty poznałem w realu przewagę systemu bezdętkowego nad klasycznym . Zatkałem dziurę palcem, obróciłem kołem kilka razy i …. uszczelnione. Start całą 100-osobową grupą za motocyklem policyjnym pod zachodni wiatr, którego siła przekraczała wszystkie akceptowalne normy. Oczywiście od razu nas zlał deszcz, którego miało nie być. Pierwsze kilkanaście kilometrów w tempie konduktu żałobnego a potem motocykl przyspieszył, my też a reszty dopełnił wiatr. W momencie peleton został rozszarpany. Załapałem się z pierwszą grupą. Początkowo było nas kilkunastu ale wiatr zrobił swoje i za Władysławowo wyjechaliśmy już tylko w 8 (9?). Tam motocykl odjechał ostatecznie. Wiatr zaczął wiać mocno z boku a moje przednie koło chwilami zmieniało się w latawiec. Na takie podmuchy 56 mm stożek, przy mojej bajecznej technice jest zdecydowanie za wysoki. Na jednym z pierwszych większych podjazdów chcąc rozkręcić zamuloną nogę troszkę przycisnąłem. Na szczycie odwróciłem się i prawie zatrzymałem ze zdumienia. Zostaliśmy we dwóch. No, ale jak ? Gdzie jest reszta ? Polecieliśmy we dwóch na 5 minutowe zmiany ale bez zaginania się. Kolega radził sobie całkiem dobrze po płaskim ale niestety na podjazdach tempo mocno siadało. Na którymś kolejnym po prostu został. Zgłupiałem trochę. 900 km solo !? Solo !? Ja nawet 500 km nie jeżdżę solo bo za cienki jestem. No ale przecież nie będę czekał bo to jest jeszcze głupsze.  Rozumek był jeszcze świeży więc wymyślił plan. Lecę w tlenie, równym tempem i minimalizuję przerwy. Za mną jadą dwie czy trzy grupy Chartów które przy tym wietrze jadąc na zmiany po prostu muszą mnie dogonić. Okazało się w międzyczasie, że nie działa mi nadajnik gps ale mój nigdy nie działa więc to żadna nowina (ok. 200 km Tomek i Arek w locie wymienili mi go na nowy).  No więc jadę sobie w trybie semi-sportowym, jem regularnie co 30 minut, sprawdzam na gps czy dobrze jadę, gadam do siebie a przerwy robię tylko na tankowanie (żarcia mam na jakiś tydzień jazdy). Czasami boczny wiatr sprawdza jak radzę sobie z zachowaniem równowagi. Na bieżąco sprawdzam sytuację za plecami. 3 minuty przewagi, 5, 10, 20, pół godziny ! No co jest !? Przecież nie wieje im mocniej niż mnie. Obiad w McDonald w Nakle (300 km) Full żarcia na miejscu; dwa cheeseburger na wynos (Darek S – wybacz, wiem że to niezbyt zdrowe ale priorytetem była szybkość podania). Była to pierwsza przerwa bez pośpiechu. W samym mieście jeszcze na kilka minut przytrzymuje mnie przejazd kolejowy i w tym momencie doganiają mnie Charty. Różnica między nami jest jednak taka, że ja właśnie zjadłem a oni dopiero szukali obiadu. Zanim wyjechali z miasta ja byłem 40 minut dalej. Na stacji w Lądzie (432 km) czekali na mnie Tomek i Arek. Chwila dla fotoreporterów.  Nadal jedzie się super – nadal przewaga rośnie a ku mojemu zdziwieniu również średnia z jazdy – im dłużej jadę tym jest wyższa. Może już wyłączyć silnik w ramie ? Przelatują szybko jakieś miasta: Kalisz, Złoczew i mnóstwo innych, których nazwy nic mi nie mówią. Zbliża się świt i zbliżają się problemy. Robi się zimno, bardzo zimno. 600 km. Słabnę i to raczej nie jest to zjazd węglowodanowy. Najedzony jestem do oporu a na wszelki wypadek wrzucam w siebie jeszcze jeden żel. Nic to nie zmienia. Zaczynam usypiać na rowerze. Bicie po twarzy (swojej) nie pomaga. Kofeina też nie. Zimno jak cholera. Słońce wyszło ale wcale nie grzeje. Ło matko ! W dodatku zaczyna wiać. W plecy myślicie ? Żart. 700 km. Już nie jadę – snuję się próbując… No właśnie – nie wiem co wówczas próbowałem. Trasa jest nieubłagana – zaczynają się podjazdy przy których Przełęcz Karkonoska to pikuś. Plan ? Czy ja mam jakiś plan ? I wówczas trafia się wsparcie psychologiczne które pozwala dotrzeć finalnie do Olkusza. Podjeżdża sobie samochód – w środku dziewczyna ( ładna) i chłopak (też niebrzydki). „Cześć, cześć. Jesteśmy znajomymi Roberta ze Starachowic – potrzebujesz jakiejś pomocy?” O mało nie spadłem z roweru. Czy jest ktoś kogo Robert Wu nie zna? Okazało się, że remontują domek w pobliżu a gdy dowiedzieli się, że przejeżdżam niedaleko wyjechali mi na spotkanie. Pogadaliśmy przy mineralnej i soku pomidorowym na schodkach jakiegoś spożywczaka. Niesamowicie pozytywni ludzie. W Olkuszu nawet nie próbuję szukać McDonalda. Wbijam się do pizzerii – makaron pycha i kawa też niczego sobie. Wspólnie i w telefonicznym porozumieniu z Anią przechodzę w tryb turystyczny. Muszę się przespać, muszę się przespać, muszę się przespać… Godzina letargu na gołej ziemi w krzakach. Nic to nie daje. W tym czasie wyprzedza mnie grupa pościgowa ale jest mi to zupełnie obojętne. Wówczas podjeżdża sobie jakby nigdy nic Mariusz Cukierski wraz z żoną, córką i wsparciem moralnym. Ależ mi było potrzeba kolejnej dawki pozytywnej energii. Kornelka – „wujek wygrasz, wujek wygrasz !!!” Muszę jechać bo inaczej się rozpłaczę. Świat jest pełen Dobrych Ludzi. W dodatku kilkanaście kilometrów dalej spotykam Wojtka Gubałę, który nie tylko mnie wsparł na duchu ale w dodatku szczegółowo rozpisał czekające mnie podjazdy – dwucyfrowe procenty – no nie wiem... Zjazd z Kamienia do Rusocic i już w wtedy zdałem sobie sprawę, że to koniec. Nie mam nic pod nogą, dosłownie nic  a zaraz za Wisłą zaczynają się podjazdy. Wiem, że mam 30-40 minut by dojść do siebie i jednocześnie wiem, że nie ma możliwości by to się udało. Jadę. Hopka, druga, trzecia. Marcyporęba – podjazd przypominający Mortirolo albo inną Gavię. Schodzę z roweru – nie jestem w stanie przepchnąć korby na najlżejszym przełożeniu. Stoję i czekam – nie wiem na co. Telefon do Ani. Gdyby nie ona pewnie wracał bym do domu pociągiem jak zbity pies. Pomysł jest taki: mam zapas urlopu, do limitu czasu bardzo daleko wracam do Rusocic na nocleg. W międzyczasie Tomek Niepokój telefonicznie upewnia mnie, że to dobra decyzja. Normalny prysznic, normalna kolacja, normalne łóżko. Wstaję wcześniej niż planowałem. Czuję się doskonale – tak jakby dopiero zaczynał wyścig. Jeszcze zanim wsiadłem na rower wiem co będzie się za chwilę działo.Będę mordował. No Prisoners !!! No Mercy !!! Gaz!!!
        Wczorajszą Gavię w Marcyporębie robię z blatu. A potem zaczynam wyprzedzać Zombi. Poza Marcelim stan większości z nich wskazywał na śladowy kontakt z rzeczywistością. Piękny podjazd serpentynami pod klasztor w Kalwarii Zebrzydowskiej i równie ładny zjazd. Podjazd na Marcówkę (super) Dziurawy zjazd (?). Potem kawałek płaskiej trasy doliną. Nie wiem czy było pod wiatr czy z wiatrem  ale 40 km/h wskazuje raczej na tą drugą opcję. Skręt w prawo i jeszcze raz w prawo – Makowska którą robię z blatu… wrrróóóć… Robię ją na najlżejszym przełożeniu, tropem węża ale w całości na kołach. Fajny podjazd. Dużą większą trudność sprawił mi zjazd – boję się by nie przegrzać obręczy. Od Makowa Podhalańskiego konsekwentnie pod górę a potem rzeźnia w Grzechyni – znów od krawędzi do krawędzi i znów w całości na kołach. 

        Jedzie się niesamowicie. W restauracji w Zawoi przerwa. Uzbierała się tu dość duża ekipa chłopaków w różnym stanie fizycznym i psychicznym. Super szarlotka popchnięta pyszną kawą. Ruszam pierwszy. Podjazd pod Krowiarki. Takie podjazdy lubię – długi, niezbyt sztywny. Na szczycie wyprzedzam kolejną osobę.

Fantastyczny zjazd do Zubrzycy. W nos wpada mi zapach skansenu. Dawno nie byłem w skansenie. Podjazd na Wielką Polanę. Znów kogoś wyprzedzam. Krótszy podjazd na Toporzysk. Pięknie wszedł.  Jeszcze jakaś hopka i niezbyt komfortowy zjazd do Skawy. Przerwa pod sklepem. Radosne psssss… z tylnego koła. Metoda palcowa znów zadziałała. Ewidentnie to koło woli jeździć niż stać. Nastawiam się już powoli psychicznie na podjazd w Gliczarowie a tu za Rabką znak „1.8 km i 20% nachylenia”, który powoduje, że o mało nie udławiłem się bułką. Komuś coś się porąbało – tu nie ma takich podjazdów. Ten najprawdopodobniej powstał specjalnie dla uczestników MPP. Nazywa się Rdzawka. Dostałem na nim znacznie bardziej po tyłku niż na Makowskiej. Udało się podjechać w całości choć nie było to łatwe. Wariacki zjazd główną drogą do Klikuszowej i kapitalna trasa omijająca Nowy Targ (nie miałem świadomości jej istnienia). Potem spory kawał płaskiego i Gliczarów. Nic nowego. Trop węża - jak zwykle, odruchy wymiotne – jak zwykle.

Tuż przed Bukowiną doganiam jeszcze  trzy osoby jadące na elektrykach z których jedna przestawia się jako znajomy Mariusza Cukierskiego (no nie wiem czy znajomi Mariusza jeżdżą na elektrykach) Meta o 15.17 (czas brutto całości 54.17 h, 23 miejsce, dystans z licznika 965 km). Obiad jeszcze na brudasa. Prysznic a potem obiad nr 2, 3 i 4 a w to zgrabnie wkomponowane trzy browarki. Wielogodzinna after party z ludźmi z którymi można konie kraść. Noc niespokojna i niestety deszczowa co skutecznie resetuje chęć powrotu na kołach do Krakowa. Wynajmujemy dwie taksówki na 11 osoborowerów. Kraków. Pociąg. Starachowice.


           Musi być jakieś podsumowanie.
Sprzęt – ideał mimo żartów tylnej opony.  No może przednie koło mogło by być ciut niższe a tylne mieć z 80 mm. Mocno polecam system bezdętkowy. Mocno polecam owalne blaty. Mocno polecam moje odkrycie - kierownicę aero z montowaną od spodu minimalistyczną lemondką bez podłokietników.
Taktyka – w zasadzie nie istniała. 700 kilometrowa ucieczka wyszła na kompletnym spontanie. Idealnie dopasowałem tempo do swoich możliwości . Idealnie dopasowałem wyżywienie do swoich potrzeb. Z perspektywy czasu patrząc popełniłem dwa poważne błędy.  Rano w niedzielę powinienem się mocniej ubrać ( miałem jeszcze takie możliwości) a w momencie gdy pojawił się pierwszy poważny kryzys powinienem znaleźć agro i iść spać. A tak to moja niedzielna jazda przypominała agonię. Ani to mądre ani twórcze.
Wsparcie – z czymś takim zetknąłem się pierwszy raz. Zazwyczaj ktoś czasem napisał smsa. Ania, rodzice, rzadziej znajomi od czasu do czasu kontrolowali przebieg wydarzeń. Tym razem było inaczej. Owo wsparcie miało charakter masowy. Ania stworzyła grupę kibiców na fb i moderował tych ze stravy; dostałem mnóstwo smsów i telefonów zagrzewających do walki a do tego doszły opisane wyżej sytuacje face to face. Gdyby nie Ania i Wy już poniedziałek rano mógłbym być w domu i oglądać seriale w TV a tak to musiałem się męczyć Ech… Dziękuję.



4 komentarze:

  1. Byłem w szoku całą sobotę i jeszcze trochę. Taaaakie emocje. Dzięki.
    Finalnie - ddojechałeś. Gratuluję.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki Marek :) Jeśli chodzi o emocje staram się nie zawodzić ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajowo się czytało. Chyba równie dużo emocji było z oglądania Ciebie via net, bo znajomi mocno komentowali Twoje wyczyny. Brawo :) (no i trochę zazdroszczę)

    OdpowiedzUsuń
  4. Na przyszłość muszę do jazdy więcej używać rozumku a mniej nóg ;) Oj nie wiem czy jest czego zazdrościć bo ujechałem się strasznie, choć mimo to ubaw miałem po pachy :D Dzięki za kibicowanie :) Fajnie, że przebrnąłeś przez relację :)

    OdpowiedzUsuń