Oczywiście
wiedziałem, że to nie jest dobry pomysł. Za długo i za trudno, pogoda w połowie
września niepewna. Zostałem przekonany przez chłopaków z drużyny, że pojedziemy
sobie bez żadnej napinki. Ostatecznie z różnych względów pojechałem sam. Co
trudnego jest w tym maratonie ? Przede wszystkim – dystans. Odległość z Helu do
Bukowiny Tatrzańskiej - 945 km robi wrażenie. Końcówka jest również piekielnie
wymagająca – na ostatnich 160 km jest ok. 3.500 w pionie i to z takimi
prawdziwymi podjazdami jak Makowska, Rdzawka, Gliczarów. Nadto zasadą jest
samowystarczalność – zapomnij o zorganizowanych bufetach gdzie ewentualnie
można odpocząć a nawet się przespać.
Na początek cała logistyka związana z dojazdem
pociągiem na Hel. Trzy przesiadki i dwugodzinne opóźnienie w Warszawie. Sama podróż
jednak wbrew moim obawom nie była bynajmniej nuda. W pociągu spotkałem Remka
Siudzińskiego a potem jeszcze kilka kolejnych rowerowo zakręconych osób. Im
bliżej Helu tym było nas więcej – ostatecznie miałem wrażenie, że rowery ledwie
mieszczą się w pociągu. Wspólna obiadokolacja, jakiś browar i do pensjonatu.
Niestety spało się średnio i rano miałem wrażenie, że jestem bardziej zmęczony
niż wieczorem.
Plan.
Musi być jakiś plan. Świadomy własnych ograniczeń i słabości które ujawniły się
wyraziście na zeszłorocznym BBT, przyjmuję jako podstawową wersję dotarcie w
limicie do mety oraz wersję hard – 48 godzin brutto z założeniem, że jeśli
uznam w trakcie, iż nie dam rady zrobić tego bez snu to po prostu poszukam
noclegu.
Start
spod latarni. Mnóstwo znajomych osób. Świetna atmosfera. Ponieważ nie mieściłem
się w dzikim tłumie odszedłem sobie na bok z rowerem i wtedy usłyszałem z
okolic tylnego koła magiczny dźwięk: „psssss…” Ku*wa ! No jest dziura,
niewielka ale jest. Do startu 15 minut. W ciągu niespełna minuty poznałem w
realu przewagę systemu bezdętkowego nad klasycznym . Zatkałem dziurę palcem,
obróciłem kołem kilka razy i …. uszczelnione. Start całą 100-osobową grupą za
motocyklem policyjnym pod zachodni wiatr, którego siła przekraczała wszystkie
akceptowalne normy. Oczywiście od razu nas zlał deszcz, którego miało nie być.
Pierwsze kilkanaście kilometrów w tempie konduktu żałobnego a potem motocykl
przyspieszył, my też a reszty dopełnił wiatr. W momencie peleton został rozszarpany.
Załapałem się z pierwszą grupą. Początkowo było nas kilkunastu ale wiatr zrobił
swoje i za Władysławowo wyjechaliśmy już tylko w 8 (9?). Tam motocykl odjechał
ostatecznie. Wiatr zaczął wiać mocno z boku a moje przednie koło chwilami
zmieniało się w latawiec. Na takie podmuchy 56 mm stożek, przy mojej bajecznej
technice jest zdecydowanie za wysoki. Na jednym z pierwszych większych
podjazdów chcąc rozkręcić zamuloną nogę troszkę przycisnąłem. Na szczycie
odwróciłem się i prawie zatrzymałem ze zdumienia. Zostaliśmy we dwóch. No, ale
jak ? Gdzie jest reszta ? Polecieliśmy we dwóch na 5 minutowe zmiany ale bez zaginania
się. Kolega radził sobie całkiem dobrze po płaskim ale niestety na podjazdach
tempo mocno siadało. Na którymś kolejnym po prostu został. Zgłupiałem trochę.
900 km solo !? Solo !? Ja nawet 500 km nie jeżdżę solo bo za cienki jestem. No
ale przecież nie będę czekał bo to jest jeszcze głupsze. Rozumek był jeszcze świeży więc wymyślił
plan. Lecę w tlenie, równym tempem i minimalizuję przerwy. Za mną jadą dwie czy
trzy grupy Chartów które przy tym wietrze jadąc na zmiany po prostu muszą mnie
dogonić. Okazało się w międzyczasie, że nie działa mi nadajnik gps ale mój
nigdy nie działa więc to żadna nowina (ok. 200 km Tomek i Arek w locie
wymienili mi go na nowy). No więc jadę
sobie w trybie semi-sportowym, jem regularnie co 30 minut, sprawdzam na gps czy
dobrze jadę, gadam do siebie a przerwy robię tylko na tankowanie (żarcia mam na
jakiś tydzień jazdy). Czasami boczny wiatr sprawdza jak radzę sobie z
zachowaniem równowagi. Na bieżąco sprawdzam sytuację za plecami. 3 minuty
przewagi, 5, 10, 20, pół godziny ! No co jest !? Przecież nie wieje im mocniej
niż mnie. Obiad w McDonald w Nakle (300 km) Full żarcia na miejscu; dwa cheeseburger
na wynos (Darek S – wybacz, wiem że to niezbyt zdrowe ale priorytetem była
szybkość podania). Była to pierwsza przerwa bez pośpiechu. W samym mieście
jeszcze na kilka minut przytrzymuje mnie przejazd kolejowy i w tym momencie
doganiają mnie Charty. Różnica między nami jest jednak taka, że ja właśnie
zjadłem a oni dopiero szukali obiadu. Zanim wyjechali z miasta ja byłem 40
minut dalej. Na stacji w Lądzie (432 km) czekali na mnie Tomek i Arek. Chwila
dla fotoreporterów. Nadal jedzie się
super – nadal przewaga rośnie a ku mojemu zdziwieniu również średnia z jazdy –
im dłużej jadę tym jest wyższa. Może już wyłączyć silnik w ramie ? Przelatują
szybko jakieś miasta: Kalisz, Złoczew i mnóstwo innych, których nazwy nic mi
nie mówią. Zbliża się świt i zbliżają się problemy. Robi się zimno, bardzo
zimno. 600 km. Słabnę i to raczej nie jest to zjazd węglowodanowy. Najedzony
jestem do oporu a na wszelki wypadek wrzucam w siebie jeszcze jeden żel. Nic to
nie zmienia. Zaczynam usypiać na rowerze. Bicie po twarzy (swojej) nie pomaga.
Kofeina też nie. Zimno jak cholera. Słońce wyszło ale wcale nie grzeje. Ło
matko ! W dodatku zaczyna wiać. W plecy myślicie ? Żart. 700 km. Już nie jadę –
snuję się próbując… No właśnie – nie wiem co wówczas próbowałem. Trasa jest
nieubłagana – zaczynają się podjazdy przy których Przełęcz Karkonoska to pikuś.
Plan ? Czy ja mam jakiś plan ? I wówczas trafia się wsparcie psychologiczne
które pozwala dotrzeć finalnie do Olkusza. Podjeżdża sobie samochód – w środku
dziewczyna ( ładna) i chłopak (też niebrzydki). „Cześć, cześć. Jesteśmy znajomymi
Roberta ze Starachowic – potrzebujesz jakiejś pomocy?” O mało nie spadłem z
roweru. Czy jest ktoś kogo Robert Wu nie zna? Okazało się, że remontują domek w
pobliżu a gdy dowiedzieli się, że przejeżdżam niedaleko wyjechali mi na
spotkanie. Pogadaliśmy przy mineralnej i soku pomidorowym na schodkach jakiegoś
spożywczaka. Niesamowicie pozytywni ludzie. W Olkuszu nawet nie próbuję szukać McDonalda.
Wbijam się do pizzerii – makaron pycha i kawa też niczego sobie. Wspólnie i w telefonicznym
porozumieniu z Anią przechodzę w tryb turystyczny. Muszę się przespać, muszę
się przespać, muszę się przespać… Godzina letargu na gołej ziemi w krzakach.
Nic to nie daje. W tym czasie wyprzedza mnie grupa pościgowa ale jest mi to zupełnie
obojętne. Wówczas podjeżdża sobie jakby nigdy nic Mariusz Cukierski wraz z
żoną, córką i wsparciem moralnym. Ależ mi było potrzeba kolejnej dawki pozytywnej
energii. Kornelka – „wujek wygrasz, wujek wygrasz !!!” Muszę jechać bo inaczej
się rozpłaczę. Świat jest pełen Dobrych Ludzi. W dodatku kilkanaście kilometrów
dalej spotykam Wojtka Gubałę, który nie tylko mnie wsparł na duchu ale w
dodatku szczegółowo rozpisał czekające mnie podjazdy – dwucyfrowe procenty – no
nie wiem... Zjazd z Kamienia do Rusocic i już w wtedy zdałem sobie sprawę, że
to koniec. Nie mam nic pod nogą, dosłownie nic
a zaraz za Wisłą zaczynają się podjazdy. Wiem, że mam 30-40 minut by dojść
do siebie i jednocześnie wiem, że nie ma możliwości by to się udało. Jadę.
Hopka, druga, trzecia. Marcyporęba – podjazd przypominający Mortirolo albo inną
Gavię. Schodzę z roweru – nie jestem w stanie przepchnąć korby na najlżejszym
przełożeniu. Stoję i czekam – nie wiem na co. Telefon do Ani. Gdyby nie ona
pewnie wracał bym do domu pociągiem jak zbity pies. Pomysł jest taki: mam zapas
urlopu, do limitu czasu bardzo daleko wracam do Rusocic na nocleg. W
międzyczasie Tomek Niepokój telefonicznie upewnia mnie, że to dobra decyzja.
Normalny prysznic, normalna kolacja, normalne łóżko. Wstaję wcześniej niż
planowałem. Czuję się doskonale – tak jakby dopiero zaczynał wyścig. Jeszcze
zanim wsiadłem na rower wiem co będzie się za chwilę działo.Będę mordował. No
Prisoners !!! No Mercy !!! Gaz!!!
Wczorajszą Gavię w Marcyporębie robię z blatu. A potem zaczynam wyprzedzać Zombi. Poza Marcelim stan większości z nich wskazywał na śladowy kontakt z rzeczywistością. Piękny podjazd serpentynami pod klasztor w Kalwarii Zebrzydowskiej i równie ładny zjazd. Podjazd na Marcówkę (super) Dziurawy zjazd (?). Potem kawałek płaskiej trasy doliną. Nie wiem czy było pod wiatr czy z wiatrem ale 40 km/h wskazuje raczej na tą drugą opcję. Skręt w prawo i jeszcze raz w prawo – Makowska którą robię z blatu… wrrróóóć… Robię ją na najlżejszym przełożeniu, tropem węża ale w całości na kołach. Fajny podjazd. Dużą większą trudność sprawił mi zjazd – boję się by nie przegrzać obręczy. Od Makowa Podhalańskiego konsekwentnie pod górę a potem rzeźnia w Grzechyni – znów od krawędzi do krawędzi i znów w całości na kołach.
Jedzie się niesamowicie. W restauracji w Zawoi przerwa. Uzbierała się tu dość duża ekipa chłopaków w różnym stanie fizycznym i psychicznym. Super szarlotka popchnięta pyszną kawą. Ruszam pierwszy. Podjazd pod Krowiarki. Takie podjazdy lubię – długi, niezbyt sztywny. Na szczycie wyprzedzam kolejną osobę.
Fantastyczny zjazd do Zubrzycy. W nos wpada mi zapach skansenu. Dawno nie byłem w skansenie. Podjazd na Wielką Polanę. Znów kogoś wyprzedzam. Krótszy podjazd na Toporzysk. Pięknie wszedł. Jeszcze jakaś hopka i niezbyt komfortowy zjazd do Skawy. Przerwa pod sklepem. Radosne psssss… z tylnego koła. Metoda palcowa znów zadziałała. Ewidentnie to koło woli jeździć niż stać. Nastawiam się już powoli psychicznie na podjazd w Gliczarowie a tu za Rabką znak „1.8 km i 20% nachylenia”, który powoduje, że o mało nie udławiłem się bułką. Komuś coś się porąbało – tu nie ma takich podjazdów. Ten najprawdopodobniej powstał specjalnie dla uczestników MPP. Nazywa się Rdzawka. Dostałem na nim znacznie bardziej po tyłku niż na Makowskiej. Udało się podjechać w całości choć nie było to łatwe. Wariacki zjazd główną drogą do Klikuszowej i kapitalna trasa omijająca Nowy Targ (nie miałem świadomości jej istnienia). Potem spory kawał płaskiego i Gliczarów. Nic nowego. Trop węża - jak zwykle, odruchy wymiotne – jak zwykle.
Tuż przed Bukowiną doganiam jeszcze trzy osoby jadące na elektrykach z których jedna przestawia się jako znajomy Mariusza Cukierskiego (no nie wiem czy znajomi Mariusza jeżdżą na elektrykach) Meta o 15.17 (czas brutto całości 54.17 h, 23 miejsce, dystans z licznika 965 km). Obiad jeszcze na brudasa. Prysznic a potem obiad nr 2, 3 i 4 a w to zgrabnie wkomponowane trzy browarki. Wielogodzinna after party z ludźmi z którymi można konie kraść. Noc niespokojna i niestety deszczowa co skutecznie resetuje chęć powrotu na kołach do Krakowa. Wynajmujemy dwie taksówki na 11 osoborowerów. Kraków. Pociąg. Starachowice.
Wczorajszą Gavię w Marcyporębie robię z blatu. A potem zaczynam wyprzedzać Zombi. Poza Marcelim stan większości z nich wskazywał na śladowy kontakt z rzeczywistością. Piękny podjazd serpentynami pod klasztor w Kalwarii Zebrzydowskiej i równie ładny zjazd. Podjazd na Marcówkę (super) Dziurawy zjazd (?). Potem kawałek płaskiej trasy doliną. Nie wiem czy było pod wiatr czy z wiatrem ale 40 km/h wskazuje raczej na tą drugą opcję. Skręt w prawo i jeszcze raz w prawo – Makowska którą robię z blatu… wrrróóóć… Robię ją na najlżejszym przełożeniu, tropem węża ale w całości na kołach. Fajny podjazd. Dużą większą trudność sprawił mi zjazd – boję się by nie przegrzać obręczy. Od Makowa Podhalańskiego konsekwentnie pod górę a potem rzeźnia w Grzechyni – znów od krawędzi do krawędzi i znów w całości na kołach.
Jedzie się niesamowicie. W restauracji w Zawoi przerwa. Uzbierała się tu dość duża ekipa chłopaków w różnym stanie fizycznym i psychicznym. Super szarlotka popchnięta pyszną kawą. Ruszam pierwszy. Podjazd pod Krowiarki. Takie podjazdy lubię – długi, niezbyt sztywny. Na szczycie wyprzedzam kolejną osobę.
Fantastyczny zjazd do Zubrzycy. W nos wpada mi zapach skansenu. Dawno nie byłem w skansenie. Podjazd na Wielką Polanę. Znów kogoś wyprzedzam. Krótszy podjazd na Toporzysk. Pięknie wszedł. Jeszcze jakaś hopka i niezbyt komfortowy zjazd do Skawy. Przerwa pod sklepem. Radosne psssss… z tylnego koła. Metoda palcowa znów zadziałała. Ewidentnie to koło woli jeździć niż stać. Nastawiam się już powoli psychicznie na podjazd w Gliczarowie a tu za Rabką znak „1.8 km i 20% nachylenia”, który powoduje, że o mało nie udławiłem się bułką. Komuś coś się porąbało – tu nie ma takich podjazdów. Ten najprawdopodobniej powstał specjalnie dla uczestników MPP. Nazywa się Rdzawka. Dostałem na nim znacznie bardziej po tyłku niż na Makowskiej. Udało się podjechać w całości choć nie było to łatwe. Wariacki zjazd główną drogą do Klikuszowej i kapitalna trasa omijająca Nowy Targ (nie miałem świadomości jej istnienia). Potem spory kawał płaskiego i Gliczarów. Nic nowego. Trop węża - jak zwykle, odruchy wymiotne – jak zwykle.
Tuż przed Bukowiną doganiam jeszcze trzy osoby jadące na elektrykach z których jedna przestawia się jako znajomy Mariusza Cukierskiego (no nie wiem czy znajomi Mariusza jeżdżą na elektrykach) Meta o 15.17 (czas brutto całości 54.17 h, 23 miejsce, dystans z licznika 965 km). Obiad jeszcze na brudasa. Prysznic a potem obiad nr 2, 3 i 4 a w to zgrabnie wkomponowane trzy browarki. Wielogodzinna after party z ludźmi z którymi można konie kraść. Noc niespokojna i niestety deszczowa co skutecznie resetuje chęć powrotu na kołach do Krakowa. Wynajmujemy dwie taksówki na 11 osoborowerów. Kraków. Pociąg. Starachowice.
Sprzęt
– ideał mimo żartów tylnej opony. No
może przednie koło mogło by być ciut niższe a tylne mieć z 80 mm. Mocno
polecam system bezdętkowy. Mocno polecam owalne blaty. Mocno polecam moje
odkrycie - kierownicę aero z montowaną od spodu minimalistyczną lemondką bez
podłokietników.
Taktyka
– w zasadzie nie istniała. 700 kilometrowa ucieczka wyszła na kompletnym spontanie.
Idealnie dopasowałem tempo do swoich możliwości . Idealnie dopasowałem wyżywienie
do swoich potrzeb. Z perspektywy czasu patrząc popełniłem dwa poważne
błędy. Rano w niedzielę powinienem się
mocniej ubrać ( miałem jeszcze takie możliwości) a w momencie gdy pojawił się
pierwszy poważny kryzys powinienem znaleźć agro i iść spać. A tak to moja
niedzielna jazda przypominała agonię. Ani to mądre ani twórcze.
Wsparcie
– z czymś takim zetknąłem się pierwszy raz. Zazwyczaj ktoś czasem napisał smsa.
Ania, rodzice, rzadziej znajomi od czasu do czasu kontrolowali przebieg
wydarzeń. Tym razem było inaczej. Owo wsparcie miało charakter masowy. Ania
stworzyła grupę kibiców na fb i moderował tych ze stravy; dostałem mnóstwo
smsów i telefonów zagrzewających do walki a do tego doszły opisane wyżej
sytuacje face to face. Gdyby nie Ania i Wy już poniedziałek rano mógłbym być w
domu i oglądać seriale w TV a tak to musiałem się męczyć Ech… Dziękuję.
Byłem w szoku całą sobotę i jeszcze trochę. Taaaakie emocje. Dzięki.
OdpowiedzUsuńFinalnie - ddojechałeś. Gratuluję.
Dzięki Marek :) Jeśli chodzi o emocje staram się nie zawodzić ;)
OdpowiedzUsuńFajowo się czytało. Chyba równie dużo emocji było z oglądania Ciebie via net, bo znajomi mocno komentowali Twoje wyczyny. Brawo :) (no i trochę zazdroszczę)
OdpowiedzUsuńNa przyszłość muszę do jazdy więcej używać rozumku a mniej nóg ;) Oj nie wiem czy jest czego zazdrościć bo ujechałem się strasznie, choć mimo to ubaw miałem po pachy :D Dzięki za kibicowanie :) Fajnie, że przebrnąłeś przez relację :)
OdpowiedzUsuń