- tu znajdziesz informacje 
co dzieje się u nas aktualnie. 

   Początki...

   Marcin:
    
    ...czasami zastanawiam się czy nie urodziłem się na rowerze ? Ale nie, chyba nie, w każdym bądź razie tego nie pamiętam :). 
    Pierwszy rower który pamiętam dostałem na początku lat 80 –tych. Rowery podobnie jak inne towary pierwszej potrzeby były wówczas towarem deficytowym. Rower był zielony (raczej nie był to kolor oryginalny) i mocno zużyty. Przyjechał chyba z Kołobrzegu gdzie namierzyła go moja ciotka – nie znam bliższego źródła pochodzenia. Nie wiem czy było to efektem uszkodzenia czy też tak był skonstruowany ale pedały kręciły się cały czas. Czyniło to jazdę niezwykle atrakcyjną, w szczególności podczas zjazdów z większych górek gdy trzeba było podnosić nogi do góry. Było to też przyczyną kilku spektakularnych wywrotek. Do tej pory mam ślady na kolanach. Początkowo za pomoc służyły dwa dodatkowe kółka z tyłu, które zresztą z uwagi na rodzimą konstrukcję cały czas się odkręcały. Dość szybko stały się zbędne a w miarę zdobywanych doświadczeń wielokrotnie nawet kierownica okazywał się niezbyt potrzebna. Urosłem znacznie w oczach kolegów gdy do wyposażenia dorzuciłem naklejkę o treści „Shell” Wtedy nie wiedziałem nawet jak się to czyta. Nie zauważyłem aby poprawiły się przez to właściwości jezdne roweru ale zaczął się on cieszyć znacznie większym powodzeniem. Bajk ten zakończył żywot na strychu ale dopiero w momencie gdy nogi przestały mi się mieścić pod kierownicą. Nie znalazł on niestety naturalnego następcy ale wówczas miałem dość bogatą wyobraźnię i zacząłem jeździć na rowerze rodziców. Bryka była potężna – męska rama na oko ze 22 cale i koła 28. Oczywiście nie dosięgałem do siodełka, ba nawet rama była zbyt wysoko by na niej usiąść. W niczym mi to nie przeszkadzało. Jeździłem na stojąco pod ramą. Utrzymanie równowagi w takiej pozycji nie było zbyt łatwe a co dopiero uczestniczenie w wyścigach z kolegami a te zdarzały się praktycznie codziennie. Tą karierę wiodącą ku niechybnemu kalectwu przerwał zakup roweru komunijnego marki Wigry. Ten był super! Miał jednak minusy – małe koła utrudniały wyścigi a dodatkowo miał śmieszną wygiętą kierownicę. Krótko cieszyłem się tym sprzętem. Moja kariera „kolarska” została zahamowana przez zapędy intelektualne. W skrócie było to tak: pojechałem do biblioteki wypożyczyć książkę. Rower zostawiłem na zewnątrz. Po wyjściu już go nie było. Żal :( . Wtedy miałem też pierwszy kontakt z Policją (nie liczę oczywiście wcześniejszych kontaktów z moim Tatą ;). Wróciłem więc do jazd ekstremalnych na rowerze rodziców. Na szczęście w międzyczasie trochę urosłem, co wydaje się procesem naturalnym i mogłem przynajmniej usiąść na ramie. Po prawdzie nie było to zbyt komfortowe ale kto powiedział że jazda na rowerze ma być łatwa. Wtedy okazało się że rodzice kilka lat wcześniej prowadzili niezwykle przemyślane działania i oprócz mnie wykombinowali też młodszą siostrę. A to miała oczywiście Komunię i dostała co ? Nie nie – nie rower ;) Dostała pieniądze a za te kupiła… no oczywiście, że rower. Czerwony, marki Jubilat – piękny ;). Katowaliśmy go wspólnie i w porozumieniu co oczywiście znacznie skróciło jego egzystencję. Już wtedy zrobienie 30 kilometrowego kawałka po okolicznych lasach nie stanowiło dla mnie większego problemu. W międzyczasie dostałem od dziadka własnoręcznie złożony rower. Rama wizualnie (mimo malowania) wskazywała, iż wyprodukowano ją gdzieś w latach 60-tych. Rower był fatalnej jakości. Ciągle coś było popsute. Nie wiem czy był to efekt umiejętności manualnych dziadka, jakości użytych podzespołów czy też mojego stylu jazdy. Szybko wylądował na strychu. Podjąłem próby reanimacji Jubilata (łącznie z malowaniem) ale najwyraźniej miał coraz mniejszą na współpracę i finalnie (choć trochę później) również zaliczył strych. Wtedy znów na kartach historii pojawili się rodzice a ja przypomniałem sobie że mam jeszcze młodszego brata. Oczywiście Komunia ;) i… a jakże rower. Prawdziwy „górski” Z początku byłem w szoku – przerzutki, nowoczesne hamulce, opony z potężną kostką. Wygląd super. Z jazdą trochę gorzej – piekielnie ciężki a opony na asfalcie stwarzały znaczny opór. Z perspektywy czasu uważam, że był to kompletny rupieć (mimo tego, że darzę go pewnym sentymentem). Dziś chyba bałbym się pojechać na nim do najbliższego sklepu po piwo obawiając się, że mogę wrócić prowadząc go. Miał kilka niezwykłych cech. Przede wszystkim koła – w zasadzie nie dało się ich wycentrować i to mimo wielokrotnie podejmowanych prób. Dochodziło do sytuacji, że robiły się z nich ósemki podczas pompowania. Pedały były jeszcze bardziej wyrafinowane – cały czas się odkręcały. Żadne środki mechaniczne i chemiczne nie pomagały. Pogodziłem się z tym, że jadąc gdzieś dalej trzeba zabrać ze sobą klucz. Najbardziej oryginalna była piasta w tylnym kole – po kilku miesiącach łożysko przetarło ją na wylot. O rzeczach typu hamulce których nie dało się ustawić, czy fatalnie działających (mimo regulacji) przerzutkach nie warto wspominać. Rower ten był jednak bardzo istotny – w 1996 roku zrobiłem nim pierwszą długą trasę. Wybrałem się nim do Drzewicy (ok.140 km) Doświadczanie niesamowite. Wtedy nie miałem pojęcia, że istnieje coś takiego jak sakwy. Bagaż wrzuciłem do dwóch plecaków, mocując jeden z nich na bagażniku a drugi na plecach. W jedną stronę jazda była super. Z powrotem ciut gorzej. Pierwszy raz spotkałem się ze zjawiskiem „odcięcia prądu” Byłem troszkę zdziwiony ;). Przez kilka kolejnych dni miałem nie tylko problemy z chodzeniem ale nawet z siedzeniem. Po jakimiś tygodniu – rozłożyłem mapę i zacząłem planować kolejną trasę. Łyknąłem bakcyla. W tym też czasie zacząłem pstrykać fotki i udało mi się twórczo połączyć obydwie pasje. Robiłem wycieczki mniej więcej co dwa tygodnie zwiedzając systematycznie okolice. Najczęściej sam – towarzysze zdarzali się sporadycznie. Za punkt honoru przyjąłem aby trasy nie były krótsze niż 100 km. Wtedy też po raz pierwszy zrobiłem jednorazowo kawałek ponad 200 km. Wprawdzie zacząłem o 6 rano a skończyłem po północy (bez oświetlenia oczywiście) ale wynik poszedł w świat. Jechałem z młodszym bratem ciotecznym dla którego była to pierwsza dłuższa wycieczka. Solidnie odchorował te ekscesy – przez tydzień nie wychodził z domu, ja zaś wolałem nie pokazywać się ciotce na oczy ;). Nigdy nie zapomnę jak 30 km przed końcem trasy zsiadł z roweru i powiedział „pier… dalej nie jadę” Dał się przekonać batonikiem ;). W tym czasie tata kupił sobie pierwszy rower który tak naprawdę spełniał jakieś minimum standardów jeżeli chodzi o właściwości jezdne i jakość wykonania. Był to wprawdzie Romet ale spokojnie nadawał się na długie trasy. Ze względu na geometrię ramy ciężko było osiągnąć większą prędkość ale nie miało to raczej znaczenia. Bardzo szybko zjeździłem całą okolicę, która była w zasięgu. Gdy byłem na IV roku studiów ktoś mądry na szczytach władzy wymyślił, że studenci powinni dostać kredyty żeby móc studiować – koszt pomocy naukowych i takie tam. Dostałem i ja a za pierwsze dwie raty kupiłem sobie trekkingowego Authora (na którym zresztą jeżdżę do dziś) Model niby najprostszy (Compact) ale jeździ się rewelacyjnie w szczególności na tle poprzednich „rumaków” Nie wiem czy taki zakup był zgodny z ideą ministerialną na co mają być wydane te pieniądze ale skoro można było je przepić, co część kolegów czyniła z pasją, można też było kupić sobie rower ;). Przez trzy lata trzymałem go w pokoju w akademiku co znacznie pogarszało warunki bytowe i tak zresztą nie najlepsze. Ojojoj ile imprez on widział. Okolice Lublina są znacznie łatwiejsze technicznie niż Góry Świętokrzyskie dlatego nie potrzebowałem zbyt wiele czasu by znać je jak własną kieszeń. 
     W następnym roku tj. 2000 pojawiła się idea aby zrobić coś więcej niż tylko włóczyć się po okolicy. We trójkę postanowiliśmy wybrać się na Bornholm. Ale żeby było ciekawiej nad morze postanowiliśmy dojechać na rowerach w dodatku z Puław przez Hajnówkę gdzie mieszkał mój kolega Radek. Jak spojrzę na mapę to niezbyt to po drodze ;). Wyprawa ta była wyjątkowa pod wieloma względami. Przede wszystkim pierwsza wieloetapowa. Ponadto nasze przygotowanie, przede wszystkim pod względem technicznym było zdecydowanie niewystarczające. W zasadzie jedyne co mieliśmy w miarę dobre i nowe to rowery (no i kaski ;)) Namiot ważył chyba tonę – ciężka dwupowłokowa dwójka z aluminiowymi rurkami, do rozbicia której potrzeba było przynajmniej dwóch osób i znaczną ilość czasu. Nie bardzo było jak przypiąć go do roweru więc woziłem go po ramą, między nogami. Po trzech tygodniach jazdy o mało nie dostałem krzywicy. Do tego piekielnie ciężkie śpiwory które nie specjalnie chciały grzać i trzykomorowe sakwy. Nie wiem kto to wymyślił ale założenie ich i zdjęcie z roweru bez pobrudzenia się było w zasadzie niemożliwe a w dodatku nie spełniały nawet minimum standardów jeśli chodzi o wodoszczelność. Pogoda za to udała się nam idealnie. Przez całą wyprawę lało lało i lało, mieliśmy w sumie na 20 dni może ze 2 dni pogody. Standardowy dzień wyglądał w ten sposób, że budziliśmy się w mokrym namiocie (wodoszczelny był tylko z nazwy) i mokrych śpiworach, zakładaliśmy mokre ubrania i cały dzień jazda w deszczu a potem spać do mokrego namiotu. I tak dzień w dzień. Dobrze, że kolega miał palnik gazowy i czasami dało się zrobić ciepłą herbatę. Namiot finalnie zapleśniał. Jazda była o tyle ciekawa, że nasze ubrania też raczej wodoszczelne nie były. Wyprawa ta była natomiast hardcorowa pod innym względem. Na 20 dni tylko raz spędziliśmy nocleg pod dachem i tylko raz wykąpaliśmy się w ciepłej wodzie. Była to też jedyna jak do tej pory prawdziwa wyprawa niskobudżetowa. Jedyne nasze wydatki to jedzenie. Po licznych przygodach ze sprzętem, szukaniem drogi (Białystok szczególnie utkwił mi w pamięci) i pogodą dotarliśmy nad morze w poniedziałek. Prom na Bornholm odpłynął poprzedniego dnia a następny miał być za tydzień. Zmiana koncepcji. Pojechaliśmy do Kołobrzegu gdzie mam rodzinę – jedyny raz spaliśmy tam w łóżkach i był to jedyny rest day a potem do Szczecina. W sumie całą trasa to ok. 1300 kilometrów. Niby niewiele a jednak… Powrót pociągiem z kibicami Lecha Poznań którzy jechali na mecz z Górnikiem Łęczna – bardzo ciekawy ;).
    W następnym roku postanowiliśmy zrobić kółeczko przez Roztocze startując z Suchedniowa. Wyprawa bez historii. Pierwszego dnia dotarliśmy w okolice Baranowa Sandomierskiego gdzie dopadła nas mega burza. Miałem poważne obawy czy nie odlecimy z namiotem. Niewiele brakło. Następnego dnia od rana na przemian potężne burze i ciągły rzęsisty deszcz. W ogóle nie dało się jechać. W dodatku pobłądziliśmy i pół dnia tłukliśmy się po jakiś zadupiach. Dzień skończyliśmy u kolegi w Ulanowie. Z obejrzanej prognozy wynikało, że przez najbliższy tydzień pogoda się nie zmieni, co najwyżej na gorsze. Odwrót. Pociąg i do domu. Miałem kaca moralnego ale tylko jeden dzień. Tego dnia na terenach po których mieliśmy jeździć zaczęła się masakryczna powódź. Trzeba by mieć chyba rowery wodne żeby tam jeździć. Tak więc zupełnie przypadkiem podjąłem jedną z niewielu dobrych decyzji w moim życiu. 
       Od tego lata rower zszedł jakby na plan dalszy. Zaczęły mnożyć się jakieś egzaminy, później doszła praca i rodzina. Niby jeździłem i to chwilami całkiem sporo ale zacząłem rower traktować jedynie jako sposób na kondycję – nie najlepszą zresztą. 


 Wszystko diametralnie zmieniło się latem 2006 roku. Przypadkiem oczywiście. Wybraliśmy się z kurtuazyjną wizytą do Janka. Działeczka w lesie, blisko jezioro, jakiś grill. No i zaczyna chłopak opowiadać jak to kilka miesięcy wcześniej byli kilka dni rowerami na Ukrainie Opowieść fajna. A za kilka tygodni wybierają się do Rumunii. No fajnie. Mają wolne miejsce w samochodzie. Hmm… i co z tego ? A może byś pojechał z nami ? He !? Ja !? Zacząłem bronić się słabą kondycją, słabym rowerem a w końcu nawet zasłoniłem się podeszłym wiekiem ;). Dość długo mnie urabiał a zadanie miał o tyle łatwiejsze, że całe towarzystwo na mnie naskoczyło – „jedź, jedź NO JEDŹ !!!, no coś Ty – Ty nie dasz rady !?”. Poddałem się, chociaż wcale nie miałem pewności, że robię dobrze. Według Janka argumentem który przeważył szalę było jego stwierdzenie, że skoro mam 30 lat to jest to ostatnia szansa by zrobić w życiu coś szalonego (czy jakoś tak). Wprawdzie tego nie pamiętam ale jak siebie znam jest to prawdopodobne. Zacząłem rozpaczliwie trenować. Bez żadnego planu – po prostu starałem się jeździć jak najczęściej i jak dłużej. Nie zwracałem przy tym większej uwagi na warunki pogodowe. Nigdy nie zapomnę jak kompletnie przemoczony w strugach rzęsistego deszczu trenowałem podjazd i zauważył mnie jeden z moich ulubionych prokuratorów. Zapytał czy mam jakąś pokutę ;) Aby warunki były zbliżone do wyprawowych dla obciążenia woziłem ze sobą 4 tomy encyklopedii PWN – tym sposobem treningi nabrały wymiaru intelektualnego J W międzyczasie poskładaliśmy do kupy mój rower (to nadal ten sam poczciwy Author) Na wyprawę i tak pojechałem nieprzygotowany fizycznie, psychicznie i technicznie. Sprzęt turystyczny i ubranie niby trochę lepsze niż kilka lat wcześniej ale to i tak straszna amatorszczyzna. Początek wyprawy nie najlepszy. Wykończyła mnie jazda samochodem w niesamowitym ścisku – w ogóle nie dało się ruszać, nawet między nogami miałem karimatę, dwie kolejne robiły za podłokietnik. Koszmar. Na początek jazdy rowerem oczywiście deszcz. W nocy zimno, jakiś kamień pod głową. Myśl – „Marcin na jasną cholerę ci to potrzebne ?”. Następnego dnia potrzebowałem zaledwie kilku godzin by całkowicie zmienić zdanie. Szosa Transfogaraska oglądana z dołu prezentowała się ciekawie ale dopiero w momencie gdy las serpentyn miałem u stóp wrażenie było niesamowite. Bardzo długo stałem z otwartymi ustami nie mogąc uwierzyć, że tu wjechałem (tak naprawdę nie było trudno ;)) Od tego momentu całkowicie skoncentrowałem się na otoczeniu chłonąc wrażenia wszystkimi zmysłami. Reszta – pogoda, kłopoty ze sprzętem, brak higieny, głód itp. nie miały żadnego znaczenia. Chciałem zobaczyć więcej,więcej WIĘCEJ !!! Kulminacyjnym momentem wyprawy był przejazd w marznącym deszczu i przy porywistym wietrze przez przełęcz Urdele. Trasa w sam raz dla samochodów z napędem na cztery koła i potężnymi silnikami. Hardcore przez wielkie H i jak do tej pory dla mnie pewien wzorzec ekstremalnej sytuacji. Wyprawa całkowicie zmieniła mój stosunek do samego siebie a pośrednio również do otoczenia. Sami stwarzamy sobie ograniczenia myśląc, że pewnych rzeczy nie da się zrobić – a tymczasem trzeba po prostu spróbować – na pewno się da ;). Dużo później wrażenia te ubrałem w słowa – „ekstremalne sytuacje kształtują charakter”. Wracałem z jedną myślą – robimy następną trasę. Mój rower dostał w prezencie nowe tylnie koło – poprzednie do niczego się nie nadawało ;). Ja zaś kupiłem sobie trochę nowych ciuchów ;) 

    Kolejna wyprawa tym razem na Jurę zimą była wycieczką dwóch pomyleńców. Z perspektywy czasu myślę że choroba Janka była szczęśliwym zbiegiem okoliczności i dobrze się stało, że daliśmy sobie drugiego dnia spokój. Piekielnie ślisko, zasypane pobocza, spory ruch – prędzej czy później skończyłoby się poważną zwałką albo co gorsza spotkaniem z samochodem. Mimo, że wyprawę uznaliśmy zgodnie za nieudaną pozostało po niej sporo doświadczeń choć też pewna niechęć do jazdy w zimie. 


 Na wiosnę 2007 Słowacja a dokładniej kółeczko wokół Tatr. Pierwszy raz pojechałem z przednimi sakwami (Crosso Dry) – był to bardzo dobry pomysł – już się z nimi nie rozstaję. Trasa zaplanowana jako treningowa przed jesiennymi Alpami. I tak właśnie to wyglądało – dość ostra jazda, sporo podjazdów i niezbyt dużo zwiedzenia, chociaż krajobrazy po tamtej stronie Tatr trzeba przyznać powalające – nie można było przejść z nimi do porządku dziennego. Po drodze sporo fajnych miasteczek i całe stada cygańskiej biedoty – więcej niż w Rumunii. Ja oczywiście trening potraktowałem bardzo poważnie i na start tj. do Zakopanego zamiast samochodem z chłopakami dotarłem na dwóch kółkach. Kosztowało mnie to spuchnięte kolano, które tak naprawdę dokucza do dziś. 


  We wrześniu 2007 roku Austria. Tylnie badziewne sakwy nareszcie zastąpiłem prawdziwymi – oczywiście Crosso ;). Trasa to ciąg potężnych podjazdów (maksymalny 24%) – wielokrotnie łapałem się na myśli – „Marcin będziesz żył tylko oddychaj, oddychaj !!!” ;). Po drodze całe stada bajkerów na lekkich szosówkach – rzadko który przejeżdżał obok nas obojętnie. Kciuk w górze i pozdrowienia to minimum. Bardzo to budujące ;). A potem niesamowite, wariackie zjazdy i olbrzymia ilość adrenaliny w organizmie. Samochody wolniutko jadą prawym pasem a tymczasem wbijasz się na lewy, puszczasz klamki i w momencie robi się 70 km/h, ostro po hamulcach, wiraż i puszczasz hamulce i znów w momencie 70 km/h, wiraż…Wyprzedzanie po 3-4 samochody na raz nie było niczym dziwnym. Ciekawe jakie to uczucie być kierowcą wypasionej bryki którą bez problemu wyprzedzają rowerzyści ? ;). Z mojego punktu widzenia tak dobrze rozpoczęta wyprawa zakończyła się jednak klęską. Nie udało się przede wszystkim z uwagi na opady śniegu zamknąć pętli i zrealizować całej trasy. Myślę że gdybyśmy mieli możliwość wyspania się w cywilizowanych warunkach podjęlibyśmy próbę przejazdu przez kolejne przełęcze mimo zalegającego śniegu. Jeszcze tylko piekielnie męczący powrót samochodem do Polski. Generalnie – do bani….


  Latem 2008 mieliliśmy z Maćkiem zrobić północną Rumunię. Janek w międzyczasie udał się na emigrację zarobkową a Arek z niezrozumiałych powodów odmówił jakiejkolwiek współpracy na płaszczyźnie rowerowej (tak jest do dziś). Z uwagi na kontuzję Maćka zamiast do Rumunii pojechałem sam w polskie góry. Fajnie było. Kolejne nowe doświadczenie – samemu też można ;), drugie – kariamta zajmuje za dużo miejsca, lepiej jeździć z alumatą i trzecie – z obciążeniem da się zrobić ponad 200 km jednego dnia ;).


    Sierpień 2008 r. to Litwa i Łotwa. Trasa poza kłopotami sprzętowymi i niewygodnymi szutrówkami stosunkowo łatwa technicznie i tak naprawdę nie stanowiła dla nas większego wyzwania. Innymi słowy stosunkowo niewielkim kosztem zobaczyliśmy ładny kawałek „Świata”.


     Wreszcie wiosna 2009 r. Bałkany. Relacja jest tak długa że w zasadzie dodatkowy komentarz jest zbędny. Opony Schwalbe nie są takie dobre jak o nich mówią (szczegóły w relacji) ;).

     Od roweru jestem coraz bardziej uzależniony. Zacząłem powoli (baaaardzo powoli ;)) tracić zainteresowanie elementami do niedawna bardzo dla mnie znaczącymi np. alkoholem ;). Chyba czas na odwyk… ;). Eee… a może lepiej kupię sobie nowy rower ;).
/Czerwiec 2009 r./


............................................................................................................


   Anna:

   Ja z całą pewnością nie urodziłam się na rowerze, jednak towarzyszy mi od bardzo wczesnego dzieciństwa. Moje pierwsze wspomnienia z nim związane to zielony mały rowerek na ktorym już odważnie jeździł mój starszy brat. W ślad za nim ja próbowałam udowodnić, że też potrafię. Pamiętam jak tata uczył mnie jeździć przy pomocy drewnianego kija umieszczonego za siodełkiem. Ileż razy on mnie wtedy oszukał... "cymasz tata? Trzymam, trzymam, jedź". No i jechałam - guzik trzymał ;)
   Mały zielony rowerek w międzyczasie zrobił się dużo za mały, więc próbowałam sił na wielkiej dorosłej tzw. Ukrainie. Jazda była o tyle ciekawa, iż moje dziecięce nóżki nie dostawałay do pedałów gdy próbowałam stanąc nad ramą... Tak, wówczas rama była sporą przeszkodą ale i na nią znalazł się sposób, jeździłam z wiecznie poobijanym biodrem pod nią. Pomimo niedogodności była to nowa jakość jazdy gdyż na Ukrainie uzyskiwałam niebotyczne prędkości - żałuję, że nie miałam licznika. Ciekawe były zawody - zjazd z górki do pobliskiej rzeczki gdzie wyczynem było przejechać na drugi brzeg bez upadku czy zatrzymania w wodzie :)
   Kolejnym rowerem była kupiona po mojej komunii damka z dziwnie szeroką kierownicą coś na kształt litery U. Kierownica szybko zastała adoptowana jako siedzonko dla mnie. Wielokrotnie jeździłam z bratem w taki sposób, że on pedałował a ja siedziałam na kierownicy tyłem do kierunku jazdy. Tym sposobem dało się jeździć nawet w trzy osoby na jednym rowerze :). Technika ta przetrwała do czasu gdy urwaliśmy bagażnik ;)
   Nowy wymiar jazdy nastał gdy rodzice zakupili górala z przerzutkami shimano - wow ! Rower był przyczyną narastającego konfliktu między mną a bratem; każde z nas chciało na nim jeździć. Nic dziwnego - na tamte czasy jazda na takim rowerze to dopiero był lans ;). Niszczyliśmy go namiętnie do czasu gdy rower został skradziony :(. Co prawda został odzyskany ale później znowu skradziony - złodziejowi pamiętam to do dziś ;).
   Później o rower było już łatwiej więc pojawił się kolejny góral którym jeździło się absolutnie wszędzie: do szkoły, na zakupy, na randki, wycieczki. Zazwyczaj na weekendowe wycieczki jeździłam z koleżankami lecz wiecznie brzęczały, że za szybko jeżdżę. Wyprawiałam się więc na samotne wycieczki, które nie były zbyt długie - najwięcej robiłam ok. 60 km.
   W czasach liceum rower zszedł na plan dalszy z uwagi na moje zapędy lekkoatletyczne. Wycieczki rowerowe zostały zastąpione bieganiem, rower służył jedynie jako środek transportu i tak było bardzo długo. Później studia i Kraków. Tam mój kontakt z rowerem całkiem się urwał - było wiele innych rzeczy do zrobienia np. permanentne imprezowanie :) No dobrze - czasem była też nauka ;) Wakacje po pierwszym roku studiów były zdecydowanie rowerowe z uwagi na mój pobyt zarobkowy w Holandii. Tam nawet udało mi się kupić swój własny rower - o tak i to chyba był mój pierwszy kupiony za własnoręcznie zarobione pieniądze. Niestety jeździłam nim tylko miesiąc gdyż po zostawieniu go na rowerowym parkingu przed basenem gdzie zażywałam relaksu już więcej go nie ujrzałam. Jakież było moje zdziwienie, że pośród setek rowerów tam stojących nie było akurat mojego. Obstawiam, że gwizdnęli go Polacy ;). Ciekawy był kilkukilometrowy powrót na ramie roweru mojego kolegi. Ubaw :)

   W wakacje po czwartym roku postanowiłam zrobić sobie przerwę w edukacji i wyjechaliśmy na roczną emigrację do UK jak chyba większość w tamtym czasie. Pracując w bardzo malowniczej okolicy nie było co zrobić z wolnym czasem i zdarzyło się tak, że zauważyłam mojego szefa Chrisa dojeżdżającego do pracy rowerem; drugi rower stał bezużyteczny przed hotelem. Rowery szybko znalazły nowych właścicieli. Zrobiliśmy kilkadziesiąt kilometrów po okolicznych górkach Cumbrii. Pamiętam jak pozostawiliśmy rowery bez zabezpieczenia na brzegu by popływać łódką po jeziorze Windemere a po powrocie rowery wciąż tam były - w tej części Anglii widocznie nie było Polaków ;) Szczególnie w pamięci utkwiła mi wycieczka gdy przeliczyłam się z czasem i zrobiłam tak długą trasę, że brakło mi dnia a oświetlenia rzecz jasna nie miałam. Jakiś kierowca widząc mnie na ciemnej, wąskiej, krętej uliczce miał chyba więcej rozumu niż ja bo jechał za mną dość długo by oświetlić mi drogę. Musiał mieć sporo cierpliwości z uwagi na moje tempo jazdy w tamtym czasie ;). Oj ci Anglicy - jakoś dziwnie życzliwy naród :)

   Po studiach i emigracji nastał czas by wrócić na stare śmieci. Zaczęła się praca i masa wolnego czasu. Traf chciał, że mój starszy brat miał super nowy rower  a z uwagi na rodzinę czasu na jazdę nim coraz mniej. Pasuje :). Wycieczki rowerowe stały się codziennością - samotne, w towarzystwie, po lasach, asfaltach, po górkach i dolinkach ;)
   Na początku były to samotne trasy a w późniejszym czasie udało się zebrać ekipę w postaci moich dwóch kolegów z którymi robiliśmy dość spore traski zwłaszcza w niedziele. Pamiętam gdy z jednym z moich kolegów wracaliśmy z Nowej Słupi mając już chyba w nogach 90 km a on biedny krzyczał za mną "Ania dlaczego nie leżymy przed telewizorem !?" Ale dawał radę. Wycieczki były wówczas mocno rekreacyjne - nie towarzyszyło im zbyt sportowe tempo. Spędzaliśmy tak całe dnie. Start po obiadku albo nawet i po śniadaniu a powrót przed zmrokiem.

   Na jednej z takich wycieczek spotkałam mojego kolegę z pracy a obecnie mojego męża. Robiliśmy z chłopakami relaksujący odcinek wokół zalewu w Brodach i tak właśnie spotkałam Marcina. Wiedziałam wcześniej, że jeździ na rowerze i to sporo ale nigdy bliżej się tym nie interesowałam, poza tym miałam już swoją ekipę.

   Marcin zaczął proponować wspólne wycieczki ;). Od tamtego spotkania moja ekipa dziwnym trafem się rozpadła ;) a wycieczki nabrały sportowego tempa. Pamiętam, że byłam wtedy na etapie wybierania nowego roweru dla siebie i Marcin zaoferował swoją pomoc. Pomógł w wyborze pięknego trekingowego Kellysa Axisa w moim ulubionym kolorze - red. Jak nowy rower to nowe wycieczki a jak nowe wycieczki to nowe towarzystwo ;) i tak się zaczęło... Później okazało się, że oprócz roweru łączy nas sporo innych rzeczy ;). Tak zresztą jest do dziś.











   Dałam się namówić na wyprawę rowerową na Ukrainę. Początkowo obawiałam się czy dam radę ale pamiętam słowa mojego brata - "to najwyżej się przyjedzie po ciebie, jedź" ;). Pojechałam.
    Później pojechaliśmy na Wyprawę Bałkańską. Po tej wyprawie zarzekałam się, że już więcej nie jadę na wyprawę rowerową i w ogóle odchodzę od Marcina - jak widać kłamałam ;)
   W roku następnym spełniłam swoje dawne marzenie i pojechaliśmy na Korsykę. Zawsze chciałam zobaczyć tę wyspę. Wyprawa jak dla mnie pod względem krajobrazowym najpiękniejsza. Miałam też o wiele lepszą kondycję więc nie było zbyt ciężko. Tam też o mało nie zadławiłam się mięsem z puszki gdy o poranku Marcin dał mi pierścionek pytając czy zostanę jego żoną. No dobra zostanę - w końcu tyle już kilometrów zrobiliśmy razem.
  Rowerowe życie w ciągu kilku kolejnych miesięcy uległo pewnej transformacji. Ja z powodu nowo podjętej pracy, związanego z nią półrocznego szkolenia i dodatkowej delegacji odłożyłam rower na plan dalszy. Jeździłam coraz mniej w przeciwieństwie do Marcina który z tych samych względów zaczął jeździć więcej. Kupił rower szosowy - najpierw jeden, później drugi i zaczął brać udział w wyścigach. Co prawda dla mnie też została kupiona szosówka w tym samym ulubionym kolorze RED :) rzecz jasna marki Kellys jednak ja ściganiem się nie pasjonuje. To nie moja bajka póki co. Lubię na nim potrenować bo jeździ się dużo łatwiej i szybciej niż na trekingu ale szosówka to forma dodatku ;) - rower ma dla mnie ciut inny wymiar.
   W maju ponownie wybraliśmy się na wyprawę. Tym razem padło na Słowenię, Chorwację i Włochy. Wyprawa miała charakter wakacyjnej w sensie od kempingu do kempingu - mnie pasuje, przynajmniej zachowany został element relaksu ;) Słowenia - piękna magiczna w swej zieleni, zachwycająca :) hmm coś jak wioska Hobbitów - tak mi się kojarzy.
   Rower zrobił spory odcisk w moim życiu. Z roku na rok jazda jest jednak inna. Chyba nie mogę powiedzieć by była to moja pasja lecz niewątpliwie od zawsze było to hobby. Nie wiem gdzie pojedziemy za rok, czy będzie kolejny rower ??? Hmm... Rower jest formą przygody; dzięki niemu mogę zobaczyć więcej. Jestem nawet skłonna powiedzieć, że rower pomógł mi spełnić część marzeń. Zawsze chciałam podróżować, zwiedzać ciekawe miejsca - robię to. Poza tym ta przygoda niesie ze sobą troszkę ryzyka i masę niespodzianek zarazem. Jest też formą hartowania ducha, przezwyciężania własnych słabości. Najprościej - wspaniała forma spędzania wolnego czasu. Przygoda rowerowa trwa :)
/Grudzień  2012 r./


Minęło pięć lat od czasu kiedy kreśliłam tu ostatnie treści. Co jakiś czas powtarzam pod nosem, że trzeba coś dodać bo tyle się zmieniło. Ale jak zwykle czas.... czas.....
Cóż mogę dodać- przygoda rowerowa wciąż trwa. Z roku na rok się zmienia ale jest od lat. Czy wciąż jest to tylko hobby, sama już nie wiem? Chyba już śmiało mogę powiedzieć, że zrobił się to nasz styl życia. Po drodze moje dwie ciąże. Pojawiły się Dziewczynki. Zatem musiała nastąpić przerwa w moim rowerowaniu. Choć przyznam, że wiem co to jazda w 5 miesiącu ciąży na rowerze pomimo zakazu lekarza. Rzecz jasna pod bacznym okiem męża. Marcin przeszedł już chyba wszystkie etapy wcieleń rowerowych- począwszy od maratonów MTB, poprzez szosowe, na ultra skończywszy. Stałam dłuuuugo z boku, żegnałam, witałam na mecie, wiłam laur zwycięstwa na jego głowę i toczyłam swój wielki brzuch przed sobą z odrobiną żalu, że też chciałabym już jechać, pedałować. Później gdy już wsiadłam na rower musiałam znowu zejść by toczyć kolejny brzuch i wózek przed sobą. Przerwa w rowerowaniu dała mi czas też na to by na tyle się za dwoma kółkami stęsknić, iż jak wróciłam od lekarza, który oznajmił, że już mogę powoli zaczynać ze sportem to na drugi dzień wsiadłam na rower. Poczułam znowu wolność. To się nie zmieniło.... rower zawsze był wymiarem wolności:) Z kondycją było ciut gorzej ale mam wrażenie, że ten głód rowerowy nadał mi tempo. Mniej czasu też robi swoje, im więcej chcę przejechać tym muszę szybciej by wrócić do Dziewczynek:) Były historie, że w połowie wycieczki rowerowej dzwoniąc do domu słyszałam krzyk Zosi - wtedy gnałam ile sił w nogach by dostarczyć jak najszybciej siebie. Śmiało mogę powiedzieć, że głód moich córek stawał się wielokrotnie przyczyną jazdy na granicy zapaści sercowej karmiącej matki:) Kiedyś im za to podziękuję :) Mama szybko wróciła do formy. 
Szosówka stała się moją najlepszą przyjaciółką. Jedyną prawdziwą zamiast obrabiać - wozi tyłek ;) Jeżdżę najczęściej sama. Dzieci rozdzieliły nasze wspólne trasy rowerowe z Marcinem. Wymieniamy się w biegu pomiędzy jednym rowerem a drugim :) Marzy nam się po cichutku czas kiedy dzieci podrosną i będziemy mogli znowu powtórzyć jakąś wyprawę. Póki co ja wracam do formy a mój mąż stał się w tym samym czasie nie do dogonienia.... 
Udało się dzielić życie i pasję - to jest super :) Lubię wyglądać przez okno i widzieć jak On wraca do nas pachnący wiatrem ale lubię też widzieć jak macha mi przez to samo okno na pożegnanie gdy ja mam czas tylko dla siebie by gonić ten wiatr :) 
                                                                             /październik 2017r/